39418.fb2 Powt?rka z morderstwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 31

Powt?rka z morderstwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 31

– Witaj, salo konferencyjno! – zaintonował Michał Grapś na melodię „Witaj, majowa jutrzenko”.

Dyrektor Eugeniusz Mikło, wciąż peo, ale z zapewnieniem, że jakiś rok porządzi, bo na górze mają pilniejsze rzeczy na głowie, nalał sobie kawy z termosu, aby troszkę się odprężyć. Zebrani zauważyli to natychmiast.

– Nie stresuj się, Geniuszku! Jesteśmy z tobą! Fajna kawa, a gdzie ciasteczka?

– Jolka zapomniała – wyjaśnił rzeczowo Eugeniusz, który zdążył się zebrać do kupy. – Pani Jolu! – wrzasnął. – Ciastka do tej kawy!

– Ona cię słyszy? – Sekretariat od sali konferencyjnej dzieliły gabinet dyrektora naczelnego i dwoje solidnych drzwi.

– Na pewno podsłuchuje. Robi to zawsze. Zobaczycie, zaraz przyleci z tymi ciastkami.

W istocie, Jola już biegła, cała w pąsach, niosąc wielką tacę z talerzykami herbatników.

– Bardzo przepraszam, panie dyrektorze, naprawdę, zapomniałam…

– Nie szkodzi. Pani Jolu, a z tym podsłuchiwaniem to od razu, przy ludziach wyjaśnijmy sobie…

– Panie dyrektorze, jak pan może… ja nigdy!

– E tam, nigdy. Oboje wiemy, jak jest. No dobrze, niech pani pilnuje sekretariatu. I niech się pani nie boi, nie będę pani zwalniał, tylko porozmawiamy o pani ubrankach. Oraz sposobie bycia. Proszę się zgłosić do koleżanki redaktorki Marty Wierzbińskiej, zna pani przecież panią Martę, pani Marta robiła kiedyś program o modzie i manierach. Martusia, przeszkolisz panią Jolę?

– Za pieniądze czy za darmo?

– Za darmo. W ramach miłości do firmy. Elegancka prezenterka popukała się w czoło.

– Ty myślisz, że mi odbiło? Porozmawiajmy przynajmniej o jakimś barterze. Oddasz mi mój program?

– „Modę i styl”?

– Nie. Ten polityczny. Moda mi się znudziła pięć lat temu.

Będziemy negocjować, Martusiu. Ale jestem skłonny wziąć pod uwagę twoją propozycję. Co zrobimy z panią Jolą?

– Dam jej wycisk, skoro nalegasz.

– Nalegam. Pani Jolu, już pani wie, co panią czeka. Do sekretariatu, biegusiem!

Nieco przerażona pani Jola oddaliła się pospiesznie.

Rozbawione grono dziennikarzy otaczające wielki stół konferencyjny poczęstowało się kawą, herbatą i ciasteczkami, a teraz czekało na spodziewane expose swojego szefa. Nie brakowało prawie nikogo z wyjątkiem tych, którzy właśnie przygotowywali popołudniowe wydanie „Gońca”. W firmie zanosiło się na jakiś przełom.

No, przełomik.

– Panie i panowie. – Geniusz wstał i ukłonił się wszystkim, co wywołało spontaniczne oklaski. – Pozwolicie, że teraz już usiądę, bo mnie rąbie kręgosłup. Pamiętacie na pewno, że kiedyś zebrania redakcyjne były u nas czymś naturalnym. Potem ustrój nam się zmienił na coś w rodzaju dyktatury… ale dyktatura to jest system dla pracowitych szefów. Ja jestem leniwy i chciałbym część rządzenia programem przerzucić na was.

– Już mamy klaskać? – spytała półgębkiem Ewa.

– Jeśli chcecie, to proszę, nie krępujcie się. Ale się nie upieram. To, co powiedziałem o wspólnym rządzeniu, nie oznacza jakiejś rozbuchanej demokracji, ani niczego takiego. Ostateczny głos mają kierownicy redakcji… cicho, ja wiem, że nie ma redakcji! To znaczy redakcja informacji przecież jest! Chciałbym jednak publicystów skłonić do pewnej specjalizacji, rozumiecie, kultura osobno, problemy społeczne osobno i tak dalej. Wolałbym, żeby państwo sami zaproponowali ten podział. Stworzymy coś w rodzaju nieformalnych redakcji. Z nieformalną, ale wyczuwalną premią dla kierowników.

– Chwila, Eugeniuszu. – Borys Otmuchowski nie wyglądał na zadowolonego. – Jak często chcesz robić nam te nasiadówki?

– W każdy poniedziałek, drogi Borysie. I będę was prosił o uczestnictwo, o ile tylko czas wam na to pozwoli. Publicyści wszyscy jak leci, a z informacji tylko wydawcy. Bez tych, co będą akurat wydawać, naturalnie.

Chryste, a to po co?

– Chcę, żebyśmy redagowali program wspólnie. To się nazywa kolegium redakcyjne, może pamiętasz ze swoich młodych lat.

– I co mamy robić w te poniedziałki?

– Rozmawiać o programach, które puściliśmy na antenę, zastanawiać się, na ile odpowiadają one oczekiwaniom naszych widzów i naszym takoż, modyfikować te, które będą tego wymagały, wymyślać nowe. Omawiać propozycje swoje i kolegów, ewentualnie też od razu wprowadzać do nich modyfikacje. Dzielić się wiadomościami ważnymi dla nas i naszej pracy. Oceniać swoje własne wystąpienia na antenie. Robić program, Borysie. Nie ma, że każdy sobie dłubie, a ocenia się po uważaniu albo w ogóle nie ma żadnej oceny. Osobiście nie sądzę, żebym miał jedyny patent na mądrość i nieomylność, nie będę rządził sam i nie chciałbym stwarzać nieformalnego kolegium przydupasów. Niech to będzie takie kolegium, jak w większości cywilizowanych redakcji.

– Czy obecność na tych zbiórkach będzie obowiązkowa?

– Nie, Klaudio moja droga. Nie będzie. Niemniej programy osób nieobecnych też będą oceniane.

– I ta ocena będzie nas do czegoś zobowiązywać?

– Nie wiem, co masz na myśli. Jeżeli na przykład uznamy wspólnie, że jakiś program jest nieudany, to będziemy się razem zastanawiać, czego mu brak. A autor… lub autorka będzie przez nas proszony o zastosowanie naszych patentów. Lub wprowadzenia własnych. Ale program nie będzie miał prawa powielać starych niedoskonałości. Czy wyraziłem się precyzyjnie?

– Aż za bardzo. Teraz zamiast pracować będziemy ganiać na zebrania.

Eugeniusz Mikło uśmiechnął się łagodnie.

– Wiesz co, Klaudio moja kochana? Nie ganiaj. Ja cię przecież nie zmuszę. Ale nie będziesz w kursie dzieła… A nieobecni nie mają racji.

Klaudia prychnęła, najwyraźniej niezadowolona, i coś zamamrotała pod nosem.

Wika nachyliła się do Lalki.

– Mam fajny pomysł na wspólny program; ty, ja i Ilonka. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt…

– Pięć – dziesięć – piętnaście? Coś dla kobitek?

– Nie. Dla inteligencji. Potem ci wszystko powiem. Na razie słuchajmy, bo chyba Geniusz coś ciekawego mówi…

– Ja przepraszam – mówił właśnie dyrektor. – Czy ja mam coś ze słuchem, czy na sali jest pies?

– Pani sąsiadko… – Ilonka bezsilnie oparła się o futrynę. – Błagam. To znaczy… mnie jest bardzo miło, naprawdę, ale nie musi się pani mną opiekować…

– Pani Ilonko, kochana moja dziewczyno! Ale przecież nie mogę pani tak zostawić. Co to jest, żeby dziewczyna taka młoda, tej urody, taka samiutka mieszkała jak ta sierotka!

– Pani Donato, jaka dziewczyna, ja jestem rozwiedziona!

– No właśnie, to jeszcze gorzej. Doniu, chodź, jest już pani Ilonka, przyszło nasze biedactwo! Bierz ten zielony garnek z kuchenki, tylko żeby ci pokrywka nie upadła na ziemię, bo się kafelki potłuką! Pani Ilonko, ja nie ustąpię. Narobiłam łazanek z kapustką i grzybkami, sama grzybki zbierałam w zeszłym roku i nasuszyłam, tylko prawdziwki, pamięta pani, jakie były wysypy, a ja jeżdżę aż pod Stepnicę, mam miejsce na borowiki i maślaczki, a może ja pani dam maślaczków zamarynowanych! Doniu, wróć się, weź dla pani Ilonki słoik maślaczków ze schowka i jeszcze zielonek! Pani Ilonko, lubi pani zielonki w occie? Kto by nie lubił, nie? A maślaczki wcale niech pani nie myśli, że maślate, bo ja wszystkim skóreczkę obierałam, a jak się maślakowi skóreczkę obierze, to on już nie maślaty jest. Doniu, gdzie się podziewasz? Pewnie grzybków dla pani szuka najładniejszych, pani Ilonko. Bo on panią bardzo uważa, ten mój synuś. Pani go lubi chociaż troszkę?

Oczy pani Karachulskiej jak dwie tareczki w cieście wpiły się badawczo w twarz Ilonki.

No, to mamy jasność. Mama Karachulska wzięła sprawy syna w swoje ręce i zapewne teraz będzie usiłowała po łączyć gamonia z atrakcyjną, młodą i wolną sąsiadką. Za pomocą żarcia.