39418.fb2
– No więc może pan czytał… jeśli czyta pan lokalną prasę, naturalnie… ruszamy z emisją nowego programu, takiego troszkę w typie tamtego, którego nie udało nam się wtedy zrobić. Będziemy zaszczycone, jeśli zgodzi się pan wziąć udział w premierowym wydaniu… jako gość specjalny, ma się rozumieć.
– Proszę mi coś opowiedzieć o tym programie.
Wika wdała się w skomplikowane wywody mające na celu połechtanie próżności literata… z którego wszyscy w Szczecinie jesteśmy naprawdę dumni… tytyryty.
Proch łyknął, co miał łyknąć, i zgodził się zaszczycić lokalne i prowincjonalne studio swoją ze wszech miar wybitną obecnością.
Kiedy Wika odkładała słuchawkę, poczuła, że się spociła.
Ilonka siedziała w swojej przytulnej kuchni, czekając aż odgrzeje się jakiś skomplikowany a pięknie pachnący bazylią eintopf przysłany przez mamę Karachulską za pośrednictwem jedynaka, który zostawił garnek i popędził do swojej wymarzonej Mariety. Wyglądało na to, że mama dała się syneczkowi podprowadzić i została w domu z nadzieją, że Donat z Ilonką właśnie robią bógwico.
Ilonce w zupełności odpowiadał ten układ, gwarantujący jej zarówno wyżywienie, jak i święty spokój.
– I co, malutki – przemawiała do Gizma, który węsząc pilnie, siedział u jej stóp i wbijał w nią spojrzenie kosmiczne i hipnotyczne. – Sprężyłbyś się raz umysłowo i powiedział, co mam zrobić?
– Daj mi kulek – mówiły oczy mopsa.
– Zaraz ci dam kulek, tylko umyję twoje miseczki. – Ilonka puściła wodę i zastygła nad zlewem. – Kurczę, co ja mam zrobić? Zadzwonić do niego, czy nie?
– Daj mi kulek.
– Przecież oni umorzyli śledztwo. Dali sobie spokój. Nie potrafili dojść do tego, kto ją zabił. Olali wszystko. A on olał przy okazji mnie. Nie mogę mu tego mieć za złe. Żaden normalny facet nie chciałby mieć ze mną więcej do czynienia. Nieprawdaż?
– Myj te michy. Daj mi kulek.
– Już myję. O cholera, rozchlapało się. Ty, Gizmuś, a co z twoim ADHD? Bardzo grzeczny piesek z ciebie ostatnio. To masz je w końcu czy nie?
– Jak chcę, to mam. Daj mi kulek.
– Już ci daję, mopsiu. Jedz na zdrowie. A ja sobie wezmę tego czegoś od mamci Karachulskiej.
Nałożyła sobie sporą porcję pachnącego dania i przystąpiła do dalszych rozważań.
Chyba nie da się nazwać literackiego znaleziska Agaty nowym dowodem winy Procha. Chyba, niestety, w ogóle nie da się tego nazwać dowodem czegokolwiek. Ale może komisarz życzyłby sobie rozszerzyć sobie poglądy w sprawie, którą/kiedyś prowadził…
Ilonka nie miała racji, sądząc, że komisarz Ogiński nie chciałby z nią mieć do czynienia. Chciałby. Nie bardzo jednak wiedział, jak to załatwić. Tak prosty sposób jak sięgnięcie do telefonu i wybranie numeru Ilonki, który przecież sobie zapisał, nie przyszedł mu w ogóle do głowy.
Od momentu umorzenia sprawy zabójstwa pani Proszkowskiej zajmował się intensywnie kilkoma sprawami naraz, jak zwykle z aspirantem Brzecznym. Ostatnio rozpracowywali sprawę gangu złodziei samochodów, był to jednak gang dość amatorski, bez powiązań z poważnymi kryminalistami i bez specjalnego talentu do popełniania przestępstw, toteż udało się dość szybko połapać wszystkich sześciu jego członków. Żaden z nich nie miał nawet skończonych dwudziestu lat. Sukces był więc taki sobie, ale szefowie widocznie uznali, że warto o tym powiadomić społeczeństwo, bo któregoś dnia w kieszeni komisarza zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział męski głos, skądś znajomy. – Filip Lewańczyk z telewizji, pamięta mnie pan?
– Pamiętam. Witam.
– To się cieszę. Panie komisarzu, potrzebujemy koniecznie pana wypowiedzi w sprawie tych szczeniaków, co kradli samochody; wiem, że pan tę sprawę prowadził…
– Mamy rzecznika do gadania, redaktorze, ja jestem operacyjny i nie do pokazywania…
– Wszystko wiem, rozmawiałem z rzecznikiem i on sam nam zasugerował, żeby właśnie pan powiedział kilka słów. Oczywiście my pana zasłonimy, możemy panu zmienić głos, byle to był pan, ktoś autentycznie zaangażowany w sprawę, a nie, za przeproszeniem, dyżurny gadacz… Proszę, niech pan się zgodzi, po starej znajomości. Pańscy szefowie już wiedzą i się zgadzają. – Filip uprzedził nieuniknione zastrzeżenie komisarza.
– No dobrze. Jak to zrobimy, mam przyjść do was, czy może wy przyjdziecie do mnie?
– Jak pan woli. My już cały materiał mamy, brakuje nam tylko pana.
– To wolę przyjść do was. Mogę zaraz, chce pan? Mam godzinę wolną.
– Rewelacja. Czekamy!
Komisarz zdecydowanie wolał udać się do telewizji i to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, chciał uniknąć pokpiwania kolegów na widok ekipy filmowej i siebie w roli gwiazdy, po drugie – do czego sam przed sobą nie chciał się przyznać – w podświadomości ukrywał nadzieję na przypadkowe spotkanie ze stukniętą właścicielką rąbniętego psa i fioletowego samochodu.
Do telewizji poszedł, oczywiście, na piechotę, co miało tę dobrą stronę, że mógł przejść obok telewizyjnego parkingu i rzucić nań okiem. Masywny fioletowy kształt majaczył gdzieś na samym końcu. Zapewne Ilonka była w budynku.
Niestety, koncepcja Filipa zakładała, że komisarz Ogiński wypowie się w plenerze, z ruchem ulicznym i samochodami śmigającymi w tle. Nawet nie musiał wchodzić do gmachu. Ekipa już czekała. Operator ustawił gościa twarzą do tych śmigających samochodów a tyłem do kamery. Komisarz powiedział to, co chciał usłyszeć redaktor, ze świadomością, że z sensownej wypowiedzi zostanie wycięte wszystko poza jednym dowolnie wybranym zdaniem, po czym hamując irytację, pożegnał się uprzejmie i poszedł sobie.
Fioletowy jeep po raz trzeci w jego życiu zahamował z piskiem opon tuż przy nim, zanim komisarz zdążył dojść do pierwszego skrzyżowania.
– Cześć. To tylko ja. Podrzucić cię gdzieś?
Mruknął coś niewyraźnie i wskoczył na siedzenie, oczywiście przygniatając gremlina, który wcale nie miał mu tego za złe. Wydobyty na światło dzienne, wykonał taniec powitalny połączony z obowiązkowym Rzucaniem się na szyję.
– Do domu jedziesz?
– Powinienem na Małopolską, ale…
Ilonka okazała się bardziej zdecydowana. Było jej łatwiej, bo miała pretekst.
– Może wpadniemy gdzieś na jakąś pizzę albo co? Chciałabym z tobą pogadać.
Kolejnym mruknięciem komisarz wyraził aprobatę. Nie pojechali daleko. Ilonka zaparkowała przed włoską restauracją w Alei Fontann. Fontanny już, oczywiście, nie działały, a baseny zapełnione były kolorowymi liśćmi.
– Słuchaj – powiedzieli oboje na raz. – Cieszę się, że się spotkaliśmy…
Wybuchnęli śmiechem.
– Ale nam się fajnie zbiegło! A ja myślałam, że nie będziesz chciał ze mną gadać, bo napuściłam cię na Żoża, który okazał się niewinny…
– Po pierwsze, niekoniecznie niewinny, tylko nie było na niego dowodów. Po drugie, sam się napuszczałem wielokrotnie na facetów, którzy byli niewinni, a tylko wyglądali na winnych. Co u ciebie słychać, Ilonko?
– W zasadzie fajnie jest. W robocie się zrobiło jakby sensowniej, nasz nowy dyrektor, którego znasz, dostał motywacji i pracuje jak szalony oraz nas pogania, ale wiesz, jak szef jest okay, to proszę bardzo, może mnie poganiać ile chce. Ja tam lubię pracować. A u ciebie?
– U mnie nic nowego. Wróciliśmy do rozpracowywania różnych marginesów. Wy jako podejrzani byliście o wiele zabawniejsi. Chociaż trudniej było za wami trafić.
Znowu roześmiali się oboje.
– A gdybym ci dostarczyła kolejnego podejrzanego? – spytała ostrożnie Ilonka.
Komisarz skrzywił się mimo woli.