39418.fb2
– Mam kolegę w Gdańsku – wyjaśnił komisarz. – Ten kolega pracował kiedyś w Rzeszowie. Pamięta samobójstwo Procha, bo to przecież ojciec ich narodowego dramaturga, to znaczy rzeszowskiego vipa. Zaraz dostanę wizytówkę… o, właśnie dostałem… gościa, który prowadził wtedy dochodzenie. Czekaj, już do niego dzwonię… Halo, inspektor Dobrzyk? Komisarz Tomasz Ogiński, Szczecin. Dostałem pana namiary od Krzycha Wojniewicza z Gdańska, znacie się, prawda?… Krzysiek pozdrawia… Mam prośbę, moglibyśmy się spotkać na kwadrans?… Najlepiej zaraz… Wpadniemy na komendę, dobrze… My, bo jest ze mną koleżanka. Już jedziemy. Cześć.
Ilonka z niejakim trudem wydobyła z kupy liści opierającego się gremlina, który pokochał zabawę w szeleszczenie, i pogoniła swojego Zygfryda zgodnie ze wskazówkami komisarza.
Podinspektor Szymon Dobrzyk okazał się sympatycznym tłuściochem wyglądającym na wszystko, tylko nie na psa (uwielbiał sam się tak określać). Czekał na nich na bramce komendy.
– No cześć – rzucił pogodnie na widok nieznajomej pary. – Wy jesteście ze Szczecina, prawda? Szymon jestem.
– To jest Ilonka Karambol, to znaczy Ilonka Dymek. Podinspektor ścisnął rękę Ilonki, aż zatrzeszczało.
– Przepraszam, chyba przesadziłem – powiedział od razu, nieco skruszony. – Mówisz, że od Krzyśka. No, fajnie. Mam dla was jakieś pół godziny, chodźcie do bufetu, postawię wam kawę. Ilonka też nasza?
– Nie, Ilonka jest z telewizji. Nie patrz tak, nie robi żadnego programu, tylko jest osobiście zainteresowana sprawą, bo ktoś rąbnął jej szefową. Poza tym jest moją… przyjaciółką. Przyjechaliśmy tu razem.
– Rozumiem – pokiwał głową podinspektor Szymon Dobrzyk – załatwię.
Porozmawiał z facetem w okienku i po chwili cała trójka siedziała już w policyjnym bufecie przy zaskakująco dobrej kawie.
Komisarz streścił rzeszowskiemu koledze sprawę obydwu zabójstw i opowiedział pokrótce, jak to się stało, że zaczęli podejrzewać Sebastiana Procha – Proszkowskiego.
– No więc rozumiesz, kiedy się okazało, że jego tatuś zginął nagłą śmiercią, to coś nam kazało powęszyć wokół tej nagłej śmierci. Krzysiek mówił, że ty wtedy prowadziłeś dochodzenie. Słuchaj, czy to samobójstwo zostało absolutnie udowodnione czy były jakieś wątpliwości? Pamiętasz w ogóle, jak to było?
Podinspektor skrzywił się szpetnie, wskutek czego musiał się długo i namiętnie tłumaczyć bufetowej, że te miny nie w sprawie kawy, bo kawa jest najlepsza na świecie, serniczek też.
– Oczywiście, że pamiętam samobójstwo starego Procha – powiedział, kiedy już ułagodzona potężna blondyna odwróciła się do innego klienta. – Szlag by to trafił. Miałem podejrzenia, że coś jest nie tak, i nie mogłem tego udowodnić. Stary Proch był kartografem, mapy robił. Pracował w takiej firmie, co się nazywa Przedsiębiorstwo Geodezyjno – Kartograficzne, taki wieżowiec, na Geodetów zresztą. I któregoś dnia spokojnie poszedł na ostatnie piętro, a to wysoki budynek, zwracam wam uwagę, otworzył okno i wyskoczył. Tam tych pięter jest kilkanaście, nie pamiętam ile, ale od cholery. Pozbierali go na szufelkę i wszystko. Nawet gdyby ktoś go wypchnął, nie byłoby śladów walki. Z faceta został worek kości grzechoczących luzem. Akurat przedtem siedział sam w pokoju, wszyscy gdzieś poleźli, pół Rzeszowa mogłoby na przykład zadzwonić do niego, wyciągnąć go z pracowni i nikt by nie wiedział. Oczywiście mam na myśli telefon wewnętrzny, bo billingi sprawdziliśmy, rozmawialiśmy z wszystkimi, którzy do niego dzwonili na komórkę i miejski numer do pracy. To nie był sympatyczny człowiek, mało kto go tam lubił w tej kartografii, ale wszyscy zgodnie mówili, że właśnie miał dobry okres, znalazł sobie kobitkę na stałe, chciał się z nią żenić, nie miał powodów do samobójstwa. Żadnych depresji, paranoi, cyklofrenii, srenii. Normalny, antypatyczny facet.
– Ta jego niedoszła kobitka jest gdzieś do złapania?
– Jest, dlaczego nie. W Irlandii, dzieci leczy. Widziałem ją w telewizji jakieś dwa lata temu, może półtora, pokazywali polskich lekarzy, którzy opuszczają nasz ukochany kraj za chlebem. Poznałem ją od razu. W odróżnieniu od swojego przyszłego – niedoszłego była bardzo miła. Zresztą może dla niej on też był miły. Jakbyście poszukali, to pewnie można by ją znaleźć. Jechała do krainy limeryków. No, do Limerick. Ale ona wam wiele nie powie, tak jak mnie nie powiedziała. Pan Proszkowski był normalny, szczęśliwy, szykowali się do ślubu. Nie zdradzał objawów żadnej szajby, jak już wam mówiłem. Ona była w szoku, ta pani doktor pediatra… nazywała się, też pamiętam, Karina Panek. Doktor Karina Panek. Obiecała mi wtedy, po tym samobójstwie swojego chłopa, że jeśli jej się coś znaczącego przypomni, to na pewno do mnie zadzwoni. Nie zadzwoniła. A coś mi mówiło, że ona jest z tych, co dotrzymują słowa.
– Sprawdzałeś alibi rodziny? Byłej rodziny?
– Oczywiście. Porzucona rodzina mogłaby chcieć go z zemsty załatwić akurat w momencie, kiedy układał sobie życie na nowo. Ale była żona trzy dni wcześniej pojechała z dziećmi szkolnymi na jakąś wycieczkę; to nauczycielka, straszna megiera, nawiasem mówiąc…
– Poznaliśmy ją…
– No to wiecie. Syn, czyli ten cały Proch – Proszkowski, siedział w teatrze, akurat próbowali jego sztukę. Obrzydliwą, nawiasem mówiąc. Widziałem kawałki, z obowiązku. Ciekawe, czy on dalej tak pisze nieapetycznie…
– Chyba się jeszcze rozwinął – zachichotała Ilonka, która zdążyła już polubić policjanta o figurze wyjątkowo dobrze odkarmionego Buddy. Ten wzniósł oczy do nieba.
– To ja odpadam. Nie zostanę wielbicielem współczesnej dramaturgii, która wydaje takie owoce. Ilonko, na twoim miejscu nie pogardziłbym tym serniczkiem.
Ilonka posłuchała znawcy i nie pogardziła. Poczęstowała też Gizma, który przyjął to z aprobatą.
– Pyszny, prawda? Nasza pani Honoratka sama piecze. No więc bardzo mi przykro, że w żaden sposób nie mogę wam pomóc, ale nie mogę i już. Bez sensu było to samobójstwo, tylko że to zbyt wątła podstawa do wystawienia aktu oskarżenia przeciw komukolwiek. Na oknie, którym wyskoczył, żadnych śladów oprócz jego własnych. I te ślady też były jakieś lewe, bo na framudze, na parapecie, a na klamce nie. Ale tego ranka sprzątaczki myły wszystkie okna na tym piętrze i to właśnie zostawiły otwarte, żeby się wietrzyło. Przyszedł, skoczył. Kilkanaście sekund całej parady. Z łatwością mógł trafić na moment, kiedy nikt nie szedł korytarzem. A może miał jakąś szajbę, której jeszcze nie zdążyli mu wykryć. Sekcja żadnego guza na mózgu nie wykazała, ale to też nam nic nie daje. Jednym słowem gleba, kochani moi.
Dobrotliwy olbrzym był autentycznie zmartwiony. Ilonka i komisarz podziękowali mu serdecznie i opuścili gościnne progi rzeszowskiej komendy miejskiej policji.
– Jedno mamy – powiedział komisarz z zastanowieniem, siadając na gremlinie. – To samobójstwo nie było oczywiste. Chociaż dowodów, że to zabójstwo, nie ma. Chodź tu, mały, obydwu nam jest niewygodnie.
– Dokąd jedziemy? – Ilonka zamarła z dłonią na kluczyku w stacyjce. – Chyba nie mamy już czego szukać w Rzeszowie?
– Chyba nie. Na tych z telewizji jeszcze napuszczę moich tutejszych kolegów, niech z nich wyduszą więcej w sprawie tego, jak pan Proch – Proszkowski tarmosił żonę za kudły. I tak dalej. Niech nagrają, spiszą i przyślą. Albo tylko nagrają i przyślą, tak chyba nawet wolę, sam sobie posłucham. I trzeba sprawdzić wszystkie kluby judo, karate, aikido, taekwondo i co tam jeszcze, fitness, siłownie, u nas i tutaj. Dam sobie pół głowy uciąć, że gdzieś znajdziemy ślady po Prochu. Pani doktor Panek w Limerick chyba nie będziemy szukać. Natomiast porozmawiam sobie z Prochem na temat miłości dziecka do rodziców…
– Rozumiem, że wyjeżdżamy stąd. To ja mam taką propozycję: pojedziemy, ile damy radę, to znaczy, ile dam radę, prześpimy się po drodze i na jutro zostanie nam ze dwieście, trzysta kilometrów do przejechania na luziku. I jeszcze jutro wieczorem umówiłabym się z Grzegorzem, niech się wypowie na temat szajby naszego Paprocha. A dzisiaj, jak staniemy na jakiś obiad, zrobimy podsumowanie tego, co wiemy i czego nie wiemy. To jadę. Mam nadzieję, że tutejsza drogówka ma lepsze zajęcia niż dukwienie przy szosie. I wiesz co, dzisiaj bym pojechała inaczej. Przez Kraków. To trochę dalej, ale od Krakowa do Legnicy mamy autostradę, a potem też są dobre drogi. A poza tym nie lubię jeździć dwa razy tak samo…
Na obiad zatrzymali się dopiero za Tarnowem. Tam, w przydrożnym zajeździe, pomiędzy żurkiem w chlebie a kotletem schabowym z frytkami i zestawem surówek komisarz Ogiński wychlapał Ilonce wszystko, co było mu wiadome, a czego ona jeszcze nie wiedziała, w sprawie podwójnego morderstwa dokonanego na osobach Eweliny Proszkowskiej i Romana Bulwiecia. Zdawał sobie sprawę, że z punktu widzenia tajemnicy służbowej postępuje niesłusznie, dopuszczając do niej osobę postronną, ale usprawiedliwiał się sam przed sobą. że przecież Ilonka i jej bystre koleżanki również mogły do tego wszystkiego dojść, zwłaszcza że telewizja jest najbardziej plotkarskim środowiskiem na świecie. Zresztą dla dobra sprawy mogło się to okazać korzystne, nieprawdaż, per saldo…
Komisarz Ogiński sam przed sobą nie chciał się przyznać, że przeżywa właśnie pierwsze stadium solidnego zakochania.
W Ilonce dla odmiany dotychczasowe wstępne, tak to nazwijmy, zafascynowanie komisarzem zostało przyćmione radosną świadomością, że oto została uznana za równorzędną partnerkę w policyjnym dochodzeniu do prawdy. Zmotywowało ją to potężnie i postanowiła dostarczyć komisarzowi dowodów winy Sebastiana Proch – Proszkowskiego, choćby miała mu je z gardła wydrzeć. Prochowi, nie komisarzowi.
Do Krakowa dojechali podejrzanie szybko, a kiedy wydostali się na autostradę, Ilonka pokazała, co potrafią ona i jej fioletowy Zygfryd. Komisarz wolał nie patrzeć na szybkościomierz, zresztą patrzenie na skupiony profil Ilonki, jej ciemne włosy obcięte na pazia, zgrabny nosek i długie rzęsy było o wiele przyjemniejsze.
Za Legnicą skończyła się autostrada i jazda przestała być komfortowa, aczkolwiek pędzący Zygfryd zwolnił w zasadzie niewiele. Komisarz zastanawiał się, w jaki sposób wyłgać się patrolom, które mogą ich ewentualnie złapać, ale Ilonka znowu włączyła swój niepojęty szósty zmysł, który jej podpowiadał, kiedy zwolnić.
Poddała się dopiero za Zieloną Górą, o pierwszej w nocy. Między Sulechowem a Świebodzinem znaleźli motel obok stacji benzynowej. Wyglądał nieźle. Żadne stare dworki, zero kolumienek, skrzynkowych okien ze szprosami i koronkowych firaneczek. Sama funkcjonalność, kafelki i wrażenie czystości. Ilonka z westchnieniem ulgi zaparkowała pod schodami.
– Ale mamy tylko jeden wolny pokój – zmartwiła się panienka w recepcji. – Dwójeczka z łazienką. Na pewno państwo się upierają przy dwóch?
Na pewno – powiedział stanowczo komisarz, który co najmniej od Wrocławia myślał intensywnie o przebywaniu z Ilonką nie tylko w jednym pokoju, ale i pod tą samą kołdrą.
– Nie na pewno – machnęła ręką Ilonka – ja właśnie umarłam. Niech pani daje ten pokój, ważne, że łazienka jest. Mamy psa. Małego, mopsa. Może z nami być?
– Oczywiście. – Panienka zakrzątnęła się ochoczo przy swoim komputerku. – Poproszę jakieś dowody osobiste…
– Ilonko, nie chcę ci przeszkadzać, mogę z powodzeniem spać w samochodzie.
– Chyba oszalałeś. Zaraz będzie zima i przygruntowe przymrozki, a ty opowiadasz takie brednie. Mam nadzieję, że się mnie nie krępujesz?
Komisarz czuł się skrępowany po prostu straszliwie, więc tylko mruknął coś pod nosem. Ilonka usłyszała, co chciała.
– Nie martw się – pocieszyła go. – Jak dla mnie możesz nawet chrapać, ja od razu padam i śpię. Poza tym jestem przyzwyczajona. Gizmo chrapie.
Nadal straszliwie skrępowany komisarz wziął obie torby, swoją i jej, i powędrował schodami na pierwsze piętro. Resztką przytomności umysłu próbował rozwiązać zagadkę, dlaczego czuje się tak okropnie nieswojo. Sypiał już z kobietami, na Boga!
Niestety, umysł nie podpowiadał mu żadnego rozwiązania. Złośliwa podświadomość natomiast przywodziła na myśl bardzo porządnie zapamiętany widok Ilonki niestarannie odzianej w jego własny szlafrok.
Ilonka wzięła pod pachę rozespanego gremlina i ziewając szeroko, poszła za komisarzem. W pokoju zostawiła psa na łóżku (natychmiast zachrapał jak stary chłop) i udała się do łazienki, skąd po chwili dotarł do uszu komisarza szum wody.
Wizja Ilonki bez szlafroka zdenerwowała Tomasza Ogińskiego jeszcze bardziej. W dodatku dwuosobowy pokój okazał się pokojem z dwuosobowym łóżkiem typu małżeńskiego. Ponadto Ilonka poszła do tej cholernej łazienki bez swojej torby, więc…
– Tomek, proszę, podaj mi torbę. – Z łazienki wyłoniło się lewe ramię Ilonki. Bardzo ponętne ramię, zakończone zachwycającą dłonią przebierającą ślicznymi paluszkami. Komisarz podał paluszkom uchwyt torby i zjawisko znikło.
Po chwili właścicielka paluszków i całej reszty wyszła z łazienki odziana w ciepłą piżamkę przypominającą błękitny dres. Piżamka w przeciwieństwie do wiadomego szlafroka, nie odsłaniała niczego oprócz głowy, dłoni i bosych stóp.
– Jezu – powiedziała piżamka. – Już nie żyję. Dobranoc, Tomku.