39514.fb2 Romans na recept? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

Romans na recept? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

– W zasadzie… ja dopiero studiuję, trochę tam sobie dorabiam. Gdybym się bardzo sprężył, jakoś bym Polę i dziecko utrzymał. W ostateczności przerwę studia i pójdę do pracy.

Eulalia poczuła przypływ sympatii do obrzępanego młodzieńca…

– Ja nie o tym – wyjaśniła. – Nie sięgam na razie tak daleko, chociaż i o tym trzeba będzie kiedyś pomyśleć. Ale najpierw musi pan coś zrobić ze sobą, panie Robercie.

Beżowy spojrzał na nią pytająco.

– Ma pan teraz dwie godziny dla mnie? Tak? To jedziemy do miasta. Proszę wziąć trochę pieniędzy. Jeśli nie wystarczy, pożyczę panu. No już. Nie wiem, ile. Niech się pan ruszy.

W samochodzie wyjaśniła Beżowemu, na czym opiera nadzieje co do zmiany postawy Pauliny. Starała się bardzo nie zranić jego uczuć, ale chyba nie najlepiej to wyszło. Beżowy posmutniał, niemniej argumenty Eulalii przemówiły – i zdecydował się na eksperyment.

Eulalia zawiozła go do galerii odzieżowej przy pierwszym z brzegu supermarkecie. Zdecydowali już kolektywnie, że z markowymi garniturami jeszcze poczekają. Kupili dwie pary dość podobnych beżowych sztruksowych spodni (postanowili utrzymać dotychczasową kolorystykę), kilka koszul w różnych odcieniach beżu i ecru oraz beżową bluzę i jasnobrązową wiatrówkę. Wyszło na jaw, że cichy i skromny Robercik dysponuje zupełnie niezłymi zasobami. Przydadzą mu się na pampersy, jak się już ożeni z grymaśną Polą…

Jeden taki beżowy zestaw Robert włożył od razu na siebie i natychmiast zaczął wyglądać lepiej.

– Teraz buty – powiedziała bezlitośnie Eulalia, kiedy zadowolony, a jednocześnie lekko spłoszony Robert zaczął sterować w kierunku wyjścia. – Te rozwalone sandały zaraz wyrzucimy do kosza.

Zmusiła go do nabycia nowych sandałów i dodatkowo pary adidasów, oczywiście, beżowych.

– A teraz, kochany – powiedziała – będzie najważniejsze. Tu jest całkiem niezłe studio fryzjerskie, obetniesz sobie te pióra. Na krótko. Przepraszam, zaczęłam do pana mówić po imieniu, ale już trudno. Ostatni raz kupowałam tak ubrania Jakubowi, kiedy miał dwanaście lat. Od trzynastego roku sam sobie kupuje. Ale przez moment wydawało mi się, że jest pan moim synem.

– Mnie będzie bardzo miło – oświadczył Robert, wciąż Beżowy.

– Doskonale. Tylko nie kombinuj. Ja wiem, że próbujesz sobie zasłonić początki łysiny, ale i tak będzie widać. Przepraszam cię za brutalność, ale już nie masz pięciu lat, a poza tym zależy ci na czymś. Ja nie gwarantuję, że podziała, ale trzeba spróbować. Bródkę też zlikwiduj. Byle jaka jest, a masz ładny podbródek. Z charakterem. Możesz sobie zapuścić taki trzydniowy zarost, ale lepiej sprawdź, jak to działa na Paulinę. No dobrze. Idź i życzę ci szczęścia. Ja poczekam w kawiarni, po drugiej stronie.

Powstrzymała się przed wejściem z Robertem do fryzjera i udzieleniem instrukcji temu ostatniemu.

Godzinę później, kiedy już zjadła dwie porcje lodów z owocami i wypiła trzy kawy, do kawiarni wszedł Beżowy. Poznała go bez mała wyłącznie po kolorystyce. Poszedł na całość i nie zostawił sobie na głowie nic. Teraz, kiedy nie powiewały wokół niego smętne kłaczki, widać było szlachetny kształt czaszki, prosty nos i zdecydowany podbródek. Pojawiły się oczy – już nie beżowe, ale piwne. No, powiedzmy, jak jasne piwo. Jasnokremową koszulę z krótkimi rękawami wpuścił w sztruksowe spodnie, co uwydatniło smukłość sylwetki oraz długie nogi.

I taki facet nosił się jak ostatni łachmyta! Nie, nie dziwi się Poli! Natomiast zdziwiłaby się, gdyby teraz Pola nie zareagowała…

Beżowy stał w progu i spoglądał na nią niepewnie.

– Rewelacja – powiedziała szczerze. – Gratuluję. Jesteś przystojny, czego trudno się było domyślić. Gdybym miała trzydzieści lat mniej, zakochałabym się w tobie na zabój.

– Żartuje pani?

– Nigdy w życiu. A w każdym razie nie w tej chwili. Wracamy do domu?

Pojawienie się Beżowego w charakterze łysego przystojniaka wywarło duże wrażenie na domownikach. Balbina wprawdzie mruknęła pod nosem coś o skinach, ale była odosobniona w swojej opinii. Nawet Marysia była innego zdania.

– Ale cool! – powiedziała z aprobatą.

Sławka, zachwycona, uparła się, że musi pogłaskać Roberta po jego nowej, przepięknej łysinie. Kiedy wprowadzała słowo w czyn, Eulalii zdawało się, że Pola miała zły błysk w oku. Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Kuba natychmiast postanowił zrobić ze swoją głową to samo. Balbina sprzeciwiła się stanowczo. Wyjątkowo poparła ją Eulalia, której żal było bujnej czupryny syna. Sławka była za. Dziadek ją poparł. Babcia podniosła głos. Dziesięć minut później kłócili się wszyscy ze wszystkimi, wyłączając Polę i Roberta, którzy poszli w głąb ogródka, rozmawiając cicho.

Trzy dni później Sławka wprowadziła się z powrotem do swojego pokoju, a Kuba schował łóżko polowe w piwnicy i przeniósł się ze spaniem na kanapę w salonie.

Eulalia była trochę zaskoczona tempem, w jakim podziałała jej kuracja, ale – powiedziała sobie – o to w końcu chodziło…

Remont drugiej połowy bliźniaka też odbywał się w tempie błyskawicznym. Tak błyskawicznym, że chyba nie był to remont dokładny, a już na pewno nowy właściciel niczego nie zmieniał… Eulalia uważała, że słusznie, bowiem mieszkanie Berybojków miało ciekawy rozkład, było przemyślane i dawało wiele możliwości.

No tak, ale to były możliwości przewidziane dla dwojga. Berybojkowie byli bezdzietni. Gdyby zaś nowy lokator posiadał gromadę potomstwa, mógłby chcieć jednak dokonywać tam zmian. Na przykład podzielić obszerny dół na pięć pokoików dziecinnych. Z piętrowymi łóżkami.

Eulalia była ciekawa, kto to taki, ten nowy lokator, ale przez sąsiednią posesję przewijali się tylko (w nadprzyrodzonym tempie) robotnicy budowlani. Uznała, że robotników nie wypada jej zagadywać.

Telefon do Berybojków nie przyniósł niczego oprócz, prawdopodobnie, wysokiego rachunku. Eulalia przypomniała sobie, jak bardzo lubi swoich byłych sąsiadów, więc rozmowa trwała przeszło czterdzieści minut.

– Nie pamiętam, jak on się nazywa, skleroza mnie złapała w tych Beskidach, to od nieróbstwa – chichotała w słuchawkę Berybojkowa. – Jakiś fajny człowiek, zapłacił gotówką. Wszystko z nim Jurek załatwiał. Jak chcesz, to znajdę umowę i sprawdzę ci to nazwisko, ale będziesz musiała poczekać, bo ja też robię remont i te szuflady z dokumentami mam w największym gruzowisku. Chcesz?

– Nie, skądże, poczekam, aż się sam zjawi. A on tak kupił ten dom na niewidzianego?

– Na jak? Aha, na niewidzianego. Nie, dlaczego? Byli obaj w Szczecinie, Jurek i ten facet, ciebie nie było, jakaś starsza pani powiedziała, że jesteś na zdjęciach. Facet zdecydował się od razu, Jurkowi bardzo się spodobało, że potrafił tak podjąć decyzję w ciągu pół godziny. Wiesz, najgorsi są tacy niezdecydowani, co to miesiącami zawracają głowę, a potem rezygnują. A on obleciał chałupę, popatrzał, popatrzał, powiedział Jurkowi swoją cenę, akurat się prawie zbiegała z naszą propozycją, tylko że nasza miała górkę na wszelki wypadek. Ale ponieważ Jurek widział, że gość jest poważny i wycenił przyzwoicie, więc po prostu odjął górkę i zgodzili się błyskawicznie. Jureczek był okropnie szczęśliwy z powodu tego tempa.

– On ma dużą rodzinę, ten wasz kupiec?

– Pojęcia nie mam. Mój drogi mąż rozmawiał z nim, jak mi się zdaje, wyłącznie o stanie instalacji elektrycznej, liczbie wychodków i takich tam rzeczach. No i o pieniądzach.

– Ty, słuchaj, a może on jest mafioso! Płacił gotówką?

– Gotówką! To znaczy, przelewem bankowym, ale od razu całą sumę. Myślisz, że wyprał jakieś pieniądze?

– Nigdy nic nie wiadomo. Tajemniczy jegomość. A teraz tam budowlańcy ganiają jak frygi.

– Pewnie pierze następną partię brudnych pieniędzy za pomocą kranów ze złota, palisandrowych boazerii i kryształowych żyrandoli. Ja ci mówię, on to szykuje na jaskinię gry. Albo na punkt kontaktowy handlarzy narkotyków.

– Nie wygłupiaj się. Lepiej odpukaj, w końcu leżymy na szlakach handlowych, a podobno amfetamina najlepsza z Polski…

– Odpukuję. A jak się wreszcie pokażą ci twoi nowi sąsiedzi, to koniecznie do mnie zadzwoń i powiedz mi, kto to taki. Małżeństwo z czwórką drobnych dzieci i obydwiema teściowymi czy może ośrodek monarowski…

– Boże, co ty masz za pomysły…

Eulalia nie miała w zasadzie niczego przeciwko drobnym dzieciom ani tym bardziej przeciwko Monarowi i temu, co się w nim działo, ale w wieku lat czterdziestu ośmiu (dlaczego ten cholerny wiek tak się przypomina! Jak miała trzydziestkę, to było jej to obojętne!) bardzo by chciała mieć sąsiadów cichych i bezwonnych.

Właściwie na Monar czy Markot to ta nędzna połówka bliźniaka jest stanowczo za mała. Ogródek też pożal się Boże, wszystkiego pięćset metrów kwadratowych. Ile to będzie na ary? Wszystko jedno, za mało na uprawę warzyw dla byłych narkomanów.

Pozostają drobne dzieci. Cóż, najwyżej zapuści sobie jakiś gęsty i kolczasty szybko rosnący żywopłot.

Ze stosowną książką w ręce zagłębiła się w fotelu w gabinecie, w swojej twierdzy.

Chyba najstosowniejszy będzie ognik ciernisty. Względnie dzika róża. Rosa rugosa. Albo jałowiec.

Rozważając możliwość posadzenia krzaczków jak najszybciej, zasnęła. Śniła jej się Bacówka, góry, Biały Jar i Warszawiak, który wyciągał ze strumyka duży kawałek pieczonego boczku i podawał jej na patyku, zachęcająco mamrocząc: „Boczunio malyna”. Na to wszystko spoglądali z góry Stryjek i gbur, zwisając we dwójkę z pojedynczego krzesełka wyciągu na Kopę.

Atanazy zatelefonował niespodziewanie w niedzielę o ósmej rano, wyrywając siostrę z głębokiego snu.

– Mam nadzieję, że dopuściłeś się tego czynu po to, żeby mi powiedzieć, że twoja żona wraca na ojczyzny łono – warknęła obudzona Eulalia.

– Lalka, jak by ci tu powiedzieć – jęknął Atanazy. – Ona nie chce…