39514.fb2 Romans na recept? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Romans na recept? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Do domu! Do Bliźniaków! Na leżak, pod krzaczek!

– Dzieci moje, Sławko i Kubusiu – zaczęła uroczyście, zjadłszy doskonały obiad ugotowany przez Balbinę – czy dobrze byście się czuli, wiedząc, że poświęciłam dla was swoje życie?

– Jak mamy to rozumieć, mamuniu? – spytał ostrożnie Starszy Bliźniak.

– Ano tak, że sama nic z życia nie miałam, nie korzystałam z żadnych udogodnień ani przyjemności, wszystkie pieniądze odkładałam dla was, żebyście teraz mogli je przeżreć…

– Bylibyśmy zachwyceni – rozpromienił się Kuba. – Dlaczego tego nie robiłaś?

– Ty draniu – jęknęła Eulalia. – po co ja cię karmiłam własną piersią?

– Nie oszukuj, mama – skarciła ją Młodsza Bliźniaczka. – Nie karmiłaś nas piersią, bo miałaś jakieś zakażenie, a potem my, idioci, woleliśmy flaszkę.

– Bo podobno flaszka miała większy otworek niż twoja… propozycja – dołożył Kuba. – Mleko lepiej leciało. Uważam, że mogłaś sobie wywiercić większy. Ale ty nigdy nie miałaś skłonności do poświęceń.

– A w ogóle co to za idiotyzmy przychodzą ci do głowy? – zakończyła sprawę Sława. – To dlatego, że ostatnio mniej pracujesz. Szybciej wracasz do domu. Masz głupie myśli. A może to klimakterium?

– Zamknij się, dziecko. – Eulalia nie miała zamiaru pozwalać dzieciom na takie aroganckie supozycje. – To nie to, co myślisz, tylko osobiste kontakty z ludźmi nauk ekonomicznych.

Opowiedziała im swoje przeżycia.

– No więc jeżeli tacy ludzie rządzą naszą gospodarką, to ja się już niczemu nie dziwię – zakończyła dramatycznie. – Dlaczego nie zdawaliście na ekonomię? Miałabym przynajmniej jakąś nadzieję na starość.

– Złudzenia, mamo – zgasiła ją córka. – Kto wchodzi między wrony… Sama wiesz. Moglibyśmy bardzo szybko się dostosować.

– Nie słuchaj jej, mama. A w ogóle to mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. Rozrywkową. Popatrz, ta peżówka znowu stoi, nie wiem, kiedy przyjechali. Idź do nich z tą swoją misją dobrej woli. No, z wizytą kurtuazyjną. Nasza grupa pozdrawia waszą grupę. Witajcie, sąsiedzi. Mogę ci przygotować tackę z chlebem i solą. Chcesz?

– Nie, dziękuję. A czy to nie przybysze powinni się pierwsi do nas pofatygować? Przedstawić? My jesteśmy wasi nowi sąsiedzi. Witajcie. Przyrzekamy, że będziemy się dobrze zachowywać. Nie hałasować. Nasze dzieci trzymamy w piwnicy. Naszego psa zostawiliśmy w dawnym domu. Poczęstujcie się kiełbaską z naszego kota. Czym chata bogata…

– Są dwie szkoły – powiedział uczenie Robert (z trzydniowym zarostem na przystojnym obliczu), który niepostrzeżenie dołączył do towarzystwa wraz z Pauliną i filiżanką herbaty. – Według jednej jest tak, a według drugiej wręcz przeciwnie. Wybór należy do pani.

– To ja wolę poczekać, aż oni do nas przyjdą – dokonała wyboru Eulalia.

Ale jej własne dzieci nie dały za wygraną. Przytaczały mnóstwo coraz bardziej bałamutnych argumentów, aż wreszcie osłabiona śmiechem Eulalia zgodziła się. Ostatecznie może pójść i przywitać życzliwie nowych sąsiadów, zapytać, czy nie potrzebują jakiejś pomocy.

Przed tą pierwszą, kurtuazyjną wizytą udała się do łazienki, poprawiła lekko naruszony śmiechem (i płaczem ze śmiechu) makijaż, przeczesała włosy, z aprobatą obejrzała rezultat renowacji, po czym ubrała się w swoją ulubioną suknię z cieniutkiego i mięciutkiego jasnozielonego dżerseju.

Bardzo dobrze. Góra czterdziestka. Góra!!!

Odmówiła zabierania chleba i soli, jak również bukietu świeżo zerwanych róż i piwonii, bukietu czegokolwiek i w ogóle czegokolwiek.

Poszła saute. Jak to określił Robert.

Nie skorzystała z furtki w płocie dzielącym ogródki, uważała, że wytworniej będzie nadejść od frontu.

Nadeszła więc od frontu, stwierdzając przy okazji, że jodłowy peugeot ma wgnieciony błotnik z prawej strony (spostrzegawczość filmowca – pomyślała z zadowoleniem; jej niedawny ponury nastrój zmienił się biegunowo pod wpływem rodzinnych figielków i tryskała teraz radością życia).

Zadzwoniła do drzwi.

Postała przy nich chwilę, ale nie powtarzała dzwonka, słysząc, że ktoś schodzi z góry.

Drzwi się otworzyły i powitalne przemówienie zamarło Eulalii na ustach.

– Och, przepraszam, nie wiedziałam… – wyjąkała, ale po chwili, odzyskawszy kontenans (choć jej radość życia szlag z nagła trafił), dokończyła – nie wiedziałam, kto tu się sprowadza, chciałam się przywitać i przedstawić jako sąsiadka, ale w tej sytuacji widzę, że nie jest to potrzebne. Do widzenia panu. – To ostatnie wyrzekła już całkiem lodowatym tonem.

– Ależ… Bardzo proszę, niech pani nie odchodzi – powiedział gbur, on to był bowiem we własnej postaci, dla odmiany tonem, który przechodził szybko metamorfozę z ucieszonego na proszący. – Naprawdę…

Ale Eulalia już odchodziła, godnie wyprostowana.

Godne wyprostowanie przeszło jej, gdy miała pewność, że gbur już jej nie widzi. Pędem wbiegła do domu i runęła do telefonu.

Przy telefonie siedziała Marysia i opowiadała jakiejś naiwnej kumpelasi, jak to ona będzie w teatrze u pana Bonera grała Pippi Langstrumpf i jak to dziennikarze będą ją rozrywać, ale ona nie wszystkim udzieli wywiadu, o nie, a w telewizji wyłączność na nią będzie miała jej ciocia, pani Eulalia Manowska, ta słynna redaktorka…

Eulalia już chciała ją brutalnie wyrzucić od aparatu, ale wzmianka o wyłączności powstrzymała ją od aktów przemocy. Jakoś nie wypada… słynnej redaktorce.

– Marysiu – powiedziała półgłosem – chciałabym zadzwonić, długo będziesz rozmawiała?

– Czekaj, Patrycja – powiedziało dziecko. – To właśnie moja ciocia. Już kończę, ciociu, pewnie musisz zadzwonić do telewizji, to pozdrów ode mnie Pawła, no wiesz, tego sympatycznego operatora. Tego, co mnie wprowadził do programu. Cześć, Patrycja, dokończymy innym razem.

Marysia, inteligentne dziecko, zobaczyła w oczach cioci coś, co kazało jej jak najszybciej udostępnić aparat.

– Proszę, ciociu, dzwoń – pisnęła i prysnęła.

Eulalia wybrała numer Rocha. Lepiej, żeby był!

Był.

– Halo… słucham – powiedział swoim dźwięcznym i miękkim głosem, którego brzmienie wywoływało sensacje kardiologiczne u większości normalnych kobiet w wieku poborowym.

– Rochu! To ja! Komuś ty zaprotegował to mieszkanie, to znaczy ten dom, to znaczy połówkę mojego bliźniaka?!

– To przecież nie była twoja połówka – zdziwił się Roch – tylko tych twoich przyjaciół ze Śląska. Podobno bardzo mili ludzie.

– Ten facet to twój szef?

– Niejaki Wiązowski? Mój. Lala, czy ty się mnie nie czepiasz przypadkiem? Kazałaś mi zebrać świadectwa moralności, zanim dam kontakt na tych twoich Ślązaków, to zebrałem. Wszyscy znajomi mówili zgodnym chórem, że gość bardzo przyzwoity, bez hałaśliwych nałogów, bez rodziny, cichy, spokojny, kulturalny, dobrze wychowany i sympatyczny. Widzisz, ile się dowiedziałem?

Dla ciebie. Bo ty mi kazałaś. To czego teraz chcesz? Aha, jeszcze sportsmen. Taki niewyczynowy, bo podobno po jakimś poważnym wypadku. Uznałem, że będzie ideałem sąsiada. Chyba że zależało ci na rozrywkowych? Czemu nic nie mówisz?

– Bo ty mówisz. Poznałeś go?

– Przelotnie. On ma teraz urlop, a pracę u nas zaczyna dopiero od września. A co, ty go znasz?

– Spotkałam go parę razy w życiu i za każdym razem warczeliśmy na siebie jak dwa psy.

– Ajajaj, nie mogłem tego przewidzieć. Bardzo mi przykro. Co teraz zrobisz, zabijesz go?

– Głupi jesteś. Zachowam splendid isolation. Może czasem dla rozrywki wrzucę mu do ogródka zdechłą mysz. Znajome koty czasem mi przynoszą. No cóż, przepraszam, że cię niepokoiłam…