39514.fb2
– Nie śnił ci się, stoi na przełęczy. Swoją drogą, bardzo twardo spałaś. Nie bałaś się?
– Właśnie że się bałam – przyznała Eulalia. – Komórka mi się zepsuła. Nikt nie słyszał, jak wołałam. Pusto było strasznie. Od tego strachu i z nerwów zaczęłam się dusić, więc sobie zrobiłam takie małe ćwiczenie oddechowe i na odstresowanie, i tak się odstresowałam, że zasnęłam. Możliwe, że przesadziłam z gorliwością.
– Zmarzłaś. Masz tu mój polar, a ja wykonam dwa telefony i zaraz będziemy schodzić.
Eulalia z przyjemnością otuliła się granatowym polarem, w którym zachowała się odrobina gorzkawego zapachu, i znad kołnierza obserwowała ukradkiem gbura, dzwoniącego ze swojej komórki do Stryjka, a potem chyba do tego czeskiego kolegi na przełęczy. Mówił krótko i rzeczowo, nie odrywając od niej wzroku. Poczuła się niepewnie.
Schował telefon do kieszeni i rzeczywiście ukląkł przy niej, zupełnie jak w jej przerwanym śnie.
– To nadzwyczajne, że wiedziałeś, gdzie mnie szukać – powiedziała słabym głosem. Bliska obecność gbura wpływała na nią jakby ogłupiająco. Miała ochotę rozpłakać się na jego silnym, męskim ramieniu, a on niechby ją pocieszał. – A w ogóle skąd się tu wziąłeś? Stryjek nie mówił, że przyjeżdżasz.
– Bo nie wiedział – odpowiedział rzeczowo gbur. – Urwałem się z pracy koło południa i wsiadłem w samochód. Chciałem spędzić weekend w górach, poza tym… twoja bratowa powiedziała mi, że pojechałaś do Bacówki, a ciągnęło mnie do ciebie.
– Co ty mówisz – zaszczekała zębami Eulalia, która dopiero teraz poczuła prawdziwe zimno. – Boże, ja chyba się przeziębiłam. Ciągnęło cię do mnie?
– Tak – potwierdził gbur i zapatrzył się na nią w sposób przywodzący na myśl zakochanego szesnastolatka.
– To świetnie się składa. – Eulalia szczękała zębami coraz wyraziściej. – Bo ja z kolei… bo mnie tu ciebie strasznie brakowało… Widzisz, ja przywykłam, że zawsze tu byłeś… gdzieś na mojej drodze…
Gbur patrzał na nią oczami płonącymi w gęstniejących szybko ciemnościach.
– Brakowało ci mnie jako elementu krajobrazu? Fragmentu wyposażenia Bacówki?
Eulalia miała trudności ze sformułowaniem odpowiedzi. Bo w zasadzie owszem, stał się dla niej czymś w rodzaju niezbędnego elementu wyposażenia Karkonoszy, ostatecznie podczas poprzednich pobytów stale na niego wpadała, poza tym było coś jeszcze, do czego za nic na świecie się nie przyzna, zresztą nie bardzo wie, jak to określić, poza tym facet patrzy na nią w sposób odbierający jej nie tylko umiejętność mówienia, ale i możliwość logicznego myślenia, Boże święty ona ma czterdzieści osiem lat i nie może, po prostu nie może zachowywać się jak cholerna pensjonarka, zaraz wymyśli jakąś dowcipną ripostę, a w ogóle nic nie musi wymyślać, jest poszkodowana i należy jej jak najszybciej pomóc, a nie zadawać pytania, na które nie da się odpowiedzieć, on ją przecież zaraz weźmie w ramiona i to już nie będą żarty…
– Dobri den pani Eulalii, jak tam nóżka?
Kiedy ten typek zdążył tu wejść? Ona z przełęczy szła z pół godziny albo i więcej! No tak, ratownicy nie miewają astmy.
Tyczkowaty i długowłosy osobnik w idiotycznej czapeczce ozdobionej latarką czołówką stał dwa metry od niej i chyba uśmiechał się życzliwie, ten uśmiech raczej wyczuła, niż zobaczyła, bo ciemność właśnie zdecydowała się zapaść na dobre.
– Dzień dobry panu, nóżka do niczego, ale poza tym w porządku.
Miała wrażenie, że spotkała go już kiedyś, prawdopodobnie na święcie w sierpniu, na Śnieżce, ale nie była pewna. Sympatyczny gość w każdym razie.
Nie mogła się zdecydować, czy jest zadowolona z tego, że pojawił się właśnie w tym momencie, czy wolałaby, żeby się jeszcze trochę poguzdrał z wchodzeniem na szczyt. Usłyszała głębokie westchnienie gbura, jakby wypuścił powietrze z balonika. Boże, jakie nieromantyczne skojarzenia. Może jednak dobrze, że ta Horska Służba już jest.
Gbur mocował sobie właśnie na głowie latarkę podobną do tej, którą miał jego czeski kolega. Pożyczona od Stryjka, jak wyjaśnił. Uzgodnili kilka szczegółów w języku polsko czeskim i przystąpili do sprowadzania Eulalii w dół. Szło im to zupełnie sprawnie, podtrzymywali ją z obu stron, a ona skakała na zdrowej nodze, wyciągnąwszy przed siebie kontuzjowaną, prowizorycznie opatrzoną przez gbura (dużą przyjemność sprawiła jej troskliwość, z jaką dokonał tego dzieła).
Na przełęczy majaczył w światłach latarek terenowy samochód. Ratownicy umościli Eulalię wygodnie na tylnym siedzeniu, okrywając ją dodatkowym kocem, bo znowu zaczynała się trząść. Gbur zajął miejsce obok, Czech siadł za kierownicą i ruszyli w stronę Okraju tą samą drogą, którą Eulalia tutaj przyszła.
Ufne oparcie się o ramię gbura wyszło Eulalii jak najbardziej naturalnie. W sposób równie naturalny gbur objął ją tym ramieniem. Zapewne po to, żeby się wreszcie rozgrzała i przestała drżeć. Nie przestała, więc dokładniej owinął ją kocem, przytulił mocno i tak, czule objęci, w milczeniu dojechali na Okraj, gdzie Czech pogadał chwilkę po swojemu z pogranicznikami, przejechał szlaban i podwiózł ich do parkingu, na którym stał peugeot z nadgniecionym błotnikiem. Nastąpiła kolejna przeprowadzka Eulalii (musiała oddać koc i natychmiast znowu zaczęła się trząść, więc gbur powyciągał z bagażnika różne swetry i polarowe kurtki, i usiłował we wszystkie naraz ją ubrać).
Wreszcie Czech pożegnał się i peugeot zaczął pomału zjeżdżać krętą drogą przez – kompletnie ciemny las do Kowar. Dopiero w połowie serpentyn Eulalia odzyskała głos, który straciła kompletnie, przytulona do gbura w drodze z Sowiej Przełęczy.
– Jedziemy do Bacówki? – zachrypiała.
– Nie – odrzekł gbur z taką samą chrypką. – Do Bukowca, do szpitala. Chciałbym, żeby tę twoją nogę zobaczył jakiś chirurg. Jeszcze zdążymy na Garnek, Stryjek obiecał, że poczeka ze wstawianiem na hasło. Jak się czujesz?
– Znakomicie – powiedziała Eulalia, zanim zdążyła się zastanowić. – Już mi ciepło. I w ogóle. Głodna jestem.
– Ja też. Ostatni raz jadłem na stacji benzynowej pod Zieloną Górą. Jakieś okropne flaczki. Dawno to było. A ty jednak dzielna jesteś… tak spokojnie spać w twojej sytuacji…
– A gdzie tam dzielna. Po pierwsze, miałam świadomość, że nic mi nie grozi, bo Stryjek dokładnie wiedział, gdzie jestem, i na pewno poszedłby mnie szukać, gdybym nie wróciła do nocy. A po drugie, już ci mówiłam, że się bałam i właśnie dlatego robiłam sobie różne mądre ćwiczenia na odstresowanie, bardzo skuteczne, jak widzisz.
– Pozostanę przy swoim zdaniu – mruknął gbur. – Że jesteś wspaniała, mianowicie. Bardzo byłaś rozczarowana, że to nie Stryjek cię znalazł?
– To pytanie to już jest czysta kokieteria i dopraszanie się komplementów. – Zachichotała. – Ale powiem ci uczciwie: cieszę się, że to byłeś ty. Bardzo mi było przyjemnie, jak mnie obudziłeś. Teraz też jest mi przyjemnie. Wcale nie wiem, czy mi się spieszy na ten Garnek. Mogłabym tak jechać i jechać… Uważaj!
– Widzę. – Gbur zręcznie ominął maszerującego środkiem szosy jeża. – Skąd tu jeż o tej porze? Nie znam się na tym, ale one chyba idą spać na zimę?
– Jeszcze za wcześnie na spanie, tak mi się wydaje. Może wyszedł na spacer przed pójściem do łóżka?
Roześmieli się oboje. To dobrze, że on łapie moje żarciki, mamy podobne poczucie humoru – pomyślała Eulalia. Ale romantyczny nastrój diabli wzięli.
Szpital w Bukowcu okazał się sporym kompleksem starych budynków, z których okien za dnia rozciągały się – jak – twierdził gbur – oszałamiające widoki na góry. Eulalia chętnie uwierzyła mu na słowo, spodobało jej się też całe otoczenie – trochę tu było jak w sanatorium.
Na oddziale chirurgicznym musieli poczekać kilka minut na pana doktora, bo ten reperował właśnie miejscowego pijaczka, który zaatakował ścianę własnego domostwa i wywichnął sobie przy tym nadgarstek. Siedzieli obok siebie na ławeczce w korytarzu i znowu pojawił się między nimi cień romantycznego porozumienia. Niestety, zanim zdążył się rozwinąć – pan doktor obsłużył pijaczka i wyszedł do nich. Eulalia poznała go natychmiast – był to ten sam zwalisty lekarz, który swojego czasu przyjechał do Bacówki po ciotkę ze złamaną nogą.
– O, Jasiu – ucieszył się. – Coś często się ostatnio spotykamy.
To ty masz kłopot czy twoja pani?
– Moja pani – odrzekł swobodnie gbur. – Poznajcie się, Eulalia jest przyjaciółką Bacówki.
– Chyba rzeczywiście już tam kiedyś panią widziałem. – Potężny chirurg z mocą uścisnął dłoń Eulalii. – Jerzy Kawka. I ktoś mi coś o pani mówił. Już wiem, pani nakręciła ten piękny film o Karkonoszach. Stryjek nam kiedyś pokazywał. Cieszę się, że mogę coś zrobić dla pani. Tylko co mianowicie?
– Kamień się pode mną gibnął – wyjaśniła Eulalia, bardzo rada z tak mile wyrażonego uznania. – Nie wiem, co to jest, ale nie mogę stanąć na prawej nodze. Pan… Janusz mnie znalazł na Skalnym Stole, nie mogłam wcześniej zawiadomić, bo mi komórka wysiadła, chyba od wstrząsu.
– Sam widzisz, Jasiu, że wciąż się ciebie trzymają te ratownicze nawyki. Kiedy ty do nas wrócisz na dobre? No to chodźmy, obadamy panią.
Niedźwiedziowaty doktor Kawka okazał się człowiekiem delikatnym, na co zresztą od razu Eulalii wyglądał. Zbadał jej nogę, prawie nie powodując bólu, za pomocą rentgena stwierdził drobne pęknięcie jakiejś mniej ważnej kości, wpakował stopę Eulalii w gips i przeprosiwszy za nietowarzyskość, odszedł do swoich zajęć, szpital pełnił bowiem akurat dyżur, a piątek, jak zwykle, obfitował w świeżo kontuzjowanych pijaczków.
Przewidujący gbur już w momencie, kiedy zostawił Eulalię na pastwę chirurga, zatelefonował do Stryjka i dał hasło do nastawienia Garnka. Kiedy więc dotarli do Bacówki, przywitał ich wyrazisty aromat pieczonego boczku.
– Boczunio malyna! – radośnie zawołał na ich widok Warszawiak, który z koszykiem chleba w ręce wychodził właśnie z Bacówki. Uściskał serdecznie oboje i pomógł gburowi holować Eulalię do miejsca, gdzie płonęło ognisko. Cale zebrane towarzystwo w postaci obojga Stryjków, obojga Warszawiaków i obojga Bliźniąt zażądało szczegółowego sprawozdania z dramatycznych wydarzeń, Eulalia więc i gbur opowiedzieli każde swoją wersję, poczym Garnek doszedł i nastąpił rytuał zdejmowania go z ognia.
Zajęli się tym, oczywiście, mężczyźni, Stryjkowa zaś i Warszawianka, jakby się umówiły, dosiadły się w tym momencie do Eulalii i pochyliły ku niej głowy w sposób konfidencjonalny.
– Lalu, kochana – szepnęła Warszawianka głosem zdradzającym straszliwe zaciekawienie. – Co ja widzę, Janusz i ty? W najlepszej zgodzie?
– A widziałaś, żeby ratowany pyskował na swojego ratownika? – odpowiedziała Eulalia półgłosem, mając nadzieję, że rumieniec na twarzy wytłumaczy, jakby co, żarem bijącym od ogniska.
– Nie gadaj. – Stryjkowa nie dała się zwieść. – Ja wszystko widzę. Inaczej na siebie patrzycie. Ten głupi Janusz poprzednio prawie spluwał na twój widok… O, przepraszam, nie chciałam tego tak wyrazić. Ale widać było na odległość, że się nie znosicie. Mów zaraz, co się stało.
– Ja powiem. – Sławka najwyraźniej podsłuchiwała bezczelnie, a teraz przycupnęła obok. – Matka ma opory, ale ja powiem. Pan Janusz jest od niedawna naszym sąsiadem. W dodatku uratował mamie życie dwa razy, bo nie tylko dzisiaj…