39514.fb2
– Eulalio! Ty na to pozwalasz? Obcemu człowiekowi? To kto właściwie rządzi w twoim domu?
– Ostatnio ty – odparła Eulalia z lekkim przekąsem. – Ale teraz naprawdę idź już sobie. Przyślij nam Sławkę z kawą.
– Chyba żartujesz – prychnęła piękna Helena i wyszła, trzaskając drzwiami.
Eulalia i Janusz powstrzymali się od natychmiastowego rzucenia się sobie w objęcia i dobrze zrobili, bo pięć sekund po wyjściu rozwścieczonej damy rozległo się delikatne pukanie nogą do drzwi i Sławka przyniosła im zastawioną tacę.
– Ja nie wiem, jak te biedne kelnerki mają siłę robić to na co dzień – mruknęła. – Cudem nie zwaliłam tego wszystkiego na ziemię. Tak myślałam, że dacie odpór cioci. – Nalała pachnącego napoju do dwóch filiżanek. – Osobiście radzę zamknąć się na klucz, jeżeli chcecie wypić tę kawę w spokoju. Bo za chwilę może przylecieć tu babcia albo Marysia, pograć na komputerze. Ma pan na mamę dobry wpływ, nawiasem mówiąc, przy panu robi się jakaś… weselsza – dodała jeszcze, starannie zamykając drzwi za sobą.
– Masz znakomite dzieci – skonstatował Janusz, przekręcając klucz w zamku. – Bardzo wysoki iloraz inteligencji i równie wysoki współczynnik wdzięku.
– Ale wiesz, mam wrażenie, że wszystkie nasze wspólne przyjaciółki, wliczając w to moją córkę, wyłażą ze skóry, żeby nas popchnąć ku sobie…
– Uważam, że to świetna idea – powiedział stanowczo Janusz i ponownie wziął ją w ramiona, tym razem na dużo dłużej.
Niestety, nic więcej nie wchodziło w grę. Niewiele brakowało zresztą, aby weszło, ale w ostatniej chwili rozsądek zwyciężył.
– Czułabym, że cała moja rodzina siedzi pod tymi drzwiami i podsłuchuje – westchnęła Eulalia. – Nie miałabym żadnej przyjemności… Wybacz, kochanie.
– A to by się jeszcze okazało – mruknął Janusz. – Ale masz trochę racji. Potrzebny nam jest pewien elementarny komfort. Przenieśmy się do mnie.
Eulalia już zdążyła ochłonąć.
– Nie dzisiaj. To by była zbyteczna demonstracja. Jutro też nie. Poczekamy, aż moje dzieci sobie pojadą, dobrze? Sławka jedzie jutro, Kubuś w środę. I wiesz, ta noga jednak wciąż mnie trochę boli; może do środy przestanie?
Janusz nie wyglądał na zmartwionego.
– Zgoda – powiedział, całując wnętrze jej dłoni. – Poczekam. Popatrz, kiedyś bym nie chciał czekać. A teraz jestem stary i rozważny. Czy ty naprawdę chcesz mieć starego kochanka?
– Facet w twoim wieku nie jest stary. Co innego kobieta. Ile masz lat?
– Pięćdziesiąt. Prawie pięćdziesiąt jeden. Przeszło pół wieku. Mam tremę w związku z tym. To dlatego, że cię kocham. Gdybym chciał tylko… no wiesz, poigrać, to bym się może mniej przejmował.
– Teraz się nie mówi poigrać, tylko pobzykać – pouczyła go Eulalia. – Ja też mam tremę. Nie jestem podlotkiem od wielu lat.
– To świetnie, bo nie znoszę podlotków. Wyłącznie dojrzałe kobiety. Zwłaszcza jedna. Tu obecna. Jesteś bardzo piękna, moja Eulalio.
– Zapomniałeś już najwyraźniej, jak wyglądają piękne kobiety. Będziesz musiał się zobowiązać do gaszenia światła za każdym razem.
– Cieszę się, że przewidziałaś więcej niż jeden raz. Słuchaj, ja już chyba pójdę, bo jeszcze kilka minut takiej rozmowy, a cała twoja rodzina zobaczy, że wychodzę od ciebie rozczarowany i niespełniony…
Eulalia odruchowo skierowała wzrok w miejsce, gdzie zwisały sznurki od ściągacza jego polaru, i ponownie purpurowy rumieniec oblał jej policzki.
– O, do licha, rzeczywiście! Janusz, najlepiej wyjdź przez okno!
– A jeśli wpadnę na twoją rodzinę odbywającą wieczorową przechadzkę?
– Nie ma obawy, nigdy tego nie robią. Od tej strony nie ma latarni, ganek zasłania.
Otworzył okno i oboje wyjrzeli na zewnątrz. Ogród był cichy i pusty. Janusz, niewiele myśląc, przełożył przez parapet jedną długą nogę, potem drugą i zgrabnie zsunął się na trawnik, prosto w niedawno posadzony krzew azalii pontyjskiej.
– Chyba zwariowałem – wymruczał głośnym szeptem. – To z miłości do ciebie, droga Julio.
– Idź już, Romeo, bo naprawdę ktoś cię zobaczy i narobi rabanu, że złodzieje.
– Kocham cię – rzucił jeszcze i chyłkiem, wzdłuż płotu, przemknął do furtki prowadzącej na jego posesję.
Eulalia postała jeszcze w otwartym oknie, dopóki nie zobaczyła na krzewach w ogrodzie Janusza odblasku światła padającego z jego okna. Cichutko przekręciła klucz w drzwiach i najspokojniej w świecie ułożyła się na poduszkach z książką w ręce. Nawet nie próbowała czytać. Nie widziałaby przecież ani jednej litery, tylko jego twarz, oczy, uśmiech… jakim cudem uda się jej doczekać środy?
Na razie trzeba było jednak przeżyć poniedziałek, co okazało się niełatwym zadaniem. Najpierw Sławka opuszczała dom rodzinny. Bardzo była przy tym podekscytowana i zadowolona, zupełnie jakby nie oznaczało to rozstania z matką!
– Czy ty zupełnie nie bierzesz pod uwagę rozstania z matką? – zapytała Eulalia wprost, kiedy świeżo upieczona studentka z pieśnią na ustach doładowywała różne zapomniane drobiazgi do ogromnej torby.
– Pewnie, że nie – odpowiedziało dziewczę beztrosko. – Wcale nie uważam, żebyśmy się rozstawały, mamunia. W dobie telefonii komórkowej? Upoważniam cię do dzwonienia o każdej porze dnia i nocy, jeżeli tylko odczujesz taką potrzebę. Ale, jak cię znam, potrzeby przejdą ci najdalej po tygodniu. Na całe nasze szczęście dotąd nie byłaś histeryczką, prawda, Kubeł?
– Prawda, siostro. Ta torba nigdy w życiu się nie dopnie, a jeżeli się dopnie, to ten zamek trzaśnie. Weź jeszcze jedną i zapakuj się jakoś kulturalnie.
– Nie ma mowy. Jak ja to potem dotaszczę na stancję, nie wiesz przypadkiem? Ile ja mam rąk według ciebie, dziesięć?
– Dwie masz rączki małe, lecz do prania doskonałe. A musisz tyle tych betów zabierać?
– Bardzo się ograniczałam, mój drogi! Zobaczysz pojutrze, jak sam się będziesz pakował! Boże, dlaczego ja nie mam samochodu?
– Matka ma – powiedział Kuba. – Ale nie da – dodał ponuro.
– Pewnie, że nie dam – przyświadczyła Eulalia z rozpędu, ale zaraz się zreflektowała. – A właściwie dlaczego miałabym nie dać? Ja nim nie pojeżdżę w najbliższym czasie. Zawiózłbyś Sławkę do Poznania?
Potomstwo wydało z siebie serię nieartykułowanych okrzyków i rzuciło się do obściskiwania matki. Objawy miłości przyjęła chętnie, po czym otrząsnęła się z czworga rąk. Ustalono, że Kuba zawiezie siostrę, zainstaluje na nowym miejscu i wróci jeszcze przed północą.
Godzinę później, bohatersko nie uroniwszy ani jednej łzy, Eulalia pozostała sama na ganku. Przysiadła na ławeczce i postanowiła pomyśleć.
Jakoś jej nie szło.
Co dziwniejsze, nie czuła smutku.
A jeżeli nie czuła smutku, to po co, na litość boską, tak dzielnie powstrzymywała się od łez? Przecież i tak by nie popłynęły! Teraz mają takie doskonałe warunki i nic!
Zamierzała nie myśleć dzisiaj wcale o Januszu. Dzisiaj jest dzień Sławki!
Przecież Sławka wyjechała!
To nic nie szkodzi, ona, matka, powinna teraz wszystkie myśli skupić na córce, na tym, żeby jej było dobrze, żeby się urządziła w tym całym Poznaniu… Poznań jest w zasadzie przyjemny, więc raczej będzie jej tam nieźle. Będzie miała teatry i operę lepsze niż w Szczecinie, życie kulturalne bardziej kwitnące, środowisko sprzyjające rozwojowi mózgu i szarych komórek. To wszystko, na czym jej tak zależało, kiedy startowała na Uniwersytet imienia Mickiewicza. Alma mater mamusi, jakkolwiek na to patrzeć. Cóż, mamusia też lubiła studiować w Poznaniu.
No więc o co chodzi? Jest dobrze!
Mimo woli zerknęła na sąsiedni ganek. Gdyby nie Janusz, prawdopodobnie nie byłoby tak dobrze. Szkoda, że nie ma go w domu.