39524.fb2 Rozmowa w „Katedrze” - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Rozmowa w „Katedrze” - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

DWA

I

Tu mam lepiej niż u pani Zoili, myślała Amalia, lepiej niż w laboratorium, już tydzień, jak mi się nie śnił Trinidad. Dlaczego w willi w San Miguel czuła się taka zadowolona? Dom był mniejszy niż dom pani Zoili, też piętrowy, elegancki, a ogród, owszem, bardzo zadbany. Ogrodnik przychodził raz na tydzień i podlewał trawnik, przycinał geranie, wawrzyny i pnącza wędrujące po frontowej ścianie jak armia pająków. Przy drzwiach było wmurowane w ścianę lustro, obok stał stolik na wysokich nóżkach, a na nim chiński wazon, dywan w saloniku był szmaragdowy, fotele koloru bursztynu, a na podłodze leżały poduszki. Amalii podobał się bar: butelki z kolorowymi nalepkami, zwierzątka z porcelany, pudełka cygar w celofanie. No i obrazy: zawoalowana kobieta patrząca na plac Acho, koguty walczące w Koloseum.

Stół w jadalni był przedziwny, trochę okrągły, trochę kwadratowy, a krzesła z wysokimi oparciami przypominały konfesjonał. W kredensie mieściła się cała masa różności: półmiski, nakrycia, stosy obrusów, serwisy do herbaty, szklanki małe i duże, wysmukłe i spłaszczone, i kieliszki. W rogach były stoliki z wazonami, a w wazonach zawsze świeże kwiaty – dziś Amalia zmieni róże, dziś Carlota kupi gladiole, a dziś Amalia kalie – bardzo ładnie pachniało, a spiżarnia wyglądała tak, jakby ją co dzień świeżo malowano białą farbą. Były tam także zabawne puszki, strasznie dużo, z kolorowymi etykietami: kaczory Donaldy, supermeni i myszki Miki. I obfitość wszystkiego: biszkopciki, rodzynki, frytki, konserwy, skrzynki piwa, whisky, wody mineralnej.

9 – Rozmowa…

W lodówce, takiej ogromnej, były jarzyny i mleko w butelkach. Kuchnia była wyłożona biało-czarnymi płytkami i wychodziła na patio ze sznurami do bielizny. Tam były pokoje Amalii, Carloty i Símuli i ich łazienka z ubikacją, prysznicem i umywalką.

Ukłucia igłą w samym środku mózgu, na skroniach ciosy młota. Otworzył oczy i nacisnął dźwignię w budziku: tortura ustała. Leżał nieruchomo, patrząc na fosforyzującą kulę. Już kwadrans po siódmej. Podniósł słuchawkę aparatu i połączył się z portiernią, kazał podstawić wóz na ósmą. Poszedł do łazienki, wziął prysznic, golił się i ubierał, zajęło mu to dwadzieścia minut. Ukłucia w mózgu wzmogły się pod strumieniem zimnej wody, słodkomdła pasta do zębów przemieszała się z gorzkim smakiem w ustach: zwymiotuje? Zamknął oczy i zdawało mu się, że widzi maleńkie błękitne płomyki zżerające jego ciało, że widzi krew, leniwie krążącą pod skórą. Mięśnie mu zesztywniały, w uszach dzwoniło. Otworzył oczy: musi więcej spać. Zszedł do jadalni, odsunął wczorajsze jajko i grzanki, z odrazą wychylił filiżankę kawy. Nalał pół szklanki wody i rozpuścił w niej dwie alka-seltzers, wypił pieniący się płyn i czknął. W gabinecie wypalił dwa papierosy pakując papiery do teczki. Wyszedł, i żandarmi pełniący wartę w bramie podnieśli dłonie do daszków. Ranek był bezchmurny, słońce opromieniało dachy Chaclacayo, ogrody i nadrzeczne zarośla wydawały się intensywnie zielone. Paląc papierosa czekał, aż Ambrosio wyprowadzi wóz z garażu.

Santiago zapłacił za dwa gorące paszteciki i coca-colę i wyszedł na płonącą światłami ulicę Carabaya. W szybach tramwaju Lima-San Miguel odbijały się świetlne reklamy, a niebo było czerwone, jakby Lima miała się zaraz zamienić w prawdziwe piekło. Myśli: najbardziej zafajdane prawdziwe piekło. Na chodnikach roiło się od połyskujących mrówek, przechodnie zalewali jezdnię i parli naprzód, wymijając samochody, najgorzej, jak cię zaskoczy godzina wyjścia z biur w śródmieściu, mówiła pani Zoila za każdym razem, kiedy zdyszana i użalająca się nad sobą wracała z zakupów; Santiago poczuł łaskotanie w żołądku: już osiem dni. Wszedł w starą bramę; obszerny przedsionek, pękate bele papieru oparte o poplamione sadzą ściany. Czuć było farbą, starością, szpitalem. W zakratowanym okienku pojawił się portier w granatowym mundurze: pan Vallejo? Pierwsze piętro w głębi, tam gdzie napisane Redaktor Naczelny. Ze strachem wchodził po szerokich schodach, które trzeszczały, jakby od niepamiętnych czasów gnieździły się tam szczury i robactwo. Chyba nigdy nie zaznały miotły. I po co prosił panią Lucie, żeby mu wyprasowała ubranie, po co stracił solą na oczyszczenie butów. To na pewno redakcja: otwarte drzwi, w środku nie ma nikogo. Przystanął; żarłocznym, dziecięcym wzrokiem obrzucał stoły, przy których nikt nie siedział, maszyny do pisania, trzcinowe kosze na śmieci, biurka, fotografie na ścianach. Pracują w nocy, a w dzień śpią, pomyślał, taki trochę cygański zawód, romantyczny. Podniósł rękę i cicho zapukał.

Na schodach z salonu na piętro leżał czerwony chodnik przybity złoconymi gwoździami, a na ścianie wisiały obrazki z Indianami grającymi na Quenie * i poganiającymi stada lam. Łazienka połyskiwała majolikową wykładziną, umywalka i wanna były różowe, a w lustrze Amalia mogła się przejrzeć calutka, od góry do dołu. Ale najładniejsza była sypialnia pani, przez pierwsze dni wchodziła tam pod byle pretekstem i nie mogła się napatrzeć. Dywan był szafirowy, tak samo jak zasłony przy balkonowych drzwiach, a najbardziej przyciągało oczy łóżko, bardzo szerokie, niziutkie, z nóżkami jak łapy krokodyla, przykryte czarną narzutą, a na niej taki żółty zwierz ziejący ogniem. I po co tyle luster? Było jej trudno przyzwyczaić się do tego zwielokrotnienia, do tylu Amalii powtórzonych wiele razy, to w toaletce, to na parawaniku, to w klozecie (a ile sukienek, bluzek, spodni, szali na głowę, bucików), to wreszcie w tym niepotrzebnym lustrze na suficie, w którym, jak uwięziony w klatce, przeglądał się smok z narzuty. Obraz był tylko jeden, ale taki, że twarz ją zaczęła palić, kiedy go zobaczyła. Pani Zoila nigdy by nie powiesiła w swojej sypialni nagiej kobiety, która trzyma się za piersi tak wyzywającym ruchem, która pokazuje się tak bezwstydnie. Ale tutaj wszystko było śmiałe i wszędzie była ta rozrzutność. Po co kupowali tyle alkoholu? Bo pani często wydaje przyjęcia, powiedziała jej Carlota, a pan ma wysoko postawionych przyjaciół, więc trzeba ich dobrze ugościć. Pani była chyba jakąś multimilionerką, w ogóle się nie troszczyła o pieniądze. Amalii było wstyd, kiedy widziała, jak Simula pokazuje pani rachunki, tyle podkradała na koszyczkowe, a pani jakby nigdy nic, to tak dużo wydałaś? w porządku, i zabierała resztę wcale nie licząc.

Samochód sunął autostradą, a on tymczasem czytał dokumenty, podkreślał pewne zdania, notował na marginesach. Kiedy mijali Vitarte, słońce znikło, szare powietrze ochładzało się, w miarę jak zbliżali się do Limy. Za dwadzieścia pięć dziewiąta samochód stanął na placu Italia, Ambrosio wyskoczył i podbiegł otworzyć drzwiczki: niech Ludovico czeka o pół do piątej w Klubie Cajamarca, Ambrosio. Wszedł do ministerstwa, przy biurkach nikogo, w sekretariacie też nikogo. Ale doktor Alcibiades siedział już za swoim stołem i z czerwonym ołówkiem w ręku przeglądał dzienniki. Wstał, dzień dobry, don Cayo, i Bermúdez podał mu plik papierów, pilne telegramy, natychmiast wysłać, doktorze. Wskazał na drzwi sekretariatu: szanowne panie nie pamiętają, że praca zaczyna się o pół do dziewiątej? i doktor Alcibiades spojrzał na ścienny zegar: dopiero pół do dziewiątej, don Cayo. Ale on już wyszedł. Gdy znalazł się w swoim gabinecie, zrzucił marynarkę, rozluźnił krawat. Korespondencja leżała pod bibułą: na lewo depesze policyjne, telegramy i komunikaty w środku, na prawo listy i podania. Czytał, notował, segregował, darł. Właśnie kończył, kiedy zadzwonił telefon: generał Espina, don Cayo, czy pan jest? Tak, tak, jest, proszę przełączyć, doktorze.

Starszy pan o białych włosach uśmiechnął się przyjaźnie i wskazał mu krzesło: a więc to pan, młody Zavala, oczywiście, Clodomiro mu mówił. W jego oczach był porozumiewawczy błysk, w jego dłoniach jakaś serdeczność i lepkość, biurko nieskazitelnie czyste. Tak, Clodomiro to jego przyjaciel ze szkolnych czasów, natomiast pańskiego ojca – Fermín, prawda? – nie znałem, był dużo młodszy, i znów się uśmiechnął: jakieś kłopoty w domu? Clodomiro mi opowiadał. No cóż, takie czasy, młodzi chcą być niezależni.

– Właśnie dlatego szukam pracy – powiedział Santiago. – Mój stryj Clodomiro myślał, że może pan.

– Ma pan szczęście – kiwnął głową pan Vallejo. – Właśnie szukamy kogoś do działu miejskiego.

– Nie mam doświadczenia, ale zrobię wszystko, co będę mógł, żeby jak najprędzej się nauczyć – powiedział Santiago. – Pomyślałem, że gdybym dostał pracę w „Kronice”, może mógłbym dalej studiować prawo.

– Odkąd tu jestem, nie widziałem wielu takich, co by mogli pogodzić studia z pracą – powiedział Vallejo. Muszę pana uprzedzić, bo może pan nie wie. Dziennikarstwo to zawód najgorzej płatny. I przysparzający najwięcej kłopotów.

– Zawsze mi się podobał, proszę pana – powiedział Santiago. – Zawsze sobie myślałem, że ten zawód jest najbliższy życiu.

– No tak, no tak – pan Vallejo przesunął dłonią po śnieżnobiałej głowie i przytaknął życzliwymi oczyma. – Wiem, że pan nie pracował jeszcze w gazecie, zobaczymy, co z tego wyniknie. Tak czy tak, chciałbym się zorientować w pana możliwościach. – Spoważniał, jego głos stał się bardziej gardłowy: – Pożar w Domu Towarowym Wiese. Dwóch zabitych, straty na pięć milionów, strażacy przez całą noc usiłowali ugasić ogień. Policja prowadzi śledztwo, aby sprawdzić, czy to wypadek, czy afera o podłożu kryminalnym. Nie więcej niż na dwie stroniczki. Niech pan sobie wybierze jakąś maszynę, tu w redakcji jest ich dużo.

Santiago posłusznie wstał, przeszedł do pokoju redakcyjnego i kiedy usiadł przy pierwszym z brzegu biurku, ręce zaczęły mu się pocić. Dobrze, że nikogo nie było. Stojący przed nim remington wydawał mu się małą trumną, tak, Garlitos. Bo to właśnie nic innego, Zavalita, tylko trumna.

Do pokoju pani przylegał gabinet: trzy foteliki, lampa, regał. Kiedy pan przyjeżdżał do San Miguel, zamykał się w tym gabinecie, a jeżeli był z nim jeszcze ktoś, to nie wolno było hałasować, nawet pani Hortensja schodziła do salonu, gasiła radio i jak ktoś do niej telefonował, kazała mówić, że jej nie ma. Za pierwszym razem Amalia bardzo się przestraszyła: pan musi mieć chyba okropnie ciężki charakter, skoro przy każdej jego wizycie wyprawia się takie komedie. I po co pani trzymała trzy służące, jeżeli pan wpadał tylko od czasu do czasu? Murzynka Simula była tłusta, siwa, milcząca i przyjęła ją bardzo niechętnie. Ale za to z jej córką, kędzierzawą, wysoką i płaską, i bardzo sympatyczną Carlota, Amalia zaraz się zaprzyjaźniła. Ma nas trzy nie dlatego, żeby potrzebowała, powiedziała jej Carlota, tylko żeby na coś wydać tę forsę, co jej pan daje. To on jest taki bogaty? Carlota szeroko otworzyła oczy: okropnie bogaty, jest w rządzie, jest ministrem. To dlatego w dni, kiedy don Cayo przyjeżdżał spać do domu, na rogu ulicy zjawiali się dwaj policjanci, a kierowca i ten drugi, co razem z nim jeździł samochodem, całą noc czekali pod drzwiami. Jak mogła taka młoda i ładna kobieta żyć z mężczyzną, który jej sięga do pół głowy, kiedy tylko ona włoży pantofle na obcasach? Mógłby być jej ojcem, a poza tym był taki odpychający i nawet nie umiał się dobrze ubrać. Myślisz, Carlota, że pani go kocha? E tam, jego to nie, kocha jego forsę. Musiał mieć kupę pieniędzy, żeby utrzymywać taki dom i kupować pani tyle bielizny, biżuterię i pantofle. Czemu taka śliczna kobieta nie postarała się o kogoś, kto by się z nią ożenił? Ale pani Hortensji chyba nie zależało na małżeństwie, wydawała się zupełnie szczęśliwa. Nigdy nie zauważyły, żeby tęskniła za panem. I tak była pewna, że on przyjdzie, i starała się go przyjąć jak najlepiej, a kiedy pan dzwonił i mówił przyjadę na kolację ze znajomymi, pani przez cały dzień dawała polecenia Símuli i kazała przypilnować, żeby Amalia i Carlota wypucowały cały dom. Ale jak pan odjeżdżał, to już nawet o nim nie wspomniała, nigdy do niego nie zadzwoniła i taka była wesoła, taka beztroska, taka zajęta swoimi przyjaciółkami, że Amalia myślała w ogóle o nim nie pamięta. Pan w niczym nie przypominał don Fermina, na tamtego to wystarczyło spojrzeć, żeby wiedzieć, jaki przyzwoity i jakie złote serce. Don Cayo był nieduży, twarz miał jak wygarbowaną, włosy przyżółkłe jak zleżały tytoń, zapadnięte oczy chłodne i pełne rezerwy, pomarszczoną szyję, usta tak wąskie, że prawie bez warg, a zęby czarne od nikotyny, bo nie rozstawał się z papierosem.

Był taki szczupły, że cały się chował w marynarce. Kiedy Simula nie słyszała, Carlota z Amalia żartowały z niego: wyobraź go sobie bez ubrania, taki mały szkielecik, te rączyny, te nóżki. Prawie zawsze w tym samym ubraniu, zawsze miał źle zawiązany krawat i brudne paznokcie. Nigdy nie mówił dzień dobry ani do widzenia, a kiedy one mu się kłaniały, odpowiadał mruknięciem, wcale nie patrząc. Ciągle był zajęty, ciągle coś miał na głowie, spieszył się, zapalał jednego papierosa od drugiego, a przez telefon mówił tylko tak, nie, jutro, dobrze, i na żarciki pani odpowiadał lekkim skrzywieniem ust, to był jego śmiech. Czy miał żonę? Jak wyglądało jego życie poza domem? Amalia wyobrażała go sobie u boku jakiejś starej dewotki w żałobie.

– Halo, halo? – powtarzał głos generała Espiny. – Halo? Alcibiades?

– Słucham? – powiedział miękko. – Góral?

– Cayo? No nareszcie – głos Espiny nabrał szorstko-jowialnych tonów. – Od dwóch dni nie mogę się do ciebie dodzwonić. Ani do ministerstwa, ani do domu. Jakbyś specjalnie się przede mną ukrywał, Cayo.

– Dzwoniłeś do mnie? – w prawej ręce trzymał ołówek i rysował kółko. – Pierwsze słyszę, Góral.

– Chyba z dziesięć razy, Cayo. Co ja mówię, co najmniej piętnaście razy.

– Zaraz sprawdzę, dlaczego mi nie powtórzono – drugie kółko, takie samo jak pierwsze. – No więc mów, Góral, czym mogę ci służyć.

Pauza, zakłopotany kaszelek, urywany oddech Espiny:

– Co znaczy ten tajniak pod moimi drzwiami, Cayo? – usiłował ukryć swój zły humor i mówił powoli, ale to było jeszcze gorsze. – Co to za zasrane pomysły? Osłona? Inwigilacja?

– Jako byłemu ministrowi należy ci się przynajmniej rządowy portier, mój kochany – skończył malować trzecie kółeczko, urwał na moment i dodał już innym tonem: – Ja nic nie wiem, Góral. Może zapomnieli, że już nie potrzebujesz osłony. Jeśli ten facet cię denerwuje, każę go zdjąć.

– Wcale mnie nie denerwuje, po prostu zwróciłem na niego uwagę – rzekł oschle Espina. – Kawa na ławę, Cayo. To znaczy, że rząd już nie ma do mnie zaufania, tak?

– Nie gadaj głupstw, Góral. Do kogo mielibyśmy mieć zaufanie, jak nie do ciebie.

– Już ja wiem, już ja wiem swoje – Espina mówił powoli, zacinał się i potem znów spokojnie: – Ty mnie nie zaskoczysz,

Cayo. Wydaje ci się, że już się zestarzałem i nie potrafię nawet rozpoznać zwykłego tajniaka.

– Niepotrzebnie się trujesz głupstwami – piąte kółeczko, mniejsze, trochę krzywe. – Co ci przyszło do głowy z tym tajniakiem? Pewnie jakiś podrywacz uderza do twojej służącej.

– To niech się lepiej stąd zabiera, bo mnie ręka zaswędzi – teraz już rozzłoszczony, ciężko dysząc. – Bo wpadnę w złość i mu poślę kulkę. Tak cię tylko uprzedzam, na wszelki wypadek.

– Nie marnuj kulek na biednego kogucika – poprawił kółko, powiększył je, zaokrąglił, już było takie samo jak tamte. – Zaraz sprawdzę. Może Lozano chciał ci się przypodobać i postawił faceta, żeby ci przypilnował domu. Każę go zdjąć, Góral.

– W porządku, tak sobie tylko wspomniałem o tej kulce – teraz już spokojniej, usiłując wszystko obrócić w żart. – Chyba sam rozumiesz, Cayo, że mnie to dotknęło.

– Z ciebie prawdziwy Góral, nieufny i niewdzięczny – powiedział. – Tylu łobuzów pęta się na wolności, a temu jeszcze źle, że mu ktoś pilnuje domu. No ale zapomnijmy o tym. Co tam u ciebie? Jak rodzina? Musimy kiedyś razem wyskoczyć na obiad.

– Kiedy tylko zechcesz, ja mam aż nadto czasu – trochę zmieszany, niepewny, jakby się wstydził rozpaczliwego brzmienia własnego głosu. – A ty chyba ciągle jesteś zajęty, co? Odkąd wyszedłem z ministerstwa, ani razu do mnie nie zajrzałeś. Już będzie trzy miesiące.

– Tak, racja, Góral, ale sam wiesz, jak to jest – osiem kółek: pięć w jednej linii na górze, trzy pod spodem; teraz starannie i powoli zaczął dziewiąte. – Ale już dawno chciałem do ciebie dzwonić. No więc, żeby nie wiem co, w przyszłym tygodniu. Ściskam cię, stary.

Położył słuchawkę, zanim Espina skończył swoje, przez chwilę przyglądał się dziewięciu kółeczkom, podarł kartkę i wrzucił strzępy papieru do kosza.

– Siedziałem nad tym godzinę – powiedział Santiago. – Przerabiałem te dwie stroniczki cztery czy pięć razy, a przecinki wstawiłem ręcznie, już pod okiem Vallejo.

Pan Vallejo czytał uważnie, wodząc ołówkiem po papierze, kiwnął głową, zaznaczył coś krzyżykiem, poruszał ustami, drugi krzyżyk, dobrze, dobrze, język prosty i poprawny, uspokoił go litościwym spojrzeniem, to już coś jest. Tylko…

– Gdyby ci źle wypadła próba, wróciłbyś do owczarni i teraz byłbyś wzorowym okazem z Miraflores – roześmiał się Garlitos. – Błyszczałbyś w najlepszym towarzystwie tak jak twój braciszek.

– Trochę się denerwowałem – powiedział Santiago. – Może pan chce, żebym to zrobił od nowa?

– Mnie egzaminował Becerrita – powiedział Garlitos. – Było miejsce w dziale kryminalnym. Nigdy tego nie zapomnę.

– Nie, nie trzeba, nie jest tak źle – pan Vallejo pokręcił białą głową, popatrzył na niego przyjaźnie swymi bladymi oczyma.

– Ale jeżeli ma pan z nami pracować, musi się pan nauczyć zawodu.

– Zalany wariat wpada do burdelu na Huatica i załatwia cztery dziwki, szefową i dwóch pedryli – zagrzmiał becerrita. – Jedna dzidzia odwala kitę. Na dwie strony w piętnaście minut.

– Bardzo panu dziękuję – powiedział Santiago. – Nie ma pan pojęcia, jaki jestem wdzięczny.

– O mało się nie posikałem – powiedział Garlitos. – Ha, Becerrita.

– Chodzi po prostu o uszeregowanie danych według ich ważności no i o oszczędność w słowach – pan Vallejo postawił cyferki nad niektórymi zdaniami i zwrócił mu kartki. – Trzeba zacząć od śmiertelnych ofiar, chłopcze.

– Wszyscy mówiliśmy źle o Becerricie, nie cierpieliśmy go – powiedział Santiago. – A teraz ciągle go wspominamy podziwiamy i chcielibyśmy go wskrzesić. To bez sensu.

– Bo to najbardziej zwraca uwagę, to przyciąga czytelników – dorzucił pan Vallejo. – Czytelnik czuje się tak, jakby notatka dotyczyła właśnie jego. Może dlatego, że wszyscy musimy umrzeć.

– To była najbardziej autentyczna postać w naszym dziennikarstwie – powiedział Garlitos. – Ludzki śmieć podniesiony do najwyższej potęgi, symbol, wzór. Czy można go nie wspominać, Zavalita?

– A ja, skończony kretyn, dałem trupy na koniec – powiedział Santiago.

– Wie pan, co to są te trzy linijki? – Vallejo popatrzył na niego z łobuzerskim błyskiem w oku. – To jest to, co północni Amerykanie, najzręczniejsi dziennikarze na świecie, nazywają lead, główka, niech pan to raz na zawsze zapamięta.

– On to z tobą wszystko dokładnie przerobił – powiedział Garlitos. – A na mnie Becerrita zaczął się drzeć, pisze pan lewą nogą, zostanie pan u nas tylko dlatego, że mam już dość tych waszych próbek.

– Wszystkie ważne fakty zebrane w trzech pierwszych linijkach, w główce – rzekł czule pan Vallejo. – Dajmy na to: dwaj zabici i pięć milionów strat, oto wynik pożaru, który wczoraj wieczorem zniszczył większą część Domu Towarowego Wiese, jednego z głównych budynków w centrum Limy; strażacy opanowali ogień po ośmiogodzinnej wytężonej i niebezpiecznej akcji. Rozumie pan?

– I pisz tu potem poezje, jak cię nafaszerują takimi banałami – powiedział Garlitos. – Jeśli ktoś ma choć odrobinę sentymentu do literatury, to musi być chyba wariatem, skoro się bierze do pracy w dziennikarce – Zavalita.

– Potem może pan to trochę ubarwić – powiedział pan Vallejo. – Przyczyny katastrofy, przerażenie urzędników, relacje świadków i tak dalej.

– Ja nie miałem żadnego sentymentu do literatury, odkąd mi siostra wyszperała jakieś moje gryzmoły – powiedział Santiago. – Byłem bardzo zadowolony, że mogę pracować w „Kronice”, Garlitos.

Za to pani Hortensja była całkiem inna. On szkaradny, a ona śliczna, on nadęty, ona wesoła. Nie taka sztywna jak pani Zoila, która zawsze mówiła tonem królowej, a kiedy podnosiła głos, człowiek czuł się zupełnie mały. Pani Hortensja zwracała się do Amalii bez żadnych tam tonów, tak jakby mówiła do panienki Quety. Ale czasem była już za bardzo poufała. W pewnych sprawach wcale nie miała wstydu. Moja jedyna słabość to od czasu do czasu kieliszczek albo jakaś pastylka, powiedziała kiedyś, ale Amalia myślała nie, jej słabość to zamiłowanie do czystości. Zobaczy odrobinę kurzu na dywanie i zaraz: Amalio, miotełkę! Popielniczka pełna niedopałków, i jakby ujrzała szczura: Carlota, co za obrzydlistwo! Kąpała się, jak tylko wstała, i wieczorem przed pójściem do łóżka, a co gorsze, chciała, żeby one też ciągle siedziały w wannie. Kiedy Amalia w drugim dniu swojej służby na San Miguel zaniosła pani śniadanie do łóżka, pani obejrzała ją od stóp do głów: już się kąpałaś? Nie, proszę pani, powiedziała Amalia zdziwiona, a wtedy pani zaczęła się krzywić jak rozgrymaszona dziewczynka, leć prędko pod prysznic, tutaj trzeba się co dzień kąpać. A w pół godziny potem, kiedy Amalia szczękając zębami stała pod strumieniem wody, drzwi od łazienki się otworzyły i stanęła w nich pani, w szlafroku, z mydłem w ręce. Amalia poczuła ogień na całym ciele, zakręciła kran, nie śmiała sięgnąć po suknię i tkwiła tak bez ruchu, nachmurzona, ze spuszczoną głową. Wstydzisz się mnie? roześmiała się pani. Nie, wymamrotała, a pani znowu wybuchnęła śmiechem: weszłaś pod prysznic, ale bez mydła, właśnie tak myślałam, masz, musisz się dobrze namydlić. I kiedy Amalia to robiła – mydło trzy razy wymykało się jej z rąk, a nacierała się nim tak mocno, że aż skóra ją paliła – pani cały czas stała nad nią, dreptała na swych obcasikach, rozbawiona patrzyła na zawstydzoną minę Amalii, i roześmiana, przyglądając jej się z bliska, rzucała polecenia, teraz uszki, teraz nóżki. Doskonale, tak trzeba się myć codziennie, i otworzyła drzwi, żeby wyjść, ale jeszcze raz spojrzała na Amalię: nie masz powodu się wstydzić, jesteś chudziutka, ale figurka całkiem całkiem. Poszła i z daleka jeszcze dobiegał jej śmiech.

Czy pani Zoila zrobiłaby kiedykolwiek coś takiego? Amalii kręciło się w głowie, twarz jej płonęła. Zapnij się pod szyją, mówiła pani Zoila, nie noś takich krótkich spódniczek. Potem, kiedy sprzątały w salonie, Amalia opowiedziała wszystko Carlocie, a Carlota uniosła oczy w górę: pani już taka jest, w ogóle nie ma wstydu, do niej też wchodzi czasami i sprawdza, czy się dobrze namydliła. Ale nie tylko to, pani wymagała poza tym, żeby pudrowały sobie pachy środkiem odwaniającym. Każdego ranka, jeszcze na pół śpiąca, przeciągając się w łóżku, pani witała je pytaniem: już się kąpałaś? używałaś odwaniacza? A skoro dopuszczała do takich poufałości, to i niewiele ją obchodziło, że one też ją mogą zobaczyć bez niczego. Pewnego ranka Amalia zobaczyła puste łóżko i usłyszała, że w łazience leje się woda: czy mam zostawić śniadanie na stoliku, proszę pani? Nie, podaj mi tutaj. Weszła, a pani była w wannie, głowę oparła na małej poduszeczce, oczy miała zamknięte. W całej łazience było pełno pary, wszystko spowijała ciepła mgiełka i Amalia stanęła w drzwiach, z ciekawością, z niepokojem, patrząc na białe ciało leżące w wodzie. Pani otworzyła oczy: jaka jestem głodna, daj mi to tutaj. Leniwym ruchem usiadła w wannie i wyciągnęła ręce po tackę. W wilgotnej mgiełce Amalia dostrzegła piersi pokryte kropelkami wody, ciemne brodawki. Nie wiedziała, gdzie obrócić wzrok, co robić, a pani (z rozradowanymi oczyma zabierała się do picia soku i kładła masło na grzankę) nagle zauważyła, że Amalia jakby wrosła w podłogę. Co się dzieje, czemu tak otworzyła usta? i żartobliwym tonem: nie podobam ci się? Proszę pani, ja, bąknęła Amalia cofając się, a pani w śmiech, no idź, potem zabierzesz tacę. Czy pani Zoila wpuściłaby ją do łazienki, kiedy się kąpała? Pani była zupełnie inna, taka bezwstydna i taka sympatyczna. W pierwszą niedzielę, chcąc zrobić dobre wrażenie, Amalia powiedziała do pani: czy mogę iść do kościoła? Pani jak zwykłe odpowiedziała śmiechem: a idź, tylko niech cię przypadkiem ksiądz nie uwiedzie, moja świętoszko. Ona nigdy nie chodzi, opowiadała potem Carlota, my też już nie chodzimy. To dlatego w całym domu nie było ani jednego Serca Jezusowego, ani jednej świętej Róży. Amalia też wkrótce przestała chodzić do kościoła.

Zapukano do drzwi, powiedział wejść, i wszedł doktor Alcibiades.

– Mam mało czasu, doktorze – powiedział wskazując plik wycinków z prasy, które trzymał Alcibiades. – Coś ważnego?

– Wiadomość z Buenos Aires, don Cayo. We wszystkich dziennikach.

Wyciągnął rękę, przerzucił wycinki. Alcibiades podkreślił tytuły czerwonym atramentem – „Antyperuwiański incydent w Buenos Aires”, podawała „La Prensa”; „Apriści obrzucają kamieniami ambasadę peruwiańską w Argentynie”, podawała „Kronika”; „Godło państwowe zdeptane i znieważone przez apristów”, podawał „El Comercio” – i strzałkami zaznaczył koniec każdej notatki,

– Wszyscy przedrukowali depeszę Ansy – ziewnął Bermúdez.

– United Press, Associated Press i inne agencje usunęły tę wiadomość ze swoich biuletynów, tak jak o to prosiliśmy – powiedział doktor Alcibiades. Teraz będą protestować, bo

Ansa zagarnęła pierwszeństwo publikacji. Do Ansy nie wysłaliśmy żadnej instrukcji, bo skoro pan…

– W porządku – powiedział. – Dajcie no mi tutaj, jak on się nazywa, ten facet z Ansy? Talio, zdaje się? Niech zaraz przyjdzie.

– Tak, don Cayo – powiedział doktor Alcibiades. – Pan Lozano już tu jest.

– Niech wejdzie i niech nam nikt nie przeszkadza – powiedział. – Jak przyjdzie minister, proszę mu powiedzieć, że będę u niego o trzeciej. Korespondencję: podpiszę później. To wszystko, doktorze.

Alcibiades wyszedł, a on otworzył szufladę biurka. Wyciągnął mały flakonik i przez chwilę przyglądał mu się z niesmakiem. Wziął proszek, a kiedy już nasiąknął śliną, połknął go.

– A pan długo pracuje w dziennikarstwie? – powiedział Santiago.

– Prawie trzydzieści lat, proszę sobie wyobrazić – oczy pana Vallejo zagubiły się gdzieś w głębokościach czasu, dłoń lekko mu drżała. – Zacząłem od noszenia maszynopisów z redakcji do drukarni. Nie, wcale się nie skarżę. Nasz zawód jest niewdzięczny, ale czasem daje satysfakcję.

– Największą satysfakcję miał wtedy, kiedy go zmusili do ustąpienia – powiedział Garlitos. – Zawsze się dziwiłem, że taki gość jak Vallejo jest dziennikarzem. Był taki łagodny, taki naiwny, taki zawsze na miejscu. To nie mogło trwać, musiał źle skończyć.

– Oficjalnie zacznie pan od pierwszego – pan Vallejo spojrzał na wiszący na ścianie kalendarz firmy „Esso” – to znaczy w najbliższy wtorek. Jeśli pan chce się trochę wciągnąć, może pan wieczorami wpadać do redakcji.

– Bo może aby zostać dziennikarzem, trzeba wiedzieć nie tylko, co to jest lead? – rzekł Santiago.

– Tylko umieć być łajdakiem albo przynajmniej udawać, że się nim jest – zgodził się dobrodusznie Garlitos. – Mnie to już przychodzi bez wysiłku. Ty, Zavalita, musisz jeszcze nad sobą popracować.

– Pięćset solów miesięcznie to niezbyt dużo – powiedział señor Vallejo. – To na razie, póki pan nie okrzepnie. Potem panu podniesiemy.

Wychodząc z „Kromki” natknął się w hallu na mężczyznę o maleńkich wąsikach, w przekrzywionym krawacie, Hernández, ten zawzięty łeb, myśli, ale na placu San Martin już nie pamiętał o spotkaniu z panem Vallejo: czy był? czy zostawił list? może na niego czekał? Nie, kiedy zjawił się w pensjonacie, pani Lucía powiedziała mu tylko dzień dobry. Zbiegł do ciemnego przedpokoju, żeby zatelefonować do stryja Clodomira.

– Udało się, stryjku, od pierwszego zaczynam pracę. Pan Vallejo był bardzo miły.

– Świetnie, chudzino, bardzo się cieszę – powiedział stryj Clodomiro. – Widzę, że jesteś zadowolony.

– Bardzo, stryjku. Będę ci mógł zwrócić to, co pożyczyłem.

– Nic pilnego – stryj Clodomiro zawiesił głos. – Może byś zadzwonił do rodziców? Już ci mówiłem, nie będą cię ciągnąć z powrotem do domu. Ale nie zostawiaj ich tak bez słowa. Powinni cośkolwiek o tobie wiedzieć.

– Zadzwonię, stryjku, ale jeszcze nie teraz. Za parę dni. Już im mówiłeś, że u mnie wszystko w porządku, nie ma się o co martwić.

– Zawsze mówisz o ojcu, a nigdy o matce – powiedział Garlitos. – Przecież ta twoja ucieczka musiała ją strasznie rozłożyć, nie?

– Na pewno wypłakała całe morze łez, ale ona też nie starała się ze mną zobaczyć – powiedział Santiago. – To doskonały pretekst, żeby uchodzić za męczennicę, czemu by miała z niego zrezygnować?

– Więc jej też jeszcze ciągle nienawidzisz – powiedział Garlitos. – A ja myślałem, że ci już przeszło.

– I ja tak myślałem – powiedział Santiago. – Ale sam widzisz, niby wszystko okey, ale jak rozpuszczę gębę, to się okazuje, że nie.

II

Jak zupełnie inne życie prowadziła pani Hortensja. Co za bałagan, co za zwyczaje. O dziesiątej Amalia zanosiła jej śniadanie i wszystkie gazety i czasopisma, jakie tylko były w kiosku na rogu, ale pani, kiedy już wypiła sok i kawę i zjadła grzanki, wcale nie wstawała, tylko leżała w łóżku, czytała albo i nic nie robiła, i nigdy nie schodziła na dół przed dwunastą. Jak już Simula załatwiła z panią rachunki, pani przygotowywała sobie kieliszczek czegoś i coś do przegryzienia, zasiadała w salonie, nastawiała płyty i zaczynały się telefony. Bez żadnej potrzeby, ot, tak sobie, tak samo jak panienka Teté do swoich przyjaciółek: Quetita? Wiesz, że Chilijka ma pracować w „El Embassy”? W „Ostatnich Wiadomościach” napisali, że Lula waży co najmniej o dziesięć kilo za dużo, wiesz, Quetita? Wyobraź sobie, Quetita, Chinkę nakryli z jednym takim, co gra na bongo, Quetita. Najczęściej dzwoniła właśnie do panienki Quety, opowiadała jej najśmieszniejsze kawały, plotkowała o wszystkich znajomych, a panienka też chyba jej coś opowiadała i plotkowała. No i co za wyrazy. Przez pierwsze dni w San Miguel Amalia miała wrażenie, że jej się śni, nie mów, Quetita, ona naprawdę chce wyjść za tego pedryla? Wiesz, Quetita, ta stara dziwka Paqueta już całkiem wyłysiała. Najgorsze słowa, i to ze śmiechem, jakby nigdy nic. Na początku Amalia była zgorszona, potem zanosiła się od śmiechu i biegła do spiżarni podsłuchać, co pani opowiadała panience Quecie albo panience Carminchi, panience Lucy albo pani Ivonne. Kiedy przychodziła pora obiadu, pani była już po dwóch czy trzech kieliszkach, miała rumieńce, oczy jej błyszczały dowcipem i przeważnie wpadała w doskonały humor: no co, Murzynko, ciągle jeszcze jesteś dziewicą? i Carióte aż zatykało, otwierała usta i nie wiedziała, co odpowiedzieć; a ty, Amalio, masz kochanka? ależ skąd, co też pani, a pani na to ze śmiechem: jeszcze będziesz miała, i to niejednego, Amalio.

Coś odrzucało od niego, ale co? Lśniąca, tłusta twarz, świńskie oczki, lizusowski uśmiech? A może to, że zajeżdżało od niego szpiegiem, donosicielstwem, burdelem, potem spod pach, tryprem? Nie, nie to. Więc co? Lozano siedział w obitym skórą fotelu i skrupulatnie porządkował papiery na biurku i notatniki. Bermudez wziął ołówek, papierosy i usiadł w drugim fotelu.

– A jak tam Ludovico? – uśmiechnął się Lozano, pochylony nad papierami. – Zadowolony pan z niego, don Cayo?

– Mam mało czasu, Lozano – to był jego głos. – Proszę się streszczać.

– Oczywiście, don Cayo – głos starej kurwy, emerytowanego kozła. – Jak pan sobie życzy, don Cayo.

– Budownictwo Miejskie – zapalił papierosa, zobaczył grube paluchy skwapliwie grzebiące w dokumentach. – Jak przebiegły wybory.

– Lista Espinozy przeszła z przeważającą większością, bez incydentów – powiedział Lozano z szerokim uśmiechem. – Senator Parra był obecny przy wprowadzaniu nowych władz związkowych. Przyjęto go oklaskami.

– Ile głosów na listę czerwonych?

– Dwadzieścia cztery przeciwko dwóm setkom – Lozano pogardliwie machnął ręką, z niesmakiem skrzywił usta. – Tyle co nic.

– Mam nadzieję, że nie zamknął pan wszystkich przeciwników Espinozy.

– Tylko dwunastu, don Cayo. Czerwoni i apriści notowani w naszych kartotekach. Przeprowadzali kampanię za listą Bravo. Nie sądzę, żeby mogli być niebezpieczni.

– Wypuśćcie ich niedługo – powiedział Bermudez. – Najpierw czerwonych, potem apristów. Trzeba podsycać ich wzajemne nieporozumienia.

– Tak jest, don Cayo – powiedział Lozano; i w sekundę potem, z dumą: – Pewnie pan już widział gazety. Że wybory dobiegły do końca w spokojnej atmosferze, lista apolityczna uzyskała przewagę przy zastosowaniu demokratycznych metod.

Nigdy nie pracowałem z nim na stałe, don. Tylko od czasu do czasu, kiedy don Cayo wyjeżdżał w podróż i wypożyczał mnie panu Lozano. Co to była za robota? Ano tak wszystkiego po trochu, don. Najpierw trzeba było zobaczyć, co się dzieje na mieście. To jest Ludovico, powiedział pan Lozano, to jest Ambrosio, i tak się poznali. Podali sobie ręce, pan Lozano wszystko im wytłumaczył, a potem obaj pojechali do takiego baru w alei Bolivia, na jednego. Będzie draka? Nie, Ludovico przypuszczał, że łatwo pójdzie. Ambrosio jest nowy, co? Tak, on tu tylko chwilowo, jest szoferem.

– Kierowca pana Bermúdeza? – powiedział wtedy Ludovico ze zdziwioną miną. – Daj no, niech cię uściskam, masz szczęście.

Spodobali się sobie, don, Ludovico rozśmieszał Ambrosia opowieściami o Hipolicie, tym trzecim gościu, tym zwyrodnialcu. Teraz Ludovico jest kierowcą pana Cayo, don, a Hipólito mu pomaga. O zmierzchu wsiedli do furgonetki, prowadził Ambrosio, i zatrzymali się dość daleko od tej dzielnicy, bo teren był błotnisty. Dalej poszli pieszo; tytłając się w błocie, opędzając od much i rozpytując po drodze, dotarli do domu tego faceta. Drzwi otworzyła jakaś metyska tłuściocha i popatrzyła na nich nieufnie: czy można się widzieć z panem Calancha? Wylazł z ciemności: grubas bez butów, w podkoszulce.

– To pan tu jest główny wódz w tym osiedlu? – powiedział Ludovico.

– Nie ma miejsca dla nikogo więcej – ten facet patrzył na nich ze współczuciem, don. – Mamy komplet.

– My do pana w pilnej sprawie – powiedział Ambrosio. – Może wyjdziemy na chwilkę i pogadamy, co?

Tamten patrzył na nich przez moment i nic nie odpowiadał, i wreszcie proszę wejść, możemy i tu pogadać. A nie, nie, to musi być bez świadków. Dobra, jak chcecie. Szli ulicą, Ambrosio i Ludovico po bokach, Calancha w środku.

– Zagalopowałeś się pan, więc przyszliśmy pana ostrzec powiedział Ludovico. – W pana interesie.

– Nie rozumiem. Czego chcecie – powiedział ten facet słabym głosem.

Ludovico wyciągnął kilka papierosów, poczęstował go i sam też zapalił.

– Dlaczego pan rozpowiada ludziom, żeby nie szli na manifestację na Plac Broni 27 października, co, czemu? – powiedział Ambrosio.

– I jeszcze wygaduje pan różne rzeczy na generała Odrię – powiedział Ludovico. – Jak to tak.

– Ale kto wam naopowiadał takich bzdur o mnie – jakby go ukłuli w tyłek, don, i zaraz spokorniał: Panowie z policji? Bardzo mi przyjemnie.

– Gdybyśmy byli z policji, to byśmy się tak z tobą nie cackali – powiedział Ludovico.

– Ale kto to wymyślił, że ja coś wygaduję na rząd, a tym bardziej na prezydenta – stawiał się Calancha. Przecież nasza dzielnica się nazywa 27 Października na jego cześć, więc tym bardziej.

– No to czemu pan buntuje ludzi, żeby nie szli na manifestację? – powiedział Ambrosio.

– Przed nami się nic nie ukryje – powiedział Ludovico. Policja ma cię za wywrotowca.

– Nigdy w życiu, to łgarstwo – zgrywał się jak w teatrze, don. – Dajcie mi wszystko wytłumaczyć.

– Dobra, jak się z człowiekiem pogada, to zawsze można się porozumieć – powiedział Ludovico.

No i opowiedział im taką historię do płaczu, don. Dużo tych ludzi niedawno przyszło z gór i nawet nie mówili po hiszpańsku, zadomowili się na tym kawałku ziemi i nikomu nic złego nie robili, a jak byłą rewolucja Odni, nadali temu terenowi nazwę 27 Października, żeby tylko na nich nie nasłali glin, byli bardzo wdzięczni Odrii, że ich stąd nie wyrzucił. Ci ludzie nie są tacy jak oni – ciągle nam się z tym naprzykrzał, don – ani jak on sam, to ciemna biedota, a jego wybrali na szefa, bo umie czytać i jest stąd, z wybrzeża.

– A co to ma do rzeczy – powiedział wtedy Ludovico. – Chcesz nas urobić, żebyśmy zmiękli? Ten numer nie przejdzie, Calancha.

– Jeżeli teraz zaczniemy się mieszać do polityki, to ci, co nastaną, jak Odria odejdzie, napędzą tutaj glin i wyrzucą nas stąd – tłumaczył Calancha. – Rozumiecie, panowie?

– Tylko wywrotowcy mówią, że Odria odejdzie – rzekł Ludovico. – Prawda, Ambrosio?

Facet aż podskoczył i pet wypadł mu z gęby. Schylił się po niego, a Ambrosio zostaw, masz tu drugiego, zapal sobie.

– Ja wcale tego nie chcę, dla mnie mógłby zostać na zawsze – tak się podlizywał, don. – Ale Odria może umrzeć i przyjdzie jego przeciwnik, i powie ci z 27 Października robili manifestacje na jego cześć. I naślą nam tutaj policji, proszę pana.

– Nie myśl o przyszłości, tylko o tym, co teraz powinieneś robić – powiedział Ludovico. Przygotuj jak trzeba twoich ludzi na 27 października.

Klepnął go w plecy, wziął przyjaźnie pod ramię: teraz gadałem z tobą po dobremu, Calancha. Tak, proszę pana, oczywiście, proszę pana.

– Autobusy przyjadą po was o szóstej – powiedział Ludovico. – Mają pojechać wszyscy, starzy, dzieci, kobiety. Autobusy was odwiozą z powrotem. A później będziecie sobie mogli pohulać, jak zechcesz. I do picia też się coś znajdzie. Jasne, Calancha?

Tak, oczywiście, i Ludovico dał mu dwa funty: za to, że ci przeszkodziłem w kolacji, Calancha. Mało w portki nie zrobił, tak mu dziękował, don.

Panienka Queta przychodziła prawie zawsze po obiedzie, to była najbliższa przyjaciółka pani, też bardzo ładna, ale nigdy nie ubierała się tak jak pani Hortensja. Spodnie, wydekoltowane obcisłe bluzeczki, kolorowe zawoje na głowie. Czasem pani i panienka Queta wyjeżdżały białym samochodem panienki i wracały późną nocą. Kiedy były w domu, przez cały wieczór siedziały przy telefonie i nic tylko ciągle te same dowcipy i plotki. Cały dom rozbrzmiewał głosami pani i panienki, ich śmiech docierał aż do kuchni, a Amalia z Carlota biegły do spiżarni i podsłuchiwały, co wyrabiają pani z panienką przy telefonie. Zasłaniały usta chusteczką, wyrywały sobie słuchawkę, zmieniały głos. Jeśli się odzywał mężczyzna: jesteś fajny chłopak, okropnie mi się podobasz, zakochałam się w tobie, a ty nawet na mnie nie spojrzysz, może wpadniesz do mnie wieczorkiem? mówi przyjaciółka twojej żony. A jeżeli kobieta: mąż cię zdradza z twoją siostrą, twój mąż szaleje za mną, ale się nie bój, nie zabiorę ci go, bo ma pryszcze na plecach, mąż cię puści kantem o piątej w „Les Claveles”, na pewno wiesz z kim. Na początku Amalia czuła jakiś taki dziwny smak w ustach, kiedy tego słuchała, ale potem strasznie ją to bawiło. Wszystkie przyjaciółki pani to artystki, powiedziała jej Carlota, pracują w radiu, występują w kabaretach. Wszystkie tak śmiesznie wyglądały, panienka Lucy, wszystkie takie pewne siebie, panienka Carmincha, na okropnie wysokich obcasach, a ta, którą nazywali Chinka, to była z zespołu Bimbambom. A znów kiedy indziej, szeptem: coś ci powiem. Pani też była artystką, wiesz? Carlota natrafiła w jej sypialni na album z fotografiami, na których pani była w bardzo eleganckich sukniach, ale takich, co to wszystko widać. Amalia przeszukała nocną szafkę, łazienkę, toaletkę i nie znalazła albumu. Ale to na pewno była prawda, bo czemu by pani nie miała być artystką, przecież nic jej nie brakowało, nawet głos miała piękny. Słyszały, jak śpiewa w łazience, a kiedy widziały, że jest w dobrym humorze, napraszały się, proszę pani, Moją dróżkę, albo Noc miłości, albo Czerwone róże dla ciebie, a ona śpiewała to, co chciały. Na przyjęciach nigdy nie dawała się prosić, kiedy goście ją namawiali. Biegła nastawić płytę, łapała jakąś szklankę czy figurkę z serwantki, że niby trzyma mikrofon, stawała na środku salonu i śpiewała, a goście oklaskiwali ją jak szaleni. No widzisz? Na pewno była artystką, szeptała Carlota do Amalii.

– Włókniarze – powiedział Bermúdez. – Wczoraj była dyskusja nad listą żądań. Wczoraj wieczorem urzędnicy zgłosili się u ministra Pracy, twierdzili, że istnieje groźba strajku i że to wszystko ma tło polityczne.

– Przepraszam, chwileczkę, don Cayo, ale to nie tak – powiedział Lozano. – Jak pan wie, to zawsze było gniazdo apristów. Toteż wśród włókniarzy przeprowadzono regularną czystkę. Związek zawodowy jest całkowicie nasz, można mu ufać. Pereira, sekretarz generalny, zawsze z nami współpracował, pan go zna.

– Jeszcze dzisiaj porozmawia pan z Pereira – przerwał mu. – Proszę mu powiedzieć, że groźba strajku ma pozostać tylko groźbą, nie możemy teraz pozwolić na strajki. Niech wezmą pod uwagę propozycje ministerstwa.

– Tu mam wszystko wyjaśnione, zaraz, don Cayo, przepraszam – Lozano nachylił się, szybkim ruchem wyciągnął ze sterty papierów jakąś karteczkę. – To tylko groźba, nic poza tym. Polityczny manewr, nie żeby kogoś przestraszyć, tylko po to, aby związek odzyskał prestiż wobec mas. Przeciw obecnemu kierownictwu jest duża opozycja i dlatego mogłoby się zdarzyć, że robotnicy znowu…

– Podwyżka proponowana przez ministerstwo jest w sam raz – powiedział. – Niech Pereira przekona swoich ludzi, dyskusja nad ich petycją musi się skończyć. Powstała napięta sytuacja, a takie napięcia sprzyjają rozruchom.

– Pereira myśli, że jeśli Ministerstwo Pracy przyjmie chociażby warunek numer dwa tej petycji, to on będzie mógł…

– Wytłumaczy pan Pereirze, że po to mu płacimy, aby nas słuchał, a nie, żeby myślał – powiedział Bermúdez. – Wpakowaliśmy go na ten stołek i ma nam ułatwić zadanie, niech nie komplikuje sprawy własnym myśleniem. Ministerstwo poszło na pewne ustępstwa wobec pracowników, a teraz związek zawodowy musi przyjąć te warunki. Powie pan Pereirze, że w czterdzieści osiem godzin wszystko musi być zakończone.

– Tak jest, don Cayo – powiedział Lozano. – Oczywiście, don Cayo.

Ale w dwa dni potem pana Lozano aż roznosiło z wściekłości, don: ten bydlak Calancha nie przyszedł na zebranie dyrekcji i nie dotrzymuje obietnicy, do 27-go już tylko trzy dni i jeżeli całe osiedle się nie stawi, nie zapełnią Placu Broni. Calancha to zawzięty chłop, trzeba go obłaskawić, dajcie mu choćby i pięćset solów. A może on ich oszukał, don, taka cicha woda, fałszywe ścierwo. Wsiedli do furgonetki, podjechali do jego domu, nie pukali do drzwi. Ludovico jednym ruchem ręki oderwał kawał cynkowej blachy: w środku paliła się świeczka, Calancha i jego Metyska właśnie jedli, a obok płakało może z dziesięcioro bachorów.

– Wyjdź no pan – powiedział Ambrosio. – Mamy do pogadania.

Metyska złapała kij i Ludovico zaczął się śmiać. Calancha sklął ją, wyrwał jej kij, proszę jej wybaczyć, bardzo panów przepraszam, taki zgrywus, don, ale to dlatego, że panowie weszli bez pukania. Wyszedł razem z nimi, tego wieczoru miał na sobie tylko spodnie i zajeżdżało od niego wódą. Ledwo się trochę oddalili od domu, Ludovico dołożył mu po gębie, a Ambrosio poprawił, nie za mocno, tyle, żeby zmiękł. A on jak nie zacznie hecować, don: rzucił się na ziemię, nie zabijajcie, to nieporozumienie.

– Ty wieprzu, ty świński pomiocie – powiedział Ludovico. – Ja ci dam nieporozumienie.

– Dlaczego pan nie dotrzymał obietnicy, don? – powiedział Ambrosio.

– Dlaczegoś nie przyszedł na zebranie, kiedy Hipólito miał załatwiać wasz wyjazd autobusami? – powiedział Ludovico.

– Niech mi pan spojrzy w twarz, spójrzcie, panowie, widzicie, jaka żółta? – ślinił się Calancha. – Jak dostanę ataku, to mnie zwala z nóg, byłem chory, leżałem w łóżku. Pójdę na to jutrzejsze zebranie, wszystko się zrobi.

– Jeżeli ci ludzie stąd nie przyjadą na manifestację, to będzie z pana winy – powiedział Ambrosio.

– A wtedy cię przymkną – powiedział Ludovico. – i to jako politycznego, oj, mamusiu, nie zazdroszczę.

Dał im słowo, zaklinał się na swoją matkę, a Ludovico przyłożył mu jeszcze i Ambrosio poprawił, teraz już trochę mocniej.

– Możesz sobie mówić, że to skurwysyństwo, ale to tylko dla twojego dobra – powiedział Ludovico. – Sam widzisz, Calancha, po prostu nie chcemy, żeby cię przymknęli.

– To twoja ostatnia szansa – powiedział Ambrosio.

On daje słowo, przysięga na swoją mamusię, tylko już mnie nie bijcie.

– Jeżeli wszyscy Indianie z osiedla przyjdą na plac i wszystko się uda, dostaniesz trzysta solów, Calancha – powiedział Ludovico. – No więc co wolisz, iść do mamra czy dostać trzysta solów.

– Nie potrzeba, ja nie chcę forsy – taki męczący facet, don. – Ja to zrobię tylko dla generała Odrii.

No i tak go zostawili, razem z jego przysięgami i obietnicami. Jak myślisz, Ambrosio, czy to ścierwo dotrzyma słowa? Dotrzymał słowa, don: następnego dnia Hipólito zawiózł chorągiewki, a Calancha przyjął go razem z całą starszyzną i Hipólito widział, że gadał ze swoimi ludźmi i bardzo się starał.

Pani była wyższa od Amalii, ale nie taka wysoka jak panienka Queta, włosy miała czarne o kasztanowatym połysku, cerę taką, jakby nigdy nie wychodziła na słońce, zielone oczy i czerwone usta, które ciągle figlarnie przygryzała równiutkimi ząbkami. Ile miała lat? Już jest po trzydziestce, mówiła Carlota, a Amalia myślała dwadzieścia pięć. Od pasa w górę była taka sobie, w sam raz, a niżej okrąglutka, aż miło. Proste plecy, sterczące piersi, talia cienka jak u dziewczynki. Ale biodra miała piękne, w kształcie serca, u góry szersze, zwężające się do dołu, a nogi smukłe i długie, szczuplutkie w kostkach, i stopy jak u panienki Teté. Ręce też miała malutkie, o bardzo długich paznokciach, pomalowanych zawsze tym samym kolorem co usta. Kiedy była w spodniach i bluzce, wszystko się jej odznaczało, dekolty jej eleganckich sukien odsłaniały ramiona, pół pleców i połowę piersi. Siadała założywszy nogę na nogę, spódnica podchodziła jej wysoko, tak że widać było kolana, a Carlota z Amalia, jak rozgdakane kokoszki, podglądały ją ze spiżarni i patrzyły, jak goście wodzą oczami za panią, jak ich oczy wędrują od jej nóg ku dekoltowi. Starzy, siwi, tłuści, czego to oni nie wymyślali, żeby tylko się zbliżyć i popatrzeć, podnosili z podłogi szklankę whisky, schylali się otrzepując popiół z papierosa. Ona się wcale o to nie gniewała, nawet ich prowokowała siadając o, tak, i podnosząc ręce. A pan nie jest zazdrosny? mówiła Amalia do Carloty, każdy inny by się rozgniewał na takie poufałości z panią. A Carlota: dlaczego ma być zazdrosny? Przecież ona jest tylko jego kochanką. To było bardzo dziwne, pan był brzydki i stary, ale nie wyglądał na głupca, a przecież siedział tak spokojnie, kiedy goście, już trochę zaprawieni, zaczynali kleić się do pani. Na przykład w tańcu całowali ją w szyję albo głaskali jej plecy i ściskali ją. Pani chichotała, niby to żartem trzepnęła natręta po ręce, niby żartem popychała go na fotel, a czasem tańczyła jakby nigdy nic i pozwalała na różne rzeczy. Don Cayo nigdy nie tańczył. Siedział w fotelu, ze szklanką w ręku, rozmawiał z gośćmi albo z obojętną twarzą patrzył, jak pani się bawi, żartuje i kokietuje, kiedyś jeden pan czerwony na policzkach wrzasnął pożycz no mi tę twoją syrenę na weekend, Cayo, pojedziemy do Paracas! A don Cayo: daję ją panu w prezencie, generale, a pani: doskonale, jestem twoja, zabierz mnie do Paracas. Carlota i Amalia skręcały się ze śmiechu słuchając, jak się przekomarzali, jak walczyli o panią, ale Simula nie pozwalała im długo siedzieć w spiżarni, przychodziła i zamykała drzwi, albo zjawiała się pani, oczy jej błyszczały, policzki płonęły, i kazała im iść spać. Leżąc w łóżku Amalia słyszała muzykę, śmiech, krzyki, brzęk szklanek, i długo nie mogła zasnąć, skurczona pod kocem, niespokojna, śmiejąc się sama do siebie. Potem rano miały razem z Carlota trzy razy tyle pracy co zwykle. Góry niedopałków i butelek, meble poodsuwane pod ściany, potłuczone kieliszki. Myły, zamiatały, porządkowały, żeby pani schodząc nie mówiła co za brud, jakie obrzydlistwa. Po przyjęciu pan zostawał na noc. Wyjeżdżał raniuteńko, Amalia widziała, jak z pożółkłą twarzą i podkrążonymi oczyma idzie szybkim krokiem przez ogród, budzi tych dwóch, co całą noc czekali na niego drzemiąc w samochodzie, ile też musiał im płacić za takie czuwanie, i jak tylko samochód ruszał, znikali także żandarmi z rogu ulicy. W takie dni pani wstawała bardzo późno. Simula miała już dla niej przygotowany talerz ostryg z sosem z cebuli i z papryką i piwo z lodówki. Schodziła na dół w szlafroku, z podpuchniętymi, czerwonymi oczyma, zjadała obiad i wracała do łóżka, i przez całe popołudnie dzwoniła na Amalię, żeby jej przyniosła to wodę mineralną, to alka-seltzers.

– „Olave” – powiedział Bermúdez wypuszczając obłok dymu. – Czy wrócili ci ludzie, których pan posłał do Chiciayo?

– Tak, dziś rano, don Cayo – powiedział Lozano. – Wszystko załatwione. Tu jest raport prefekta, tutaj kopia komunikatu policji. Trzech prowodyrów zatrzymano w Chiciayo.

– Apriści? – znów wypuścił haust dymu i zobaczył, że Lozano powstrzymuje kichnięcie.

– Tylko niejaki Lanza, to stary przywódca apristowski. Dwaj inni są młodzi, bez przeszłości.

– Proszę ich sprowadzić do Limy i niech się wyspowiadają ze wszystkich grzechów. Zorganizowanie takiego strajku jak w „Olave” to nie jest kwestia dwóch dni. Musiał być przygotowywany od dawna i to przez fachowców. Czy na hacjendzie już ruszyła praca?

– Tak, dzisiaj, don Cayo – powiedział Lozano. – Miałem telefon od prefekta. Zostawiliśmy w „Olave” kilku ludzi, ot, tak na parę dni, ale prefekt zapewnia…

– San Marcos – Lozano zamknął usta, a jego dłonie spiesznie wyciągnęły się w stronę stołu, schwyciły trzy czy cztery karteluszki i podały Bermudezowi. Nie patrząc położył je na poręczy fotela.

– W tym tygodniu nic, don Cayo. Zebrania w małych grupkach, apriści zdezorganizowani bardziej niż kiedykolwiek, czerwoni trochę bardziej aktywni. Aha, i zidentyfikowaliśmy nową grupę trockistowską. Zebrania, pogawędki, nic szczególnego. W przyszłym tygodniu wybory na medycynie. Może zwyciężyć lista apristowska.

– Inne uniwersytety – wydmuchnął dym i tym razem Lozano kichnął.

– To samo, don Cayo, zebrania małych grupek, wzajemne kłótnie, same głupstwa. Aha, no i wreszcie działa siatka informacyjna na uniwersytecie w Trujillo. O tu, memorandum numer trzy. Mamy tam dwa elementy, które…

– Tylko memorandum? – powiedział. – W tym tygodniu nie ma ulotek, broszurek, gazetek na powielaczu?

– Są, są, oczywiście, don Cayo – Lozano uniósł swoją aktówkę, rozpiął zamek, z triumfalną miną wyciągnął grubą kopertę. – Ulotki, broszury, nawet komunikaty Zrzeszenia Studentów. Wszystko, don Cayo.

– Podróż prezydenta – powiedział. – Rozmawiał pan z Cajamarca?

– Przygotowania w toku – powiedział Lozano. – Pojadę w poniedziałek, a w środę rano złożę panu szczegółowy raport, tak aby w czwartek mógł pan pójść i rzucić okiem na materiał, którym dysponuje Służba Bezpieczeństwa. Jeśli pan to uzna za stosowne, don Cayo.

– Pana ludzie pojadą do Cajamarca drogą lądową, tak postanowiłem. Wyjazd w czwartek, autobusem, tak żeby w piątek być na miejscu. Nie możemy ryzykować podróży samolotem, w razie katastrofy nie mielibyśmy czasu wysłać nowych na ich miejsce.

– Górskie drogi są w takim stanie, że nie wiem, co jest bardziej niebezpieczne, autobus czy samolot – zażartował Lozano, ale Bermúdez nawet się nie uśmiechnął, więc Lozano natychmiast spoważniał. – Tak, doskonały pomysł, don Cayo.

– Proszę mi zostawić te wszystkie papiery – wstał, i Lozano też zaraz zerwał się z miejsca. – Jutro je panu zwrócę.

– Wobec tego już nie zabieram czasu, don Cayo – Lozano podszedł za nim do biurka, trzymając pod pachą swoją ogromną aktówkę.

– Jeszcze chwilę, Lozano – zapalił drugiego papierosa, zaciągnął się zmrużywszy oczy. Lozano stał przed nim i czekał, szeroko uśmiechnięty. – Niech pan przestanie ciągnąć forsę od starej Ivonne.

– Nie rozumiem, don Cayo? – widział, jak mruga oczyma, jak blednie, zmieszany.

– Może pan sobie czasem skubnąć parę solów od jednej czy drugiej dziwki w Limie, to mnie nie obchodzi – mówił z życzliwym uśmiechem. – Ale Ivonne zostawi pan w spokoju, a gdyby miała jakieś kłopoty, trzeba jej pomóc. To bardzo wartościowa znajomość, rozumie pan?

Tłusta twarz oblała się potem, świńskie oczki daremnie próbowały się uśmiechnąć. Otworzył przed nim drzwi, klepnął w ramię, do jutra, Lozano, i wrócił za biurko. Podniósł słuchawkę: doktorze, proszę mnie połączyć z senatorem Landa. Zebrał papiery, które mu zostawił Lozano, schował je do teczki. W chwilę potem zadzwonił telefon.

– Halo? Don Cayo? – jowialny głos Landy. – Właśnie miałem do pana dzwonić.

– No widzi pan, senatorze, widocznie nasze myśli się spotkały – powiedział. – Mam dla pana dobrą wiadomość.

– Wiem, wiem, don Cayo – cieszysz się, co, ty skurwysynu. – Wiem, dziś rano w „Olave” podjęto pracę. Nie ma pan pojęcia, jak jestem wdzięczny, że się pan zainteresował tą sprawą.

– Przytrzymaliśmy przywódców – powiedział. – Przez jakiś czas będzie spokój.

– Gdyby opóźniono zbiory, to by była katastrofa dla całego departamentu – powiedział senator Landa. – Czy ma pan trochę czasu, don Cayo? Ma pan wolny wieczór?

– Zapraszam pana na kolację do San Miguel – powiedział. – Pańskie wielbicielki ciągle o pana pytają.

– Wspaniale, więc o dziewiątej, zgoda? – chichot Landy. – Doskonale, don Cayo. No to na razie, ściskam.

Wyłączył i zaraz nakręcił numer. Dwa, trzy sygnały, dopiero za czwartym senny głos: halo?

– Zaprosiłem na wieczór Landę – powiedział. – Ściągnij Quete. I niech powie Ivonne, że już jej nikt nie będzie szarpał. To wszystko, śpij dalej.

Rankiem 27-go pojechali z Hipolitem i Ludovikiem i rozglądali się za autobusami i ciężarówkami, jestem niespokojny, mówił Ludo vico, ale Hipólito nie, nie będzie żadnej draki. Już z daleka zobaczyli tłum czekających ludzi, było ich tylu, don, że ten cały tłum zupełnie zasłaniał te ich szałasy. Palili śmiecie i w powietrzu fruwał popiół i sępy. Starszyzna wyszła im na spotkanie, Calancha przywitał ich słodki jak miód, a co, nie mówiłem? Uścisnął im ręce i przedstawił ich tamtej reszcie, ściągali kapelusze z głów, obejmowali ich. Na dachach i drzwiach przylepiali portrety Odríi i wszyscy mieli chorągiewki, afisze głosiły Niech Żyje Odnowicielska Rewolucja, Niech Żyje Odria, Wszyscy Za Odrią, Zdrowie, Oświata, Praca. Ludzie patrzyli na nich, a dzieciaki plątały im się pod nogami.

– Żeby tylko na Placu Broni nie zjawili się z takimi minami jak z pogrzebu – powiedział Ludovico.

– Jak będzie trzeba, to się rozweselą – powiedział Calancha, stary wyjadacz, don.

Wpakowali ich do autokarów i ciężarówek, było tam wszystkiego po trochu, ale najwięcej kobiet i Indian z gór, musieli zrobić kilka kursów. Plac zapchany, byli tam ci, co przyszli dobrowolnie, i tacy, co ich przywieźli z innych osiedli i hacjend. Jak popatrzyli od strony katedry, to nic tylko to morze głów, plakaty i portrety, i chorągiewki powiewające w górze. Zawieźli tych ludzi tam, gdzie im kazał pan Lozano. W oknach magistratu, w sklepach, w Klubie Zjednoczenia, wszędzie głowy pań i panów, a może i pan Fermín tam był, co, don? i nagle Ambrosio popatrzcie, tam, na tym balkonie, to jest pan Bermúdez. Ale pedały z tych ryb, jak to się rzucają jedne na drugie, śmiał się Hipólito, pokazując na sadzawkę z fontanną, a Ludovico głodnemu chleb na myśli, ty świntuchu: zawsze tak się zgrywali z Hipolita, a on nic, wcale go to nie wkurzało, don. Zaczęli podbechtywać tłum, kazali ludziom krzyczeć niech żyje. Śmiali się, kręcili głowami, no ruszcie się, mówił Ludovico, Hipólito biegał truchtem od jednej grupy do drugiej, nie bądźcie tacy nadęci, pohałasujcie trochę, pośmiejcie się. Przyszli muzykanci, grali walce i marineras, wreszcie otwarto drzwi na balkonie, pojawił się prezydent i dużo różnych panów i wojskowych, a ludzie coraz bardziej się ożywiali. Potem, kiedy Odria mówił o rewolucji i o Peru, na placu już był taki ruch i podniecenie, jak trzeba. Krzyczano niech żyje, a kiedy skończył, były głośne oklaski. Dotrzymał słowa, nie? powiedział im Calancha wieczorem, jak już wrócili do osiedla. Dali mu te trzysta solów, a on się uparł, żeby poszli z nim na jednego. Rozdawano ludziom wódkę i papierosy, popili się. A oni razem z Calancha łyknęli sobie kilka piscos, a potem Ludovico i Ambrosio się wymknęli, a Hipolita zostawili.

– Pan Bermúdez będzie zadowolony, co, jak myślisz, Ambrosio?

– Jasne, powinien być zadowolony, Ludovico.

– Nie mógłbyś załatwić, żebym ja pracował razem z tobą, jeździłbym samochodem zamiast Hinostrozy, co?

– Obstawa don Cayo to cholernie ciężka robota, Ludovico. Hinostroza już dostaje kręćka od tych nieprzespanych nocy.

– Ale widzisz, Ambrosio, to jest pięćset solów więcej.

A poza tym może by mnie wzięli na etat. A poza tym bylibyśmy razem, Ambrosio.

No więc Ambrosio przyszedł z tym do pana Bermúdeza, don, żeby wziął Ludovica na miejsce Hinostrozy, a don Cayo śmiał się: to i ty masz teraz swoich protegowanych, Murzynie.

III

To właśnie nazajutrz po jednym takim przyjęciu Amalia odkryła coś bardzo dziwnego. Słyszała, jak pan schodzi do salonu, a potem zza żaluzji zobaczyła, że wóz odjeżdża i odchodzą gliny, co stali na rogu. Wtedy weszła na górę, leciutko zapukała, proszę pani, czy mogę wziąć froterkę? otworzyła drzwi i weszła na palcach. Froterka stała koło toaletki. Z okna sączyło się blade światło padając na krokodyle łapy, na parawan, na klozet, a reszta kryła się w półmroku, w ciepłych oparach. Na łóżko spojrzała dopiero, kiedy wzięła froterkę i zawróciła ku drzwiom. Aż zamarła: tam była także panienka Queta. Prześcieradła i koce zsunęły się na dywan, panienka spała odwrócona tyłem, z jedną ręką na biodrze, a drugą zwieszoną bezwładnie, i była naga, nagusieńka. Teraz zobaczyła także, ponad ciemnymi plecami panienki, białe ramię, białą rękę, czarne włosy pani, która spała po drugiej stronie łóżka, przykryta prześcieradłem. Wyszła z pokoju tak ostrożnie, jakby podłoga była najeżona kolcami, ale jeszcze przedtem nieprzezwyciężona ciekawość kazała jej rzucić okiem: jasny cień, ciemny cień, oba takie spokojne na pościeli, ale coś dziwnego było w widoku tego łóżka, jakby jakieś niebezpieczeństwo, i zobaczyła jeszcze smoka, szczerzył paszczę w lustrze na suficie. Któraś z tych dwóch coś mruknęła przez sen i Amalia się przestraszyła. Zamknęła drzwi, oddychała szybko. Ale na schodach wybuchnęła śmiechem, zakrywając sobie usta, zdyszana wpadła do kuchni. Carlota, coś takiego, panienka w jednym łóżku z panią, zniżyła głos i wyjrzała na patio, nic nie mają na sobie, obie goluteńkie. No to co, panienka Queta zawsze nocuje, i nagle Carlota przestała ziewać i też szeptem: obie gołe? bez niczego? I poprawiając przekrzywione obrazy, zmieniając wodę w wazonach, trzepiąc dywan, przez całe rano trącały się łokciami: a pan gdzie spał? na kozetce? na biurku? dusiły się ze śmiechu: pod łóżkiem? i nagle aż im oczy zachodziły łzami, jedna drugą klepała w plecy, jak to było, co to się działo, co oni robili? Oczy Carloty przypominały wielkie osy, Amalia gryzła się w dłoń, żeby powstrzymać wybuch śmiechu. Na to wpadła Simula, właśnie wróciła ze sprawunkami, co się stało, nie, nic, tylko w radiu mówili takie śmieszne rzeczy. Pani i panienka zeszły na dół koło południa, zjadły ostrygi z papryką i popiły piwem z lodu. Panienka miała na sobie szlafrok pani, był na nią o wiele za krótki. Nie telefonowały, słuchały płyt i rozmawiały, a po południu panienka pojechała do siebie.

Don Cayo, przyszedł pan Tallio, czy może wejść? Tak, doktorze. W chwilę potem drzwi się otworzyły: poznał te blond loczki, gładką, różową twarz, giętkość ruchów. Operowy śpiewak, pomyślał, makaroniarz, eunuch.

– Bardzo mi miło, señor Bermúdez – tamten podszedł, wyciągnął rękę i uśmiechnął się, zobaczymy, na ile ci starczy tej wesołości. – Mam nadzieję, że pan mnie pamięta, w zeszłym roku miałem…

– Oczywiście, rozmawialiśmy tutaj, w tym pokoju, prawda? – podprowadził go do fotela, który przedtem zajmował Lozano, sam usiadł naprzeciwko. – Zapali pan?

Wziął papierosa, skwapliwie wyciągnął zapalniczkę, nadskakiwał mu.

– Właśnie myślałem, że muszę któregoś dnia zajrzeć do pana, señor Bermúdez – wiercił się i kręcił, jakby miał robaki. – Więc…

– Więc myśleliśmy o tym samym – powiedział Bermúdez. Uśmiechnął się i zobaczył, jak Tallio przytakuje i już otwiera usta, ale nie dopuścił go do głosu: podsunął mu plik wycinków z gazet. Egzaltowany gest zdziwienia, przerzucał je z poważną miną, kiwał głową. Tak, tak, doskonale, czytaj, udawaj, że czytasz, ty gnojku.

– A właśnie, czytałem, awantury w Buenos Aires, prawda? – rzekł w końcu, już spokojnie, już się nie kręcił. – Czy jest oficjalny komunikat rządu w tej sprawie? Dalibyśmy go natychmiast, oczywiście.

– Wszystkie dzienniki opublikowały notatkę Ansy, wyprzedził pan inne agencje – powiedział Bermúdez. – Jesteście pierwsi.

Uśmiechnął się i spostrzegł, że Tallio też się uśmiecha, bez cienia radości, już tylko z nawyku, przez grzeczność, ty eunuchu, dostałeś jeszcze większych rumieńców, będziesz w sam raz dla Robertita.

– Uznaliśmy, że lepiej nie przekazywać tej wiadomości redakcjom dzienników – powiedział Bermúdez. – To już i tak wystarczająco przykre, że apriści obrzucili kamieniami ambasadę własnego kraju. Po co to jeszcze publikować?

– Hm, to prawda, mnie też zdziwiło, że wydrukowano tylko depeszę Ansy – wzruszył ramionami, uniósł wskazujący palec. Mieliśmy ją w naszych biuletynach, bo nie dostałem żadnych instrukcji w tej sprawie. Notatka przeszła przez kontrolę Służby Informacyjnej, proszę pana. Mam nadzieję, że nie puściliśmy jakiegoś błędu.

– Wszystkie agencje ją usunęły z wyjątkiem Ansy – powiedział Bermúdez ze smutkiem. – Mimo serdecznych stosunków, jakie nas łączą z panem, panie Tallio.

– Wiadomość podaliśmy panu razem z całym serwisem, señor Bermúdez – już czerwony na twarzy, już naprawdę zaskoczony, już się nie mizdrzył. – Nie dostałem żadnej wskazówki, żadnego polecenia. Bardzo proszę, niech pan wezwie doktora Alcibiadesa, chciałbym to natychmiast wyjaśnić.

– Służba Informacyjna nie wydaje pozwoleń ani zakazów – zgasił peta i spokojnie zapalił następnego papierosa. – Potwierdza tylko odbiór biuletynów, które przysyłacie, panie Tallio.

– Ale gdyby doktor Alcibiades tego zażądał, usunąłbym tę wzmiankę, zawsze tak robiłem – teraz już niespokojny, zniecierpliwiony, zbity z tropu. – Ansa nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowana w rozpowszechnianiu wiadomości niekorzystnych dla rządu. Ale nie jesteśmy jasnowidzami, señor Bermúdez.

– My nie dajemy instrukcji – powiedział obserwując smugi dymu i białe nitki w krawacie Tallia. – My tylko życzliwie sugerujemy, i to bardzo rzadko, abyście nie rozpowszechniali wiadomości niepomyślnych dla kraju.

– Ależ tak, oczywiście, wiem o tym, proszę pana – dam ci go w prezencie, Robertito. – Zawsze skrupulatnie się trzymałem sugestii doktora Alcibiadesa. Ale tym razem nie było żadnej wskazówki, ani słowa. Bardzo pana proszę, niech…

– Rząd nie chciał wprowadzić oficjalnej cenzury, właśnie dlatego, że nie chce działać na szkodę agencji prasowych – powiedział Bermúdez.

– Jeżeli pan nie wezwie doktora Alcibiadesa, to się nigdy nie wyjaśni, señor Bermúdez – no dalej, do roboty, Robertito, tylko weź wazelinę. – Niech on panu wytłumaczy, niech on mi wytłumaczy. Błagam pana. Ja nic z tego nie rozumiem, señor Bermúdez.

– Czekaj, ja zamówię – powiedział Garlitos, i do kelnera: – Dwa niemieckie piwa, te z puszki.

Siedział oparty o ścianę wy tapetowaną tytułówkami „The New Yorker”. Lampa oświetlała jego kędzierzawą głowę, wypukłe oczy, twarz pociemniałą od dwudniowego zarostu, czerwony nos, nos pijaka, myśli, albo faceta z chronicznym katarem.

– Drogie to piwo? – powiedział Santiago. – Bo u mnie kiepsko z forsą.

– Ja stawiam, wyciągnąłem dzisiaj od tych bandytów trochę grosza – powiedział Garlitos. – A skoro już tu ze mną przyszedłeś, Zavalita, to przepadła twoja opinia solidnego chłopca.

Tytułówki połyskiwały nad nimi, ironiczne, wielobarwne. Stoliki przeważnie były puste, ale zza ścianki dzielącej lokal na dwa pomieszczenia dochodził szmer głosów; jakiś mężczyzna w samej koszuli pił piwo przy barze. Ktoś inny, niewidoczny w mroku, grał na pianinie.

– Nieraz zostawiałem tutaj całą pensję – powiedział Garlitos. – Dobrze się czuję w tej dziurze.

– Pierwszy raz jestem w „Negro-Negro” – powiedział Santiago. – Tutaj przychodzi dużo malarzy i literatów, prawda?

– Tak, takie życiowe rozbitki – powiedział Garlitos. – Kiedy byłem szczeniakiem, biegałem tutaj jak dewotka do kościoła. Siedziałem w tym kącie i słuchałem, i podpatrywałem, i serce mi rosło na widok każdego wchodzącego literata. Chciałem się choćby otrzeć o geniuszy, chciałem się od nich zarazić.

– Właśnie, przecież ty też piszesz – powiedział Santiago. – Wydałeś tomik wierszy.

– Miałem zostać pisarzem, miałem być poetą – powiedział Garlitos. – Zacząłem pracować w „Kronice” i zmieniłem powołanie.

– Wolisz dziennikarkę niż literaturę? – powiedział Santiago.

– Wolę kielicha – zaśmiał się Garlitos. Dziennikarstwo to nie powołanie, to frustracja, sam zobaczysz.

Skurczył się, pochylił głowę odsłaniając rysunki, karykatury i angielskie tytuły; ten grymas wykrzywiający jego twarz, Zavalita, te zaciśnięte dłonie. Dotknął jego ręki: co jest, źle się czuje? Garlitos się wyprostował, oparł głowę o ścianę.

– Pewnie znowu ten mój wrzód – teraz nad jednym uchem miał człowieka-kruka, a nad drugim drapacz chmur. – A może to z braku alkoholu. Bo wprawdzie wyglądam, jakbym już się zalał, ale od rana nie miałem w ustach ani kropli.

On jeden ci został, Zavalita, no i masz, leży w szpitalu. Jutro już bez pudła musisz pójść do niego, zaniesiesz mu jakąś książkę.

– Wchodziłem tutaj i czułem się tak, jakbym był w Paryżu – powiedział Garlitos. – Myślałem kiedyś pojadę do Paryża, no i bomba, okrzykną mnie geniuszem. Ale nie pojechałem, Zavalita, i siedzę tutaj, a ty musisz patrzeć, jak mnie skręcają mdłości niby babkę w ciąży. A czym ty miałeś być, zanim przypłynąłeś do nas jak rozbitek, żeby ugrzęznąć w „Kronice”?

– Adwokatem – powiedział Santiago. – Nie, właściwie to rewolucjonistą. Komunistą.

– Komunista i dziennikarz to przynajmniej jakoś pasuje do siebie, ale dziennikarz i poeta? – powiedział Garlitos i zaczął się śmiać. – Komunista? Mnie wyrzucili z pracy jako komunistę. Gdyby nie to, nie przyszedłbym do „Kroniki” i może teraz pisałbym wiersze.

– Nie wiesz, co to białe myszki? – mówi Santiago. – Kiedy nie chcesz czegoś wiedzieć, to już jesteś dobry, Ambrosio, nie ma mocnego na ciebie.

– A mnie się nawet nie śniło być komunistą – powiedział Garlitos. – To jest najlepsze ze wszystkiego, bo nigdy się nie dowiedziałem, za co mnie właśnie wylali. Ale wylali, no i siedzę tutaj razem z tobą, na bańce, z wrzodem żołądka. Wypijmy, mój solidny chłopcze, twoje zdrowie, Zavalita.

Panienka Queta była najlepszą przyjaciółką pani, najczęściej przychodziła do willi w San Miguel, na żadnym przyjęciu nie mogło jej zabraknąć. Wysoka, długonoga, miała rude włosy, farbowane, mówiła Carlota, cynamonową skórę, wszystko w niej rzucało się w oczy, bardziej niż u pani Hortensji, nawet jej ubranie i sposób mówienia, i jej mizdrzenie się przy piciu. Robiła najwięcej ruchu na przyjęciach, najbardziej rwała się do tańców, pozwalała gościom na różne rzeczy i ciągle ich prowokowała. Stawała komuś za plecami, targała za włosy, dmuchała w ucho, siadała na kolanach, bezwstydnica. Ale to właśnie ona bawiła całe towarzystwo swymi wybrykami. Kiedy pierwszy raz zobaczyła Amalię, patrzyła na nią chwilę z przedziwnym uśmieszkiem, oglądała ją od stóp do głów z zamyśloną miną, a Amalia co się stało, co panienkę tak dziwi. Więc to ty jesteś ta słynna Amalia, nareszcie cię poznałam. Słynna, czemu, panienko? Bo łamiesz męskie serca, zaśmiała się panienka Queta, Amalio, zimna jak lód. Zwariowana, ale jaka sympatyczna. Kiedy nie tkwiła z panią przy telefonie, opowiadała różne dowcipy. Wchodziła z figlarnym błyskiem w oczach, mam całą masę fajnych plotek, kochana, a Amalia słuchała z kuchni, jak panienka wyśmiewa się, pokpiwa i żartuje z wszystkich znajomych. Carlocie i Amalii też opowiadała takie rzeczy, że aż je zatykało i czuły, jak fale krwi uderzają im na twarze. Ale była bardzo dobra, kiedy je posyłała po coś do sklepu, zawsze dostawały jeden czy dwa sole. Któregoś dnia, kiedy Amalia miała wychodne, panienka zabrała ją do swego białego samochodu i podwiozła na przystanek autobusowy.

– Alcibiades osobiście telefonował do pańskiego biura i prosił, żeby tej wiadomości nie przekazywać dziennikom – westchnął; i z uśmieszkiem: – Nie fatygowałbym pana, Tallio, gdybym wpierw nie przeprowadził dochodzenia.

– Ależ to niemożliwe – rumiana twarz zmieniła wyraz, był zbity z tropu, język nagle stanął mu kołkiem. – Do mnie do biura, señor Bermúdez? Ale przecież sekretarka przekazuje mi wszystkie… Doktor Alcibiades osobiście? Zupełnie nie rozumiem…

– Nie powtórzono panu? – pomógł mu, już bez kpiny w głosie. – No tak, tak myślałem. Pewnie Alcibiades rozmawiał z jakimś redaktorem.

– Z redaktorem? – ani cienia poprzedniej uśmiechniętej pewności siebie. Ależ to niemożliwe, señor Bermúdez. Ogromnie mi przykro, nie wiem, co mam o tym myśleć. A z którym redaktorem? Mam tylko dwóch i… a zresztą, tak czy tak, mogę pana zapewnić, że to się nie powtórzy.

– Sam byłem zaskoczony, bo z Ansą zawsze łączyły nas dobre stosunki – powiedział. – Radio i Służba Informacyjna kupują od nas komplety biuletynów. A jak pan wie, rząd wydaje na to spore sumy.

– Oczywiście, señor Bermúdez – otóż to, teraz wpadnij w złość i pokaż, co potrafisz, operowy śpiewaku. Mogę skorzystać z pańskiego telefonu? Chciałbym sprawdzić, kto rozmawiał z doktorem Alcibiajdesem. To się zaraz wyjaśni.

– Niech pan siada, po co te nerwy – uśmiechnął się, podsunął mu papierosa, podał ogień. – Wszędzie mamy wrogów, w pańskim biurze też pewno jest ktoś taki, co nas nie kocha. Sprawdzi pan później, panie Tallio.

– Ale ci dwaj redaktorzy to młodzi chłopcy, którzy… – zgnębiony, z tragikomiczną miną – zresztą jeszcze dziś to wyjaśnię. Poproszę doktora Alcibiadesa, żeby na przyszłość rozmawiał tylko ze mną.

– Tak, tak będzie najlepiej – powiedział; zamyślił się na chwilę i niby to przypadkiem rzucił okiem na wycinki tańczące w dłoniach Tallio. – Tyle tylko, że ta sprawa i mnie również przysporzyła przykrości. Prezydent i minister Spraw Wewnętrznych będą mnie pytać, dlaczego kupujemy biuletyny od agencji, która robi nam takie niespodzianki. A ponieważ ja odpowiadam za podpisanie umowy z Ansą, więc… może pan sobie dośpiewać.

– Właśnie dlatego jest mi tak przykro, señor Bermúdez – jasne, chciałbyś się schować pod ziemię. – Pracownik, który rozmawiał z doktorem Alcibiadesem, jeszcze dziś zostanie zwolniony.

– Tak, takie przypadki przynoszą ustrojowi ogromną szkodę – mówił ze smutkiem, jak gdyby głośno myśląc. – Kiedy w prasie pojawia się tego rodzaju wzmianka, nasi wrogowie zaraz to wykorzystują. A i tak mamy z nimi sporo kłopotów. Po co nam jeszcze kłopoty z przyjaciółmi, prawda?

– To się nie powtórzy, señor Bermúdez-wyciągnąłniebieską chustkę, z wściekłością wycierał sobie ręce. – Może pan być pewny. Tego może pan być pewny, señor Bermúdez.

– Ludzkie szumowiny napełniają mnie zachwytem – Garlitos znów się skulił, jakby dostał pięścią w żołądek. – Sam widzisz, jak mnie zdemoralizowało prowadzenie rubryki policyjnej.

– Nie pij więcej – powiedział Santiago. – Lepiej chodźmy stąd.

Ale Garlitos wyprostował się, już uśmiechnięty.

– Po drugim piwie ból mija i czuję się jak szatan, jeszcze mnie nie znasz. Pierwszy raz pijemy ze sobą, no nie? tak, Garlitos, myśli, to był pierwszy raz. – Ty, Zavalita, jesteś cholernie poważny, odwalasz robotę i już cię nie ma. Nie chcesz wpaść w nasze złe towarzystwo, co?

– Z pensji ledwo mi wystarcza na życie – powiedział Santiago. – Gdybym się szlajał razem z wami, nie miałbym nawet na komorne.

– Mieszkasz sam? – powiedział Garlitos. – Myślałem, że jak przykładny synek, z tatusiem i mamusią. Nie masz rodziny? A ile masz lat? Szczeniak z ciebie, co?

– Aleś ty ciekawy, o co jeszcze zapytasz – powiedział Santiago. – Owszem, mam rodzinę, ale mieszkam sam. Ty. słuchaj, jak wy to robicie, żeby przy waszych zarobkach jeszcze chodzić po burdelach i pić? Tego to już nie mogę zrozumieć.

– Tajemnica zawodowa – powiedział Garlitos. – To cała sztuka, trzeba umieć pożyczać i nie przejmować się długami, A ty czemu nie chodzisz na dziwki? Masz swoją dziewczynę?

– Może jeszcze spytasz, czy ją podrywam? – powiedział Santiago.

– Jak nie masz i nie chodzisz po burdelach, to pewnie próbujesz coś poderwać – powiedział Garlitos. – Chyba żebyś był pedałem.

Znów się skulił, a kiedy się wyprostował, twarz miał zmienioną. Oparł kędzierzawą głowę o tytułówki na ścianie, siedział chwilę z zamkniętymi oczyma, potem zaczął grzebać po kieszeniach, wyciągnął coś i przyłożył do nosa, głęboko oddychając. Znieruchomiał z głową odrzuconą do tyłu, z rozchylonymi ustami, spokojny i pijany. Otworzył oczy, drwiące spojrzał na Santiago:

– To żeby uśpić kłucie w brzuchu. Co masz taką minę, ja się nie narkotyzuję.

– Chcesz na mnie zrobić wrażenie? – powiedział Santiago. – Szkoda zachodu. Pijak, dziwkarz, wszystko już wiem, powiedzieli mi w redakcji. Ale ja nie sądzę ludzi po takich rzeczach.

Garlitos uśmiechnął się z czułością i podał mu papierosa.

– Miałem o tobie swoje zdanie, bo słyszałem, że cię ktoś polecał, no a poza tym trzymałeś się z daleka od nas. Ale się pomyliłem. Jesteś równy gość, Zavalita.

Mówił powoli, a na jego twarzy rozlewało się ukojenie, ruchy stawały się coraz bardziej zwolnione i ceremonialne.

– Raz to zażyłem, ale mi się zrobiło niedobrze – to było kłamstwo, Garlitos. – Zwymiotowałem i chorowałem na żołądek.

– Jeszcze nie masz dosyć, chociaż już chyba ze trzy miesiące jesteś w „Kronice”? Nie masz, co? – mówił Garlitos, z prośbą w głosie, jakby się modlił.

– Trzy i pół – powiedział Santiago. – Już po okresie próbnym. W poniedziałek podpisali ze mną umowę.

– Biedaku – powiedział Garlitos. – I do końca życia będziesz dziennikarzem. Coś ci powiem, tylko się przysuń, żeby nas nikt nie słyszał. To tajemnica. Największa rzecz na świecie, Zavalita, to jest poezja.

Tym razem panienka Queta zjawiła się w willi w San Miguel o dwunastej w południe. Wpadła jak huragan, w przelocie uszczypnęła w policzek Amalię, która jej otworzyła drzwi, Amalia pomyślała upiła się. Pani Hortensja wychyliła się ze schodów i panienka przesłała jej ręką pocałunek: chcę u ciebie trochę odetchnąć, kochana, stara Ivonne mnie szuka, a ja konam z niewyspania. No proszę, jak cię wszędzie potrzebują, zaśmiała się pani, wejdź na górę, kochana. Poszły do sypialni, a w jakiś czas potem wołanie pani, przynieś nam piwa z lodu. Amalia weszła na górę z tacą i już od drzwi zobaczyła, że panienka leży na łóżku i ma na sobie tylko prześcieradło kąpielowe. Jej suknia, pończochy i pantofle leżały na podłodze, a ona śpiewała, śmiała się i mówiła sama do siebie. A pani jakby się zaraziła od panienki, bo chociaż rano nic nie piła, to też się śmiała, śpiewała i kokietowała panienkę siedząc na stołeczku przed toaletką. Panienka poklepywała poduszkę, robiła coś jakby ćwiczenia gimnastyczne, czerwone włosy całkiem zakrywały jej twarz, a jej długie nogi wyglądały w lustrze jak ogromne robaki. Na widok tacy z piwem usiadła, ach, jak jej się chce pić, jednym haustem wypiła pół szklanki, wspaniałe. I nagle złapała Amalię za rękę, chodź, chodź, patrząc na nią figlarnie, nie uciekaj mi. Amalia spojrzała na panią, ale pani patrzyła na panienkę z takim szelmowskim wyrazem twarzy, jakby myślała co ty chcesz zrobić, i zaraz też się roześmiała. No wiesz, kochana, jak ty je sobie dobierasz, i panienka żartem pogroziła pani, a nie zdradzasz mnie z tą małą? a pani po swojemu wybuchnęła śmiechem: no pewnie, że zdradzam. Ale za to ty nie wiesz, z kim ona cię zdradza, ta cicha woda, śmiała się panienka Queta. Amalii zaczęło dzwonić w uszach, panienka złapała ją za ramię i śpiewała oko za oko, kochaneczko, ząb za ząb, i patrzyła na Amalię i nagle – żartem czy serio? – no powiedz mi, Amalio, jak pan wyjeżdża raniutko, to przychodzisz tutaj pocieszyć moją kochaneczkę? Amalia nie wiedziała, czy ma się obrazić czy śmiać. Tak, czasem, wybąkała i to było tak, jakby powiedziała świetny dowcip. Ach ty diablico, wybuchnęła na to panienka Queta patrząc na panią, a pani, skręcając się ze śmiechu, pożyczę ci ją, ale bądź dla niej dobra, i panienka szarpnęła Amalię, aż usiadła na łóżku. Na szczęście pani wstała, podbiegła, ze śmiechem odepchnęła panienkę, więc ją w końcu puściła: no idź już, Amalio, ta wariatka chce cię sprowadzić na złą drogę. Amalia wyszła z pokoju ścigana wybuchami śmiechu i sama też się śmiała zbiegając ze schodów, ale drżały jej kolana i kiedy znalazła się w kuchni, była już poważna i rozzłoszczona. Simula zmywała statki i podśpiewywała: co ci jest. A Amalias, nic, upiły się i robią takie rzeczy, że aż się zawstydziłam.

– Szkoda tylko, że to się stało akurat w momencie, kiedy wygasa nasza umowa z Ansą – poprzez obłok dymu szukał oczu Tallia. – Może pan sobie wyobrazić, ile trudu będzie mnie kosztowało przekonanie ministra o konieczności przedłużenia tej umowy.

– Ja z nim porozmawiam, ja mu wyjaśnię-znalazł je: jasne, zaniepokojone, zrozpaczone. – Właśnie miałem z panem o tym mówić, o przedłużeniu umowy. I teraz ta idiotyczna pomyłka.

Zrobię wszystko, co pan minister mi każe, señor Bermúdez.

– Lepiej niech pan się nie stara z nim widzieć, póki mu złość nie przejdzie – uśmiechnął się i nagle wstał. – No, niech tam, postaram się to jakoś załatwić.

Na mlecznobladej twarzy znów pojawił się rumieniec, wróciła nadzieja, elokwencja, niemal tanecznym krokiem biegł razem z nim ku drzwiom.

– Redaktor, który przyjął telefon doktora Alcibladesa, jeszcze dziś opuści agencję – uśmiechnął się, szczebiotał słodko, promieniał. – Dla Ansy odnowienie umowy to kwestia życia i śmierci. Nie wiem, jak mam panu dziękować, señor Bermúdez.

– Termin wygasa w przyszłym tygodniu, prawda? wobec tego proszę się porozumieć z Alcibiadesem. Postaram się szybko uzyskać podpis ministra.

Położył rękę na klamce, ale nie otwierał drzwi. Tallio zawahał się, znów się zaczerwienił. A on nie spuszczał z niego oczu, czekał, aż się odważy mówić.

– A jeśli idzie o umowę, señor Bermúdez – wyglądasz, jakbyś chciał, a nie mógł, ty eunuchu – to na tych samych warunkach co w zeszłym roku? Chodzi mi o, to znaczy…

– O moje warunki? – powiedział i zobaczył, że Tallio się zmieszał, że mu jest niezręcznie, silił się na uśmiech; podrapał się w brodę i dodał powściągliwym tonem: – Tym razem, kochany, to będzie kosztowało nie dziesięć, ale dwadzieścia procent.

Patrzył, jak tamten otwiera usta, marszczy czoło, jak znikł uśmiech z jego twarzy; i jak przytaknął, nagle odwróciwszy wzrok.

– Przekaz na okaziciela, z debetem na bank w Nowym Jorku, przyniesie mi pan osobiście w najbliższy poniedziałek – aha, teraz sobie obliczasz, piękny Caruso. – Jak pan wie, procedura ministerialna to kwestia dłuższego czasu. Potrwa ze dwa tygodnie.

Otworzył drzwi, ale zamknął je widząc pełen niepokoju gest tamtego. Stał z wyczekującym uśmiechem.

– Świetnie, to by było doprawdy wspaniałe, gdyby się udało załatwić w dwa tygodnie – zaczerwienił się, posmutniał. – A co do tego, to znaczy chciałem powiedzieć, czy nie sądzi pan, że dwadzieścia procent to trochę, jakby to powiedzieć, wygórowana suma?

– Wygórowana? – otworzył oczy, jakby nie rozumiał, ale zaraz wrócił do poprzedniej postawy, i z przyjacielskim gestem: – Dobrze, wobec tego ani słowa więcej, niech pan zapomni o całej sprawie. A teraz proszę mi wybaczyć, ale jestem bardzo zajęty.

Otworzył drzwi, stukanie maszyn do pisania, a w głębi, za biurkiem, postać Alcibiadesa.

– A nie, w żadnym razie, zgoda na wszystko – zagadywał Tallio z desperackim pośpiechem. – Nie ma problemu, señor Bermúdez. A więc w poniedziałek o dziesiątej? Można będzie?

– Zgoda – powiedział, prawie wypychając go za drzwi. – Wobec tego do poniedziałku.

Zamknął drzwi i teraz już się nie uśmiechał. Podszedł do biurka, usiadł, z prawej szuflady wyciągnął tubkę, zbierał ślinę w ustach, a potem położył sobie proszek na końcu języka. Połknął i jakiś czas siedział z zamkniętymi oczyma, przyciskając rękami bibułę. Po chwili wszedł Alcibiades.

– Ten włoski firyck jest okropnie męczący, don Cayo. Oby tylko się okazało, że tamten jego redaktor był wtedy o jedenastej w agencji. Powiedziałem, że dzwoniłem o jedenastej.

– Czy był, czy nie, i tak go zwolnią-powiedział Bermúdez. – W agencji prasowej nie będą trzymali faceta, który robi takie rzeczy. Przekazał pan ministrowi to, o co prosiłem?

– Czeka na pana o trzeciej, don Cayo – powiedział doktor Alcibiades.

– Dobrze, proszę zawiadomić majora Paredesa, że chcę się z nim widzieć. Będę u niego za dwadzieścia minut.

– Przyszedłem do „Kroniki” bez cienia entuzjazmu, po prostu po to, żeby zarobić na życie – powiedział Santiago. – Ale teraz uważam, że to nie taka najgorsza robota.

– Trzy miesiące z kawałkiem i jeszcze się nie rozczarowałeś? – powiedział Garlitos. – Można by cię pokazywać w cyrku, Zavalita.

Nie, nie rozczarowałeś się, Zavalita: nowy ambasador Brazylii, doktor Hernando de Magalhaes złożył dziś rano listy uwierzytelniające, z optymizmem zapatruję się na przyszłość turystyki w naszym kraju, oświadczył wczoraj wieczorem na konferencji prasowej dyrektor Instytutu Turystyki, wobec licznej i doborowej publiczności Stowarzyszenie Entre Nous święciło wczoraj swoją kolejną rocznicę. Tak, ale ta mierzwa ci się podobała, Zavalita, siadałeś do maszyny i byłeś zadowolony. Potem już nigdy nie wkładałeś tyle drobiazgowej pracy w zredagowanie każdej notatki, myśli, nigdy tyle zaciekłości w poprawianie, rzucanie do kosza, pisanie na nowo stroni-czek, które zanosiłeś Arispemu.

– Po ilu miesiącach pracy zniechęciłeś się do dziennikarstwa? – powiedział Santiago.

Te miniaturowe prostokąciki twoich krótkich notatek, które nazajutrz wyszukiwałeś nerwowo w egzemplarzu „Kroniki”, kupionym w kiosku na Barranco, niedaleko pensjonatu. Z jaką dumą pokazywałeś je pani Lucii: o, to tutaj to ja pisałem, widzi pani?

– Po tygodniu pracy w „Kronice” – powiedział Garlitos. – W agencji nie miałem dziennikarskiej roboty, byłem raczej od pisania na maszynie. Miałem wszystkie godziny pracy wypełnione, a o drugiej byłem wolny i mogłem pisać wiersze, wszystkie popołudnia i wieczory miałem dla siebie. Gdyby mnie nie wylali, literatura nie straciłaby może poety, i to jakiego poety, mówię ci, Zavalita.

Przychodziłeś do redakcji o piątej, ale zaczynałeś się szykować dużo wcześniej, od wpół do czwartej popatrywałeś już na zegarek, nie mogąc się doczekać chwili, kiedy wsiądziesz do tramwaju – a może dzisiaj dadzą jakąś robotę na mieście? reportaż? wywiad? – kiedy dojedziesz na miejsce, usiądziesz przy biurku czekając na wezwanie Arispego: proszę skrócić tę notatkę do dziesięciu wierszy, Zavalita. Już nigdy potem z takim entuzjazmem, myśli, nigdy z takim pragnieniem, żeby coś stworzyć, zdobyłem pierwsze miejsce i oni mi gratulowali, już nigdy potem takich planów na przyszłość, dostałem awans. Więc na czym się potknąłem, myśli: kiedy? dlaczego?

– Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego; któregoś dnia ten skurwysyn wszedł do biura i powiedział pan jest komunistą, pan uprawia sabotaż – i Garlitos zaśmiał się jak do fotografii. – Chyba pan nie mówi poważnie?

– Pewnie, że poważnie, do jasnej cholery – powiedział Tallio. – Czy pan wie, ile forsy będę musiał wybulić z powodu pańskiego sabotażu? Ile mnie to będzie kosztować?

– Owszem, będzie to pana kosztować. Bo jeżeli będzie pan na mnie wrzeszczał, to ja się panu przejadę po mamusi – powiedział Garlitos: był bardzo zadowolony. – Nawet odszkodowania nie dostałem. I zaraz potem przyszedłem do „Kroiki”, i zaraz potem przekonałem się, że dla poety to jest gwóźdź do trumny, Zavalita.

– Dlaczego nie rzuciłeś dziennikarki? – powiedział Santi go. – Przecież mogłeś sobie znaleźć coś innego.

– Jak raz wdepniesz, to już po tobie, to jest jak ruchome piaski – rzekł Garlitos, tak jakby mówił z daleka albo jak usypiał. – Grzęźniesz i grzęźniesz coraz bardziej. Nienawidzisz tej roboty, ale nie możesz się wyzwolić. Nienawidzisz ale oto nagle jesteś zdolny do nie wiem jakich zrywów, żel zdobyć bombową wiadomość. Nie śpisz po nocach, pakuje; się w nieprawdopodobne miejsca. To nałóg, Zavalita.

– Grzęznę w ruchomych piaskach, ale mnie one nie dadzą rady, a wiesz czemu? – mówi Santiago. – Bo ja i tak skończę prawo, muszę skończyć, Ambrosio.

– Ja tam sobie nie wybierałem kryminalnej, tylko Arisr. miał mnie dosyć w wiadomościach miejskich, a Maldonado n: chciał mnie wziąć do depesz – mówił Garlitos, już bardzo daleki. – Tylko Becerrita jeszcze zdołał mnie ścierpieć u siebie Rubryka kryminalna, najgorsze, co może być. I to mi właśni odpowiada. Ludzkie szumowiny, mój żywioł, Zavalita.

Po czym zamilkł i siedział przed nim nieruchomy i uśmiechnięty, patrząc w przestrzeń. Kiedy Santiago zawołał kelner obudził się i zapłacił rachunek. Wyszli i Santiago musiał go podtrzymywać, bo walił się z nóg, opierał się o stoliki i o ścianę. Portal był pusty, błękitna frędzla ledwo połyskiwała ponad dachami placu San Martin.

– Norwin nie przyszedł, dziwne, dziwne – deklamował Garlitos z pewnego rodzaju spokojną czułością. – To jeden z najokazalszych rozbitków, wspaniała szumowina. Poznam cię z nim, Zavalita.

Chwiał się na nogach, oparty o jeden z filarów Portalu z plamą zarostu na twarzy, z rozpłomienionym nosem, ócz; miał tragicznie szczęśliwe. Jutro do niego pójdę, jutro m pewno, Garlitos.

IV

Właśnie wracała z drogerii z dwiema rolkami papieru higienicznego, kiedy przy wejściu dla służby natknęła się na Ambrosia. Nie rób takiej miny, powiedział do niej, wcale nie do ciebie przyszedłem. A ona: dlaczego miałbyś przychodzić do mnie, przecież nic do siebie nie mamy. Widziałaś samochód? powiedział Ambrosio, pan Fermin jest na górze razem z don Cayo. Don Fermin i don Cayo? powiedziała Amalia. Tak, czemu się tak zdziwiła? Nie wiedziała czemu, ale była zaskoczona, ci dwaj panowie byli tak różni, usiłowała wyobrazić sobie don Fermina na jednym z tutejszych przyjęć i wydawało jej się, że to zupełnie niemożliwe.

– Lepiej, żeby cię nie widział – powiedział Ambrosio. – jeszcze im opowie, że cię zwolnił albo że rzuciłaś pracę w laboratorium, i pani Hortensja też cię zwolni.

– Po prostu nie chcesz, żeby don Cayo wiedział, że to ty mnie tu sprowadziłeś – powiedziała Amalia.

– No owszem, i to też – powiedział Ambrosio. – Ale nie chodzi o mnie, tylko o ciebie. Przecież ci mówiłem, że don Cayo mnie nie znosi, odkąd poszedłem do don Fermina. Jak się dowie, że mnie znasz, to już po tobie.

– Ale się zrobił dobry – powiedziała Amalia. – Jak się teraz o mnie martwi.

Rozmawiali stojąc w drzwiach służbowych i Amalia od czasu do czasu rozglądała się, czy nie idzie Simula albo Carlota. Przecież Ambrosio jej mówił, że don Fermin i don Cayo już się tak nie widują jak dawniej, sam jej to mówił, prawda? No tak, bo don Cayo kazał aresztować panicza Santiago i od tego czasu już się nie przyjaźnią; ale mają jakieś wspólne interesy i pewno dlatego don Fermin przyjechał teraz na San Miguel. A jej tu dobrze? Zadowolona z pracy? Tak, bardzo, ma mniej roboty niż kiedyś i pani bardzo dobra. No to coś mi się od ciebie należy, powiedział Ambrosio, ale ona nie miała ochoty na żarty i ucięła krótko: już ci dawno za to zapłaciłam, przypomnij sobie. I zaraz z innej beczki: co słychać na Miraflores? Pani Zoila dobrze się czuje, panicz Chispas ma narzeczoną, która kandydowała na miss Peru, panienka Teté już całkiem dorosła, a panicz Santiago nie wrócił do domu po tej swojej ucieczce. Przy pani Zoili to w ogóle nie można o nim wspominać, bo zaraz płacze. I ni z tego, ni z owego: San Miguel ci służy, wyładniałaś, aż miło. Amalia nawet się nie roześmiała, popatrzyła na niego z całą złością, na jaką się mogła zdobyć.

– Masz wychodne w niedzielę? – spytał. – To będę czekał na przystanku tramwajowym, o drugiej. Przyjdziesz?

– Ani mi się śni – powiedziała Amalia. – Nic do siebie nie mamy, więc po co się umawiać?

Usłyszała, że ktoś wszedł do kuchni, i nie żegnając się z Ambrosiem wróciła do siebie. Pobiegła do spiżarni i podglądała: don Fermin żegnał się właśnie z don Cayo. Wysoki, siwy, taki elegancki w szarym garniturze, i nagle sobie przypomniała to wszystko, co przeżyła od czasu, kiedy go widziała ostatni raz, Trinidad, zaułek w Mirones, szpital położniczy, i poczuła, że łzy jej napływają do oczu. Uciekła do łazienki i zmoczyła sobie twarz. Teraz była wściekła na Ambrosia, wściekła na siebie samą, że tak z nim rozmawiała, jakby ich coś łączyło, i że mu nie powiedziała: no dobrze, wynalazłeś mi to miejsce, ale nie myśl, że ci już wszystko przebaczyłam, że zapomniałam. Żebyś zdechł, pomyślała.

Poprawił krawat, włożył marynarkę, wziął aktówkę i wyszedł z gabinetu. Z nieobecnym wyrazem twarzy minął sekretariat. Samochód czekał pod bramą, do Ministerstwa Wojny, Ambrosio. Kwadrans jechali przez śródmieście. Wysiadł, zanim Ambrosio zdążył otworzyć drzwiczki, czekaj na mnie tutaj. Salutujący żołnierze, korytarz, schody, uśmiechnięty oficer. W poczekalni Biura Wywiadu przyjął go kapitan z wąsikiem: major jest u siebie, proszę bardzo, señor Bermúdez. Paredes wstał na przywitanie. Na biurku trzy telefony, chorągiewka, zielona bibuła; na ścianach mapy, plany, fotografia Odríi i kalendarz.

– Espina dzwonił i skarżył się na ciebie – powiedział major Paredes. – Że jak nie zabierzesz mu sprzed domu tego tajniaka, to mu strzeli w łeb. Wściekał się.

– Już kazałem go zdjąć – powiedział rozluźniając krawat. – Niech przynajmniej wie, że go pilnujemy.

– A ja ci jeszcze raz mówię, że to nie ma sensu – powiedział major Paredes. – Przecież zanim go zwolnili, dostał awans. Po co by miał spiskować?

– Bo już nie jest ministrem i to go boli – powiedział Bermudez. – Nie, nie, nie będzie spiskował na własną rękę, na to jest za głupi. Ale inni mogą się nim posłużyć. Górala byle kto przechytrzy.

Major Paredes wzruszył ramionami, skrzywił się z powątpiewaniem. Otworzy! szafę, wyjął jakąś kopertę i podał Bermúdezowi. Ten niedbale przerzucał raporty i fotografie.

– Wszystkie jego wywiady, wszystkie rozmowy telefoniczne – rzekł major Paredes. – Nic podejrzanego. Na pociechę ma dziewczynki, sam widzisz. Oprócz tej lali z Breñi przygadał sobie jeszcze jedną, z Santa Beatriz.

Roześmiał się, wycedził coś przez zęby, i nagle zobaczył je: tęgie, pulchne, o obwisłych piersiach, zbliżały się do siebie z błyskiem perwersyjnej radości w oczach. Schował papiery i zdjęcia i położył kopertę na biurko.

– Dwie kochanki, partyjka w Klubie Wojskowym, jedno czy dwa pijaństwa na tydzień, ot i tyle, nic więcej nie robi – powiedział major Paredes. – Góral jest skończony, ja ci to mówię.

– Ale ma całą kupę przyjaciół w wojsku, a oprócz tego dziesiątki oficerów, którzy coś mu zawdzięczają – powiedział Bermudez. – Ja mam węch jak myśliwski pies. Posłuchaj mnie i daj mi jeszcze trochę czasu.

– No dobrze, jeżeli tak ci na tym zależy, to niech go jeszcze mają na oku przez kilka dni – rzekł major Paredes. – Ale to bezcelowe, wiem doskonale.

– Niech sobie będzie, że w odstawce, że głupi, ale co generał to generał – powiedział Bermudez. – To ktoś o wiele bardziej niebezpieczny niż wszyscy apriści i czerwoni razem wzięci.

Hipólito był nieokrzesany cham, oczywiście, don, ale i on też bywał uczuciowy, Ludovico i Ambrosio odkryli to przy okazji tej historii z Porvenir. Mieli jeszcze czas i właśnie chcieli wstąpić na jednego, kiedy pojawił się Hipólito i złapał ich pod ręce: on stawia. Poszli do jednej knajpy w alei Bolivia, Hipólito zamówił trzy małe, wyciągnął paczkę płaskich i zapalił zapałkę, ręka mu przy tym drżała. Coś z nim było, don, śmiał się z przymusem, oblizywał usta jak spragnione zwierzę, patrzył spode łba, oczy mu latały. Ludovico i Ambrosio spojrzeli na siebie, jakby chcieli powiedzieć co go znów ugryzło.

– Wygląda, że masz kłopoty, Hipólito – powiedział Ambrosio.

– No co, bracie, ktoś ci nadepnął na odcisk? – rzekł Ludovico. Potrząsnął głową, że nie, wychylił kieliszek i zamówił następną kolejkę. No więc o co chodzi, Hipólito? Popatrzył na nich, dmuchnął im w twarz dymem, i wreszcie pękł, don: ma dość tych wypadów do Porvenir. Ambrosio i Ludovico roześmiali się. Nie ma z czego się śmiać, on na to, te stare wariatki przylatują na każde gwizdnięcie, to najpodlejsza robota, bracie. Hipólito łyknął drugą kolejkę i oczy mu drgnęły niespokojnie. To nie strach, on zna to słowo, ale sam nigdy nie miał pietra, był kiedyś bokserem.

– Dobra, dobra, tylko już nie pieprz o tym swoim boksie – powiedział Ludovico.

– To moja prywatna sprawa – powiedział Hipólito zgnębiony.

Ludovico musiał tym razem zapłacić, a kelner, jak zobaczył, że już mają w czubie, zostawił butelkę na barze. Hipólito wczoraj nie mógł przez to zasnąć, niech oni tylko spróbują zrozumieć. Ambrosio i Ludovico popatrzyli na siebie, jakby mówili co jest, zwariował? Powiedz nam wszystko szczerze, Hipólito, przecież od tego jesteśmy kumplami. Pokasływał, już, już miał mówić, to znowu się gryzł w język, don, głos mu uwiązł w gardle, ale wreszcie jakoś wykrztusił: to rodzinna sprawa, całkiem prywatna. Już bez ogródek zasunął im taką rzewną gadkę. Jego matka robiła maty i miała swoje miejsce na targowisku, a on się chował w Porvenir, tam spędzał całe życie, jeżeli to można nazwać życiem. Mył samochody, biegał na posyłki, wyładowywał ciężarówki, kombinował te swoje groszaki, jak mógł, czasem pakując łapy, gdzie nie trzeba.

– Ty, jak to mówią o tych z Porvenir? – przerwał mu Ludovico. – Kto w Limie, ten w Limie, kto w Bajo el Puente, ten w Bajo el Puente, a kto z Porvenir?…

– Słuchasz czy nie, ja tu gębę zdzieram, a ciebie to gówno obchodzi – powiedział Hipólito ze złością.

– Daj spokój, koleś – Ludovico klepnął go w ramię. – Tak mi się nagle przypomniało, nie gniewaj się i jedź dalej.

No więc chociaż już miał swoje lata, nigdzie a nigdzie nie chodził, i tutaj uderzył się w pierś, don, bo Porvenir to był jego dom, i jeszcze do tego tu zaczął boksować. No i znał te wszystkie staruchy z targu, teraz niejedna może go poznać.

– Aha, już kapuję – powiedział Ludovico. – Nie gryź się, bracie, kto cię pozna po tylu latach. A poza tym nikt ci nie będzie zaglądał w gębę, w Porvenir zawsze ciemno, dziwki tłuką latarnie kamieniami. Nie ma co się truć, Hipólito.

Siedział zamyślony, oblizywał sobie wargi jak kocur. Kelner-mieszaniec przyniósł sól i cytrynę, Ludovico wziął soli na koniec języka, połowę cytryny do ust, wychylił kieliszek i wrzasnął pierwsza klasa. Zaczęli o czym innym, ale Hipólito nic nie gadał, tylko o czymś myślał i gapił się to na podłogę, to na bar.

– Nie – powiedział nagle. – Nie że któraś z tych bab mnie pozna. Tylko mam dość.

– Ale czemu, bracie – powiedział Ludovico. – Czy nie lepiej gonić staruchy niż na przykład studentów? Najwyżej trochę powrzeszczą i potupią. A hałas nikomu nie szkodzi, no nie, Hipólito?

– A jak będę musiał załatwić którąś z tych, co mi dawała jeść, kiedy byłem szczeniakiem? – powiedział wtedy Hipólito i trzasnął łapą w stół; był wściekły, don.

A Ludovico i Ambrosio jakby sobie mówili teraz znowu się rozklei. No nie, stary, no nie, brachu, przecież jeżeli ci dawały jeść, to muszą być porządne facetki, spokojne, uczciwe, coś ty myślał? że takie będą się pchały w polityczne awantury? Ale Hipólito nie. Nie dał sobie przetłumaczyć, kręcił głową, jakby mówił ja i tak wiem swoje.

– Odwalam tę robotę, ale żebym lubił to nie – powiedział wreszcie.

– Coś ty, a inni może lubią? – powiedział Ludovico.

– Ja owszem – powiedział Ambrosio ze śmiechem. – Dla mnie to jakbym sobie odpoczywał, ot, taka przygoda.

– Bo tylko czasem przychodzisz – powiedział Ludovico. – Masz jedwabne życie, jesteś kierowcą samego szefunia, a z nami to się tylko bawisz. Spróbowałbyś, jaki to ubaw, kiedy ci podziurawią łeb kamieniami, tak jak mnie kiedyś.

– Właśnie, wtedy byś dopiero powiedział, czy lubisz – rzekł Hipólito.

Ale jemu, don, nigdy nic się nie przytrafiło, takie miał szczęście.

Jak on śmiał? Kiedy miała wychodne i nie wybierała się do ciotki, szła gdzieś razem z Anduvia i Marią, które służyły w sąsiednim domu. Że mi pomogłeś znaleźć pracę, to już myślisz, że zapomniałam? Spacerowały, szły do kina, którejś niedzieli poszły do Koloseum obejrzeć tańce ludowe. Że z tobą rozmawiam, to już myślisz, że ci wybaczyłam? Czasem zabierała Carióte, ale niezbyt często, bo Simula kazała im wracać, zanim się zrobi ciemno. Głupia, powinnaś go była odpalić, i to ostro. Kiedy wychodziły, Simula truła im głowę różnymi poleceniami, a po powrocie o wszystko wypytywała. Ale w niedzielę będzie stał na próżno na tym przystanku, na próżno będzie gonił taki kawał z Miraflores, a jaki będzie zły. Biedna Carlota, Simula nie dawała jej wytknąć nosa na ulicę, odstraszała mężczyzn. Przez cały tydzień Amalia myślała czy będzie na ciebie czekał, i czasem brała ją taka złość, że aż się trzęsła, a czasem to się tylko śmiała. Zresztą on pewno nie przyjdzie, powiedziała mu ani mi się śnił on sobie pomyśli po co mam przychodzić. W sobotę wyprasowała niebieską sukienkę, którą jej podarowała pani Hortensja, gdzie się jutro wybierasz? zapytała Carlota, do ciotki. Popatrzyła w lustro i sama siebie przeklinała: no tak, ty głupia, już byś leciała do niego. Nie, nie pójdzie. W niedzielę włożyła pierwszy raz te pantofle na obcasie, co je sobie właśnie kupiła, i bransoletkę wygraną na loterii fantowej. Przed wyjściem trochę podmalowała usta. Szybciusieńko zebrała ze stołu, ledwo coś tam zjadła z obiadu i pobiegła do pokoju pani, przejrzeć się w dużym lustrze. Poszła prosto w kierunku Bertoloto, minęła plac, a na Costanera poczuła wściekłość i łaskotanie w całym ciele: był, stał na przystanku i kiwał do niej ręką. Pomyślała wróć, pomyślała nie odzywaj się do niego. Miał na sobie brązowe ubranie, białą koszulę, czerwony krawat i chusteczkę w kieszonce marynarki.

– Już sobie myślałem, czy mnie nie wystawisz do wiatru – powiedział Ambrosio. – Jak to dobrze, że przyszłaś.

– Czekam na tramwaj – powiedziała rozgniewana, odwracając twarz. – Jadę do ciotki.

– Aha – powiedział Ambrosio. – No to dojedziemy razem do śródmieścia.

– A, byłbym zapomniał – powiedział major Paredes. – Espina bardzo często się widuje z twoim przyjacielem Zavala.

– To nic nie znaczy – powiedział. – Od lat się przyjaźnią. Espina wyrobił mu koncesję i jego laboratorium ma umowę na dostawy dla wojska.

– A mnie się nie wszystko podoba u tego wielkiego pana powiedział major Paredes. – Od czasu do czasu depcze mu po piętach. On się spotyka z apristami.

– Dzięki tym spotkaniom dowiaduje się różnych rzeczy, a przez niego i ja też – powiedział. – Zavala nas nie interesuje. Szkoda twojego czasu.

– Ja tam nigdy nie byłem za mocno przekonany o jego lojalności – powiedział major Paredes. – Jest za obecnym rządem, bo tego wymagają jego interesy. Bo to dla niego wygodne.

– Dla nas wszystkich to jest wygodne; chodzi o to, żeby takim facetom jak Zavala wychodziło na korzyść opowiadanie się po stronie władz – uśmiechnął się. – Może rzucimy okiem na ten plan Cajamarca?

Major Paredes skinął głową. Podniósł słuchawkę jednego z trzech telefonów i wydał polecenie. Zastanawiał się nad czymś.

– Z początku myślałem, że pozujesz na cynika – powiedział po chwili. – A teraz upewniam się, że nim jesteś naprawdę. Ty, Cayo, nie wierzysz w nic ani w nikogo.

– Nie płacą mi za to, żebym wierzył, tylko za moją pracę – uśmiechnął się znowu. – A pracuję dobrze, nie?

– Jeżeli siedzisz na tym stanowisku tylko dla własnej korzyści, to czemu nie przyjąłeś żadnej z tych świetnych posad, które ci proponował prezydent – roześmiał się major Paredes. – Tak, tak, jesteś cynik, ale nie taki, jakbyś sam chciał.

Bermúdez spoważniał, popatrzył miękko na majora.

– Może dlatego, że twój wuj dał mi okazję, jakiej nikt przedtem mi nie dał – powiedział wzruszając ramionami. – Może dlatego, że nie znam nikogo, kto by na moim stanowisku potrafił służyć twojemu wujowi tak jak ja. A może dlatego, że ta praca mi odpowiada. Nie wiem.

– Prezydent martwi się o twoje zdrowie, ja też – powiedział major Paredes. – W ciągu trzech lat postarzałeś się o dziesięć. Jak tam twój wrzód żołądka?

– Zaleczony – powiedział. – Na szczęście już nie muszę pić mleka.

Wyciągnął rękę po leżące na biurku papierosy, zapalił i zaniósł się kaszlem.

– Ile palisz na dzień? – powiedział major Paredes.

– Ze dwie, trzy paczki – powiedział. – Ale czarne, nie to świństwo, które ty kupujesz.

– Już naprawdę nie wiem, co cię prędzej wykończy – roześmiał się major Paredes. – Tytoń, wrzód żołądka, proszki, apriści czy jakiś obrażony generał, na przykład Góral. A może twój harem.

Bermúdez uśmiechnął się blado. Ktoś zapukał do drzwi, wszedł kapitan z wąsikiem, niósł teczkę: gotowe, panie majorze. Paredes rozłożył plan na biurku: czerwone i niebieskie znaczki na niektórych skrzyżowaniach, gruba czarna linia biegnąca zygzakiem przez wiele ulic, aż do jakiegoś placu. Przez dłuższy czas tkwili pochyleni nad planem. Punkty newralgiczne, mówił major Paredes, miejsca zakwaterowania wojska, kierunek przesunięcia sił, most, który ma być właśnie otwarty, Bermúdez zapisywał w notesie, palił papierosa, monotonnym głosem zadawał pytania. Znów zasiedli w fotelach.

– Jutro jadę z kapitanem Ríos do Cajamarca, żeby jeszcze rzucić okiem i sprawdzić stan gotowości Służby Bezpieczeństwa – powiedział major Paredes. – Z naszej strony wszystko zagwarantowane, wszystko jak w zegarku. A twoi ludzie?

– O Służbę Bezpieczeństwa jestem spokojny – powiedział – Co innego mnie martwi.

– Jak go przyjmą? – powiedział major Paredes. – Myślisz, że mogą być nieprzychylne nastroje?

– Senator i deputowani przyrzekli, że zapełnią plac – powiedział. – Ale wiesz, jak jest z takimi obietnicami. Dzisiaj będę się widział z komitetem organizacyjnym całej uroczystości. Kazałem im przyjechać do Limy.

– Ci Indianie z gór będą ostatnimi niewdzięcznikami, jeżeli go nie przyjmą tak serdecznie, jak trzeba – powiedział major Paredes. – Wybudował dla nich drogę, zbudował most. Kto przedtem pamiętał, że istnieje coś takiego jak Cajamarca.

– Cajamarca była kiedyś ośrodkiem apristowskim – powiedział Bermúdez. – Zrobiliśmy tam czystkę, ale zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidzianego.

– Prezydent sądzi, że ta podróż to będzie jego wielki sukces – powiedział major Paredes. – Podobno go zapewniłeś, że w manifestacji weźmie udział czterdzieści tysięcy ludzi i nie będzie żadnej awantury.

– Właśnie, będzie awantura czy nie będzie – powiedział Bermúdez. – To przez takie sprawy się postarzałem. Nie przez wrzód żołądka, ani papierosy.

Zapłacili, wyszli i kiedy znaleźli się na tym podwórzu, don, odprawa już się dawno zaczęła. Pan Lozano przywitał ich z wściekłą miną i pokazał na zegarek. Było ich tam coś z pięćdziesięciu, wszyscy po cywilnemu, niektórzy śmiali się jak idioci i co za zaduch. Ten jest na etacie, a ten dorywczo, tak jak ja, o, a ten też na etacie, pokazywał im Ludovico, a przemawiał wtedy jakiś major z policji, z brzuszkiem, trochę się jąkał i ciągle powtarzał tak czy inaczej. Tak czy inaczej w pobliżu będzie żandarmeria, tttak czczy inaczej wozy policyjne także, tak czy inaczej kkkonnica uuukkryta obok w garażach i zagrodach. Ludovico i Ambrosio patrzyli na siebie jakby sobie mówiąc ooookropnie zabawne, don, ale Hipólito ciągle miał minę jak na pogrzebie. I wtedy wystąpił pan Lozano, i zaraz zrobiło się cicho, bo wszyscy go słuchali.

– Chodzi jednak o to, aby policja nie musiała interweniować – powiedział. – To jest specjalne polecenie señora Bermúdeza. A także, aby obeszło się bez strzelaniny.

– Podlizuje się szefowi, bo ty tu jesteś – powiedział wtedy Ludovico do Ambrosia. – Żebyś zaraz poleciał i mu opowiedział.

– Tak czy inaczej nie dostaniecie pistoletów, tylko pppałki i inną bbbroń tttego rodzaju.

Podniósł się szmer, chrząkanie, szuranie nogami, wszyscy protestowali, ale nikt nic głośno nie mówił, don. Cisza, powiedział major, ale dopiero pan Lozano potrafił sprytnie uratować sytuację.

– Wy jesteście w pierwszej linii i nie potrzebujecie amunicji, żeby rozpędzić garstkę wariatów; jeżeli sprawa okaże się poważna, wkroczy żandarmeria. – Jaki mądry, jeszcze nawet puścił dowcip: – Kto się boi, niech podniesie rękę. – Nikt. A on na to: – Tym lepiej, bo musiałbym kazać wam zwracać, coście wypili. – Śmiech. A on: – Proszę dalej, majorze.

– Tttak czy inaczej, zanim pójdziecie do magazynu, przyjrzyjcie się sobie nawzajem, żebyście się potem przez pomyłkę nie tłukli między sobą.

Śmiali się przez grzeczność, nie dlatego, żeby to był dobry żart, a w magazynie musieli podpisać pokwitowanie. Dano im pałki, kastety i łańcuchy od rowerów. Wrócili na podwórze, wmieszali się w tłum innych, niektórzy byli tacy zalani, że ledwo mogli mówić. Ambrosio wyciągał ich na rozmowy, a skąd są, a czy ich wyznaczono przez losowanie. Nie, don, wszyscy byli ochotnikami. Cieszyli się, że mogą zarobić parę groszy ekstra, ale byli i tacy, co mieli stracha, bo nie wiadomo, co mogło ich spotkać. Palili, dowcipkowali, dla żartu walili się pałkami. Tak im zeszło chyba do szóstej, aż zjawił się major i powiedział tam stoi wasz autokar. Na placu Porvenir połowa została, razem z Ludovikiem i Ambrosiem, na samym środku, pomiędzy huśtawkami. Drugą połowę Hipólito zaprowadził pod kino. Podzielili się na małe grupki, po trzech, po czterech, i wmieszali się w świąteczny tłum. Ludovico i Ambrosio patrzyli na karuzelę, taki cwaniak z ciebie, podglądałeś dziewczyny, co? Nie, don, on nic nie widział, już było ciemno. Inni kupowali słodycze, słodkie kartofle, kilku zabrało coś do wypicia i teraz płukali sobie gardła. Wygląda, jakby temu Lozano podali fałszywe instrukcje, powiedział Ludovico. Pokręcili się tam z pół godziny i ciągle spokój, nic się nie działo.

W tramwaju usiedli koło siebie i Ambrosio za nią zapłacił. Była okropnie zła, że jednak przyszła, więc nawet na niego nie spojrzała. Nie bądź taka pamiętliwa, mówił Ambrosio. Z twarzą przy samej szybie Amalia śledziła wzrokiem aleję Brasil, samochody, kino „Beverly”. Och, wy kobiety, dobre serce i zła pamięć, mówił Ambrosio, ale u ciebie, Amalio, jest akurat na odwrót. Bo tego dnia, kiedy się spotkali na ulicy i on jej powiedział znam takie miejsce, gdzie szukają dziewczyny do posług, tego dnia przecież rozmawiali całkiem przyjaźnie, prawda? Amalia patrzyła na szpital policyjny, na owalny zarys placu Magdalena Vieja. A znowu wtedy, w drzwiach, czy nie gadali ze sobą jak dwoje przyjaciół? Szkoła O.O. Salezjanów, plac Bolognesi. Powiedz, Amalio, miałaś jeszcze kogoś? I wtedy wsiadły dwie babki, ulokowały się naprzeciwko nich, wyglądały nieszczególnie, patrzyły bezczelnie na Ambrosia. Dlaczego nie mieliby raz gdzieś pójść razem, jak para dobrych znajomych? Ach, czysty śmiech z takim facetem, a z przeciwka spojrzenia, a z przeciwka zalotne minki, i nagle, nie wiadomo czemu, powiedziała głośno, patrząc na te dwie, nie na niego: no niech już będzie, to dokąd idziemy? Ambrosio spojrzał zdziwiony, podrapał się w głowę i zarechotał: ach, kobiety. Pojechali nad Rimac, bo Ambrosio musiał się spotkać z kumplem. Znaleźli go w małej restauracyjce na ulicy Chiclayo, jadł kurczaka z ryżem.

– Poznajcie się, to moja narzeczona, Ludovico – powiedział Ambrosio.

– Niech pan mu nie wierzy – powiedziała Amalia. – Tylko się przyjaźnimy i tyle.

– Siadajcie – rzekł Ludovico. – Stawiam piwo.

– Bo wiesz, Amalio, kiedyś pracowaliśmy razem u don Cayo – powiedział Ambrosio. – Ja prowadziłem wóz, a on był za obstawę. Aleśmy wtedy zarywali noce, nie, Ludovico?

W restauracji byli sami mężczyźni, niektórzy już dobrze podgazowani, i Amalia czuła się nieswojo. Ty głupia, myślała, co ty tu robisz. Popatrywali na nią kątem oka, ale nic nie mówili. Pewno się bali, siedziała przecież razem z takimi dwoma chłopakami jak się patrzy, bo Ludovico był tak samo wysoki i mocno zbudowany jak Ambrosio. Tylko okropnie brzydki, twarz miał ospowatą i szpary między zębami. Opowiadali sobie z Ambrosiem różne różności, wypytywali o wspólnych znajomych, a ona się nudziła. Ale nagle Ludovico palnął dłonią w stół: on coś wymyślił, pójdą do Acho, on ich wprowadzi. I wprowadził ich, nie przez wejście dla publiczności, ale od strony takiej małej uliczki, gdzie policjanci pozdrawiali Ludovica jak kumpla. Usiedli po zacienionej stronie, wysoko, ale że było mało ludzi, więc przy drugim byku zeszli do czwartego rzędu. Walczyło trzech, ale gwiazdą programu był Santa Gruz, to było niezwykłe widzieć Murzyna w stroju matadora. Trzymasz z nim, bo to twój krewniak, ta sama rasa, Ambrosio, żartował Ludovico, a Ambrosio tak, a poza tym dlatego, że jest odważny. I był: rzucał się na ziemię, przyklękał, odwracał się do byka plecami. Amalia tylko w kinie widziała corridę, więc zamykała oczy, piszczała, kiedy byk przewracał któregoś z peonów, mówiła ci pikadorzy to barbarzyńcy, ale przy ostatnim byku, którego zabił Santa Cruz, i ona również, jak Ambrosio, machała chusteczką i razem z wszystkimi żądała ucha dla zwycięzcy. Wyszła z Acho zadowolona, przynajmniej zobaczyła coś nowego. Było głupotą marnować wychodne i pomagać pani Rosario przy rozwieszaniu bielizny albo znów wysłuchiwać, jak ciotki skarży się na swoich pensjonariuszy, albo kręcić się po mieście z Anduvia i Marią nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wypił: różową cziczę przy bramie Acho i Ludovico się pożegnał Poszli pieszo aż do Paseo de Aguas.

– Podobało ci się? – powiedział Ambrosio.

– Tak – powiedziała Amalia. – Ale co za okrucieństwo, biedne stworzenia, prawda?

– Jeżeli ci się podobało, to jeszcze tu przyjdziemy – powiedział Ambrosio.

Już miała mu odpowiedzieć ani mi się śni, ale zrobiło jej się żal i zamknęła usta, i pomyślała głupia. Przypomniała sobie, ż«minęło więcej niż trzy lata, prawie cztery, odkąd spotykała się z Ambrosiem, i nagle zrobiło jej się smutno. Co teraz? zapyta-Ambrosio. Muszę iść do ciotki, do Limoncillo. Co też on mógł robić przez te wszystkie lata? Pójdziesz kiedy indziej, powiedział Ambrosio, lepiej chodźmy do kina. Poszli do kina, m taki film o piratach, i w ciemności Amalia poczuła, że łzy je; napływają do oczu. Ty głupia, przypomniałaś sobie, jak chodziłaś do kina razem z Trinidadem? Jak mieszkałaś w Mirones i całymi dniami, całymi miesiącami nic nie robiłaś, nawet nie mówiłaś do nikogo, nawet nie myślałaś? Nie. przyszły jej na pamięć czasy jeszcze dawniejsze, te niedziele, kiedy się widywali w Surquillo, i potajemne nocne spotkania w pokoiku przy garażu, i to, co się wtedy stało. Znów poczuła gniew, jeśli mnie dotknie, to go podrapię, to go zabiję. Ale Ambrosio nawet nie próbował jej dotknąć, a po kinie zaprosi) ją na kolację. Szli aż do Placu Broni, rozmawiając o wszystkim, tylko nie o tym, co było kiedyś. Dopiero jak już stali na przystanku tramwajowym, wziął ją za ramię: nie jestem taki. jak myślisz, Amalio. Ty też nie jesteś taki, jak sam myślisz, powiedziała Queta, liczy się to, co robisz, i właśnie taki jesteś, biedna Amalia, żal mi jej. Puść mnie, bo zacznę krzyczeć, powiedziała Amalia, i Ambrosio puścił jej ramię. Nie kłóćmy się, Amalio, ja cię tylko proszę, żebyś zapomniała. To było tak dawno, Amalio. Przyszedł tramwaj i milcząc jechali razem dc San Miguel. Wysiedli na przystanku przy szkole Sióstr Kanoniczek, było już całkiem ciemno. Ty miałaś innego mężczyznę, tego robotnika z fabryki włókienniczej, powiedział Ambrosio, a ja nie miałem kobiety. A w chwilę później, już na rogu ulicy, bardzo przez ciebie cierpiałem, Amalio. ‘Nie odpowiedziała, tylko pobiegła do domu. W drzwiach odwróciła się i spojrzała na niego: stał tam ledwie widoczny w cieniu ogołoconych z gałęzi drzewek. Poszła do swojego pokoju walcząc z własnym wzruszeniem, wściekła na siebie o to wzruszenie.

– I co z tą oficerską lożą w Cuzco? – powiedział Bermúdez.

– Teraz, kiedy w Kongresie przedstawia się ich do awansu, pułkownik Idiáquez też zostanie awansowany – powiedział major Paredes. – Jako generał nie będzie mógł dłużej zostać w Cuzco, a bez niego wszystko się rozleci. Jeszcze nic takiego nie robią; zbierają się, gadają.

– Odejście Idiáqueza to mało – powiedział Bermúdez. – A major, a kapitanowie? Nie rozumiem, czemu ich jeszcze nie rozdzielili. Minister Wojny zapewniał, że w tym tygodniu zaczną się przesunięcia.

– Dziesięć razy mu to mówiłem, pokazywałem raporty – powiedział major Paredes. – Ponieważ tu chodzi o oficerów, którzy mają prestiż, chce ich mocno wziąć w garść.

– Wobec tego powinien się tym zainteresować sam prezydent – powiedział. – Od czasu podróży do Cajamarca najważniejszą sprawą jest rozbić tę klikę. Czy są dobrze pilnowani?

– Możesz być spokojny – powiedział major Paredes. – Wiem nawet, co jedzą.

– Któregoś dnia, kiedy najmniej będziemy się tego spodziewali, ktoś im wyłoży na stół milion solów i rewolucja gotowa – powiedział. – Trzeba ich jak najprędzej porozsyłać do najbardziej oddalonych garnizonów.

– Idiáquez wiele zawdzięcza ustrojowi – powiedział major Paredes. – Prezydent często rozczarowuje się co do ludzi i bardzo nad tym cierpi. Zaboli go wiadomość, że Idiáquez jest osią spisku oficerów skierowanego przeciw niemu.

– Zaboli go bardziej, jeżeli bunt wybuchnie – powiedział Bermúdez; wstał, wyciągnął z teczki plik papierów i podał je Paredesowi. – Przejrzyj to i zobacz, czy ci ludzie są u nas notowani.

Paredes odprowadził go do drzwi, na progu przytrzymał go za ramię:

– A ta dzisiejsza wiadomość z Argentyny? Zapomniałeś o tym?

– Nie zapomniałem – odparł. – Apriści obrzucają kamieniami ambasadę peruwiańską, całkiem niezła nowina. Rozmawiałem z prezydentem i uzgodniliśmy, że się to opublikuje.

– Jasne – powiedział major Paredes. – Moi oficerowie, którzy to czytali, byli oburzeni.

– Więc widzisz, ja o wszystkim myślę – powiedział Bermúdez. – Do jutra.

Ale zaraz przyłączył się do nich Hipólito, z okropnie przegraną gębą, don: już są, niosą te swoje transparenty i w ogóle. Cały pochód posuwał się jedną z ulic w stronę placu, a oni ruszyli za nim. Cztery osoby niosły transparent z czerwonymi literami, za nimi szła mała grupka, to te, co im przewodzą, powiedział Ludovico; to one wznosiły okrzyki i kazały krzyczeć innym, a reszta ciągnęła trochę dalej za nimi. Ludzie z jarmarku też podeszli, żeby się pogapić. Krzyczały, zwłaszcza te na przedzie, nie można było zrozumieć, były tam stare baby i młode, i dzieciaki, ale ani jednego mężczyzny, tak jak mówił pan Lozano, powiedział Hipólito. Warkocze, szerokie spódnice, kapelusze. One myślą, że idą w procesji, powiedział Ludovico: tam były takie trzy, co miały ręce złożone jak do modlitwy, don. Było ich ze dwieście albo trzysta, albo czterysta, no i wreszcie dotarły do placu.

– Chlebek z masłem, nie? – powiedział Ludovico.

– Chlebek twardy, a masło zjełczałe – powiedział Hipólito.

– Ładujemy się w środek i przecinamy to na pół – powiedział Ludovico. – My będziemy przy głowie, a tobie zostawimy ogon.

– Może te z ogona będą słabsze niż te od głowy – powiedział Hipólito, silił się na dowcip, don, ale mu nie wychodziło. Podniósł kołnierz i poszedł do swojej grupy. Kobiety zawróciły na plac, a oni za nimi, z tyłu, każdy osobno. Kiedy byli przed diabelskim młynem, znów się zjawił Hipólito: ja się rozmyśliłem, ja chcę stąd iść. Dobra, dobra, a mnie najmilsza moja własna skóra, powiedział Ludovico, uprzedzam, że cię rozpieprzę, ty zgniłku. Jak nim potrząsnął, to mu podniósł morale, don: spojrzał ze złością i już go nie było. A właśnie mieli zbierać ludzi, mieli z nimi pogadać, i nieznacznie przyłączyli się do manifestacji. Kobiety skupiły się wokół diabelskiego młyna, te od transparentu stały twarzą do całej reszty. Nagle jedna z tych, co były na czele, weszła na małe podwyższenie z desek i zaczęła przemawiać. Tłum zgęstniał, kobiety stały ciasno stłoczone, ktoś wyłączył muzykę dochodzącą z młyna, ale i tak nie było słychać, co ona mówi. Klaszcząc wmieszali się między kobiety, te idiotki nam robią przejście, mówił Ludovico, a z drugiej strony szedł Hipólito ze swoją grupą. Klaskali, ściskali je, jakie dzielne, brawo, niektóre na nich patrzyły, ale inne tylko proszę przechodzić, proszę przechodzić, podawały im ręce, nie jesteśmy same. Ambrosio i Ludovico patrzyli na siebie, jakby mówili tylko się nie rozłączajmy, koleś, w tej ciżbie. Już przecięli tłum na dwie części. Tworzyli ciasno wbity klin w samym środku stłoczonej ludzkiej masy. Wyciągnęli kołatki, gwizdki, Hipólito wyjął tubę: Precz z tą podżegaczką! Niech żyje generał Odrla! Śmierć wrogom ludu! pałki i kastety, niech żyje Odria! Straszne zamieszanie, don. Ta z mównicy wrzeszczała prowokatorzy, ale hałas wszystko zagłuszał, a koło Ambrosia kobiety pchały się i piszczały. Idźcie stąd, mówił do nich Ludovico, oszukali was, wracajcie do domu, a na to czyjaś ręka złapała go znienacka, i poczułem, że jej pazury wyrwały mi kawał ciała z karku, tak opowiadał potem Ludovico, don. Teraz poszły w ruch pałki i łańcuchy od rowerów, walili po twarzach, walili pięściami, a ta ogromna rzesza kobiet zaczęła wtedy wyć i tupać. Ambrosio i Ludovico stali koło siebie, jak jeden się zachwiał, to drugi go podtrzymywał, jak jeden upadł, to drugi go podnosił. To nie żadne domowe kurki, to prawdziwe koguty, powiedział wtedy Ludovico, skurczybyk Hipólito miał rację. Bo one się broniły, don. Przewracali je i leżały na ziemi jak nieżywe, ale jeszcze leżąc łapały ich za nogi, tak że padali jak podcięci. Musieli kopać i przeskakiwać nad nimi, wszędzie wrzask, wyzwiska i wymyślanie, tak jakby strzelano z karabinów. Za mało nas, powiedział któryś, niechby przyszła żandarmeria, ale Ludovico nie, do cholery! Znowu na nie naparli tak, że się cofnęły. Koło diabelskiego młyna zjechało niżej, a razem z nim cała gromada tych wariatek. Niektóre wyczołgiwały się stamtąd i uciekały, a wtedy zamiast Niech Żyje Odria! krzyczeli na nie kurwy jedne, taka wasza mać, i wreszcie czoło manifestacji zostało rozbite w małe grupki i szkoda było czasu, żeby się za nimi uganiać. Po dwóch, po trzech, chwytali jedną i dawali jej wycisk, potem drugą i znowu, aż Ambrosio i Ludovico śmiali się z ich spoconych twarzy. Nagle w tym wszystkim usłyszeli strzał, don, ale im zasunął, powiedział Ludovico. To nie było przy nich, tylko gdzieś z tyłu. Ten cały ogon był nietknięty, don, i okropnie się rzucał. Poszli im pomóc i rozproszyli te baby. Strzelał taki jeden, co się nazywał Soldevilla, chyba z dziesięć się do mnie zbiegło, chciały mi wydrzeć oczy, nikogo nie zabiłem, strzelałem w powietrze. Ale Ludovica zaraz poniosło: kto ci dał rewolwer, gówniarzu? A Soldevilla: to nie z magazynu, to moja prywatna broń. Nie pieprz mi tu, bo to na jedno wychodzi, powiedział Ludovico, złożę raport i nie dostaniesz premii. Plac jarmarczny opustoszał, faceci od karuzeli, diabelskiego młyna i od sztucznych ogni trzęśli się ze strachu w swoich budach i tak samo Cyganki w swoich namiotach. Policzyli się i jednego brakowało. Znaleźli go nieprzytomnego obok jednej płaczącej facetki. Wpadli w złość, coś ty mu zrobiła, kurwo, i dali jej wycisk. Nazywał się Iglesias, pochodził z Ayacucho, rozcięły mu gębę, podniósł się jak lunatyk, co, co takiego. No dobrze, starczy, powiedział Ludovico do tych, co się rozprawiali z tą babą, już po wszystkim. Ledwie żywi wsiedli do autobusu, który czekał na nich w pustym zaułku, nikt nic nie mówił. Dopiero w drodze zaczęli palić” patrzeć na siebie, o, tu mnie boli, śmiać się, moja żona nie uwierzy, że to zadrapanie to wypadek w pracy. Dobrze, doskonale, powiedział pan Lozano, zrobiliście, co trzeba, a teraz się podreperujcie. No i tak mniej więcej wyglądały te dorywcze roboty, don.

Przez cały tydzień Amalia była zamyślona, nieobecna. Nad czym tak medytujesz, mówiła Carlota, a Simula jak kto się śmieje sam do siebie, to znaczy, że rozpamiętuje swoje niegodziwości, a pani Hortensja co się z tobą dzieje, wróć na ziemię. Już nie była zła na niego, już nie wściekała się na siebie samą, że się z nim wtedy spotkała. Nienawidzisz go, ale zapominasz o tym, myślała, w jednej chwili nienawidzisz i zaraz zapominasz, no i dlaczego, ty wariatko. Którejś nocy śniło jej się, że w niedzielę, jak miała wychodne, zobaczyła go na przystanku, czekał na nią. Ale w najbliższą niedzielę Carlota i Simula miały chrzciny i Amalii wypadło wychodne w sobotę. Dokąd pójść? Chciała się zobaczyć z Gertrudis, nie widziała jej od kilku miesięcy. Poszła pod laboratorium, kiedy kończyli pracę, i Gertrudis zabrała ją na obiad do siebie. Ty niedobra, tyle czasu, mówiła Gertrudis, chodziła wiele razy do Mirones i pani Rosario nie wiedziała, gdzie ty pracujesz, opowiedz, jak ci tam jest. Miała na końcu języka coś o tym, że widziała Ambrosia, ale się rozmyśliła, tyle na niego kiedyś nagadała. Umówiły się na przyszłą niedzielę. Było jeszcze widno, jak wróciła na San Miguel i położyła się do łóżka. Po tym wszystkim, co ci zrobił, jeszcze o nim myślisz, głupia. W nocy śnił jej się Trinidad. Obrzucał ją wyzwiskami i na koniec, sinoblady, ostrzegł ją: czekam na ciebie, jak umrzesz. W niedzielę Simula i Carlota wyszły wcześnie, a pani razem z panienką Queta niedługo potem. Amalia zmyła po śniadaniu, usiadła w salonie i włączyła radio. Nic nie było, tylko sprawozdanie z jakichś wyścigów i piłki nożnej i bardzo się nudziła, a tu nagle ktoś zastukał do drzwi od kuchni. Tak, to był on.

– Pani nie ma? – był w czapce i w swoim mundurze kierowcy.

– To pani też się boisz? – powiedziała Amalia bez uśmiechu.

– Don Fermín kazał mi coś załatwić i wymknąłem się, żeby cię chociaż zobaczyć – powiedział i uśmiechnął się do niej, jakby nie słyszał, co mu mówiła. – Zostawiłem wóz za rogiem, może pani Hortensja go nie pozna.

– Widzę, że coraz bardziej się boisz don Fermina – powiedziała Amalia.

Uśmiech uleciał z jego twarzy, zrobił gest pełen zniechęcenia i patrzył na nią bezradnie. Zsunął czapkę na tył głowy, uśmiechnął się z wysiłkiem: on się naraża na nieprzyjemności, żeby tu zajrzeć, a ty mnie tak przyjmujesz, Amalio. Co było, to było, Amalio, to już minęło. Niechby teraz było tak, jakby się dopiero co poznali, Amalio.

– Myślisz, że drugi raz zrobisz mi to samo? – usłyszała Amalia swój własny drżący głos. – No to się naciąłeś.

Nie zdążyła się cofnąć, bo złapał ją za rękę i mrugając patrzył w oczy. Nawet nie próbował jej objąć, nie postąpił kroku naprzód. Trzymał ją tak przez chwilę za rękę, a potem puścił, aż jej było dziwnie.

– Mimo tego włókniarza i chociaż cię nie widziałem parę lat, dla mnie zawsze byłaś moją żoną – wychrypiał Ambrosio i Amalii aż się serce ścisnęło. Pomyślała on się rozpłacze, ja się rozpłaczę. – Żebyś wiedziała, ja cię kocham jak dawniej.

Znów się w nią wpatrywał, a ona cofnęła się do środka i zamknęła drzwi. Widziała, że na chwilę się zawahał; potem poprawił czapkę i poszedł. Wróciła do salonu i jeszcze zobaczyła, jak zakręca na rogu. Usiadła przy radiu, rozcierała sobie przegub dłoni, dziwiła się, że nie jest zła. Czy to prawda, czy on ją ciągle kocha? Nie, nieprawda. A może zakocha! się w niej na nowo, jak się wtedy spotkali na ulicy? Na dworze nawet najmniejszego hałasu, zasłony były odsunięte, rozsłoneczniona zieleń wdzierała się z ogrodu. Ale miał taki głos, że chyba mówił szczerze, myślała kręcąc gałką w radiu. Nie nadawali nic z teatru, ciągle tylko te wyścigi i ta piłka nożna.

– Idź na obiad – powiedział do Ambrosia, kiedy samochód stanął na placu San Martín. I bądź za półtorej godziny.

Wszedł do baru w hotelu Bolívar i usiadł w pobliżu drzwi. Kazał sobie podać gin i dwie paczki inca. Przy sąsiednim stoliku rozmawiało trzech facetów i słyszał, jakie kawały sobie opowiadali. Wypalił papierosa, a kieliszek był już do połowy opróżniony, kiedy przez drzwi zobaczył tamtego, szedł przez Colmena.

– Bardzo przepraszam, że kazałem panu czekać – powiedział don Fermín. – Właśnie mieliśmy partyjkę, a Landa, pan wie, jak usiądzie do kart, to nie może skończyć. Senator Landa taki szczęśliwy, skończył się strajk w „Olave”.

– Był pan teraz w Klubie? – powiedział. – Pańscy przyjaciele oligarchowie nie spiskują przeciw rządowi?

– Na razie nie – uśmiechnął się don Fermín i dał znak kelnerowi, żeby i jemu przyniósł gin. – O, kaszelek? Złapał pan grypę?

– To z papierosa – powiedział i znowu odchrząknął. – Co u pana? Jeszcze ciągle kłopoty z nieposłusznym synem?

– Z Chispasem? – don Fermín podniósł do ust garść orzeszków. – Nie, poszedł po rozum do głowy i pracuje jak należy, w biurze. Teraz mam zmartwienie z tym drugim.

– A co, też się chce wyszumieć? – powiedział.

– Nie chce iść na Uniwersytet Katolicki, tylko na San Marcos, do tego gniazda rozrabiaków – don Fermín, smakując alkohol, zrobił niechętny gest. – Coś go napadło i wygaduje niestworzone rzeczy na księży i na wojskowych, na wszystko się krzywi, żeby tylko zrobić na złość matce i mnie.

– Każdy chłopak w tym wieku się buntuje – powiedział Bermúdez. – Ja chyba też taki byłem.

– Nie mam pojęcia, skąd się to wzięło, don Cayo – powiedział don Fermín. – Był taki wzorowy, zawsze najlepsze stopnie, pobożny, niemal świętoszek. A teraz się zrobił z niego niedowiarek. Jeszcze się okaże, że w moim domu wyrósł komunista, anarchista czy bo ja wiem kto. Tylko tego mi brakuje.

– A wtedy ja zacząłbym mieć z nim kłopoty – uśmiechnął się Bermúdez. – Ale wie pan, gdybym ja miał syna, to chyba bym wolał go posłać na San Marcos. Tam nie wszystko jest, jak trzeba, ale to jednak prawdziwa wyższa uczelnia, prawda?

– Nie tak bardzo, tam się za dużo polityku je – powiedział don Fermín z roztargnionym wyrazem twarzy. – Poza tym San Marcos stracił klasę, to już nie to co kiedyś. Teraz tam się roi od Metysów, piękne towarzystwo dla mojego chudziny, piękne znajomości.

Bermúdez popatrzył na niego bez słowa i zobaczył, jak tamten mruga oczami i zmieszany spuszcza wzrok.

– No nie, nie mam nic przeciw kolorowym – aha, połapałeś się, skurwysynu – wręcz przeciwnie, zawsze byłem demokratą. Chciałbym tylko, żeby Santiago miał taką przyszłość, na jaką zasługuje. A w naszym kraju wszystko zależy od znajomości, sam pan rozumie.

Wypili gin i zamówili następny. Don Fermín chrupał orzeszki, dziobał oliwki i frytki. Bermúdez tylko pił i palił.

– Dowiedziałem się o nowej licytacji, buduje się drugie odgałęzienie Panamerykańskiej – powiedział. – Pańskie przedsiębiorstwo weźmie w tym udział?

– Odkąd mamy autostradę do Pacasmayo, to nam na razie wystarcza – powiedział don Fermín. – Kto chce za dużo na raz, temu nic nie zostaje w garści. Laboratorium zabiera mi sporo czasu, zwłaszcza teraz, kiedy odmładzamy personel. Zanim rozszerzę produkcję, chciałbym żeby Chispas się czegoś nauczył i odciążył mnie w pracy.

Rozmawiali jeszcze o tym i owym, o epidemii grypy, o tym, że apriści obrzucili kamieniami ambasadę w Buenos Aires, o grożącym strajku włókniarzy, i co będzie z modą: długie spódnice czy krótkie? Aż opróżnili kieliszki.

– Inocencia pamiętała, że to twoje ulubione danie, i przygotowała chupe z krewetkami – stryj Clodomiro zrobił do niego oko. – Biedaczka, już nie gotuje tak jak kiedyś. Chciałem cię zabrać na obiad na miasto, ale się rozmyśliłem, bo jej by było przykro.

Stryj Clodomiro postawił przed nim kieliszek wermutu. Jego promieniejące ładem, czyściutkie mieszkanie na Santa Beatriz, i stara Inocencia, zawsze taka dobra, Zavalita. Wychowała ich obydwu, mówiła im po imieniu, kiedyś byłeś świadkiem, jak wytargała za uszy twojego starego: co się dzieje, Fermín, całe wieki nie pokazujesz się u brata. Stryj Clodomiro wypił wino i otarł usta. Był taki schludny, zawsze w kamizelce, zawsze miał nakrochmalony kołnierzyk i mankiety; i te jego bystre oczki, drobna, nikła figurka, nerwowe dłonie. Myśli: czy wiedział? Czy się kiedykolwiek dowie? Nie byłeś u niego od miesięcy, od lat, Zavalita. Trzeba by pójść do niego, pójdę. -

– Pamiętasz, Ambrosio, ile lat różnicy było między moim ojcem a stryjem Clodomiro? – mówi Santiago.

– Starych nie należy pytać o lata – zaśmiał się stryj Clodomiro. – Pięć lat, chudzino. Fermín ma pięćdziesiąt dwa, no więc sobie policz, niedługo dobiję do sześćdziesiątki.

– A mimo wszystko on wygląda starzej od ciebie – powiedział Santiago. – Ty jesteś ciągle młody, stryjku.

– Ba, młody – uśmiechnął się stryj Clodomiro. – Może dlatego, że jestem kawalerem. Powiedz no, byłeś w końcu u rodziców?

– Jeszcze nie, stryjku – powiedział Santiago. – Ale pójdę, naprawdę pójdę, słowo.

– To już kawał czasu, chudy, nie można tak długo – napominał stryj Clodomiro patrząc na niego swymi czystymi, żywymi oczami. – Ile to miesięcy? Cztery, pięć?

– Będzie scena, mama narobi krzyku, zechce, żebym wrócił – myśli: już sześć miesięcy. – A ja do nich nie wrócę, stryju, oni to musza zrozumieć.

– Mieszkasz w tym samym mieście i przez tyle miesięcy nie widziałeś rodziców ani rodzeństwa – stryj Clodomiro niedowierzająco pokręcił głową. – Gdybyś był moim synem, już następnego dnia bym cię odszukał, wlepił parę rózeg i sprowadził do domu.

Ale on cię nie szukał, Zavalita, ani nie groził rózgami, ani nie kazał wracać. Dlaczego, tato?

– Nie chcę ci nic doradzać, jesteś dorosły mężczyzna, ale niedobrze robisz, chudy. Że chcesz być sam, to już jest szaleństwo, no, ale zresztą. Ale że nie chcesz widywać rodziców, to już gorzej, chłopcze. Zoila jest przez ciebie nieszczęśliwa. A Fermín, jak tylko się u mnie zjawi, zaraz wypytuje, a jak mu jest, a co robi? Jest coraz bardziej przybity.

– Jak się zechce ze mną zobaczyć, proszę bardzo – powiedział Santiago. – Ale może mnie sto razy zabierać siłą do domu i sto razy ucieknę.

– On tego nie rozumie i ja też nie – powiedział stryj Clodomiro. – Jesteś zły, że cię wyciągnął z aresztu? Wolałbyś, żeby cię tam zostawił, razem z tymi szaleńcami? Przecież ci zawsze we wszystkim ustępował, prawda? I zawsze bardziej był z ciebie dumny niż z Chispasa i Teté. No więc tak szczerze, chudy. O co masz pretensję do Fermina?

– To trudno powiedzieć, stryjku. Na razie będzie lepiej, żebym się nie pokazywał w domu. Pójdę za jakiś czas, przyrzekam.

– Przestań wydziwiać i idź do nich wreszcie – powiedział stryj Clodomiro. – Ani Zoila, ani Fermín nie mają nic przeciw temu, żebyś pracował w „Kronice”. Tylko się martwią, że rzucisz studia. Nie chcą, żebyś był całe życie małym urzędniczyną, tak jak ja.

Uśmiechnął się gorzko i znów napełnił kieliszki. Zaraz miało być chupe, z daleka dochodził łamiący się głos Inocencii, stryj Clodomiro ze współczuciem pokiwał głową: biedna staruszka, już bardzo źle widzi.

Co za bezczelność, on nie ma wstydu, mówiła Gertrudis Lama, zaczynać na nowo po tym, co ci zrobił? Coś okropnego. I Amalia coś okropnego. Ale on jest taki, zawsze taki był. A Gertrudis: jaki? jaki był? Nie spieszyło mu się, chciał, żeby te spotkania były takie tajemnicze. Pod różnymi pretekstami wchodził do spiżarni, do pokojów i na patio, kiedy Amalia tam się znalazła. Na początku nic do niej nie mówił, tylko wywracał oczami, a ona się bała, że pani Zoila albo dzieci czegoś się domyśla, podchwycą te spojrzenia. I tak było dłuższy czas, zanim się odważył i zaczął wygadywać różne różności, i Gertrudis: jakie różności? A jakaś ty młodziutka, a jaką masz buzię, jak kwiatuszek, a ona się bała, bo to była jej pierwsza praca. Ale poza tym nic się nie działo. Był bezwstydny, ale i niegłupi, a może raczej trochę tchórz: on się bardziej bał państwa niż ja, Gertrudis. Nawet przed resztą służby się krył, podszedł do Amalii, a tu idzie kucharka albo druga pokojówka, i jego już nie ma. Ale jak byli sami, to nie poprzestawał na słowach, i Getrudis ze śmiechem a co ty na to? Amalia dawała mu po łapach, raz nawet po gębie. Wszystko od ciebie ścierpię, nawet jak mnie uderzysz, to tak jakbyś całowała, takie tam gadanie, jak to zwykle z mężczyznami, Gertrudis. Stawał na głowie, żeby mieć wychodne w te same dni co ona, dowiedział się, gdzie mieszkała, i pewnego dnia Amalia zobaczyła, że spaceruje pod domem jej ciotki w Surquillo, a ty siedziałaś u ciotki i też na niego patrzyłaś, zaśmiała się Gertrudis, i cieszyło cię to. Nie, gniewało. Kucharce i tej drugiej dziewczynie to się podobał, mówiły jaki wysoki, jak pięknie zbudowany, jak włoży niebieską koszulę, to aż dreszcz przechodzi, i takie różne świństwa też wygadywały. Ale ona nie, dla niej był taki sam jak wszyscy inni. Jak ci się nie podobał, to czemuś mu w końcu pozwoliła, powiedziała Gertrudis. Może z powodu tych prezentów, co je ukradkiem zostawiał na jej łóżku. Za pierwszym razem, kiedy jej włożył do fartuszka jakąś paczkę, zwróciła mu ją i nawet nie zajrzała do środka, ale potem, jaka byłam głupia, nie, Gertrudis? Potem przyjmowała te podarunki, a wieczorem myślała co też mi dzisiaj przyniesie? Wchodził nie wiadomo kiedy i wkładał prezenty pod narzutę na łóżku, to broszka, to bransoletka, to chustka. Wtedy pewnie już z nim żyłaś, powiedziała Gerturdis. Nie, jeszcze wtedy nie. Któregoś dnia ciotki akurat nie było w Surquillo i kiedy się zjawił, Amalia wyszła do niego, taka głupia, nie? Rozmawiali na ulicy i kupili sobie słodyczy, a w tydzień później, kiedy miała wychodne, poszli do kina. Aha, i to było wtedy? powiedziała Gertrudis. Tak, pozwoliła się pieścić i całować. Od tego czasu uważał, że mu wolno to czy tamto, jak byli sami, chciał skorzystać, Amalia musiała przed nim uciekać. Spał koło garażu, jego pokój był większy niż pokój służących, miał własną łazienkę i w ogóle, i pewnego wieczora, a Gertrudis no i co? no i co? Państwo wyszli, panienka Teté i panicz Santiago już spali, a panicz Chispas w tym swoim mundurze pojechał do szkoły morskiej – no i co, no i co – a ona, no czy nie idiotka, weszła do jego pokoju. Oczywiście wykorzystał to, i Gertrudis a więc to wtedy, i skręca się ze śmiechu. Jak ona przez niego płakała, Gertrudis, jaki to strach, jaki ból. Ale Amalia znowu się do niego rozczarowała, jeszcze tej nocy zmalał w jej oczach, a Gertrudis ha, ha, ha, i Amalia no nie bądź głupia, nie to mam na myśli, po co gadasz takie świństwa, tylko się muszę wstydzić. Więc czemu się rozczarowałaś? powiedziała Gertrudis. Światło było zgaszone, a oni na łóżku, on ją pocieszał i zmyślał takie różne rzeczy, takie kłamstwa, nigdy nie przypuszczałem, że cię spotkam, moja dziewczynko, i całował ją, i wtedy usłyszeli głosy przy furtce, państwo wrócili. I właśnie wtedy, Gertrudis, właśnie dlatego, Gertrudis. Jak on się nagle zmienił, i czemu. Tak, czemu. Ręce mu się spociły, schowaj się, schowaj się, i popychał ją, wejdź pod łóżko, nie ruszaj się, prawie płakał ze strachu, a niby taki mężczyzna, Gertrudis, i nagle zakrył jej usta ręką, tak jakbym chciała krzyczeć czy co. I jak usłyszeli, że państwo przeszli przez ogród i już byli w domu, to dopiero wtedy ją puścił i dopiero zaczął się wykręcać to dla ciebie, żeby ciebie nikt tutaj nie nakrył, żeby nikt na ciebie nie krzyczał, żeby cię nie wyrzucili. I że będą musieli bardzo się pilnować, bo pani Zoila taka surowa. Na drugi dzień Amalia dziwnie się czuła, wiesz, Gertrudis, to chciała się śmiać, to było jej smutno, była szczęśliwa, ale co za wstyd, kiedy musiała ukradkiem prać prześcieradło poplamione krwią, och, Gertrudis, sama nie wiem, dlaczego ci to wszystko opowiadam. A Gertrudis: dlatego że już zapomniałaś o Trinidadzie, kochana, i teraz znowu wariujesz za tym twoim Ambrosiem.

– Dziś rano rozmawiałem z gringami – rzekł w końcu don Fermín. – Nieufni jak diabli. Dostali wszelkie gwarancje, ale jeszcze się upierają przy spotkaniu z panem, don Cayo.

– Koniec końców, to transakcja na ładnych kilka milionów – powiedział Bermudez dobrodusznie. – To ich tłumaczy.

– Ciągle nie mogę zrozumieć tych gringów, są jak duże dzieci, nie uważa pan? – powiedział don Fermín tym samym, niemal zrzędliwym tonem. – A poza tym jakie to dzikusy. Gdzie by się nie znaleźli, zaraz nogi na stół, zaraz zdejmują marynarkę. A przecież ci nasi gringowie to nie byle kto, to ludzie z wyższych sfer, tak przypuszczam. Czasami mam ochotę dać im w prezencie podręcznik dobrego wychowania. Bermudez patrzył przez okno na tramwaje jeżdżące po Colmena, słuchał nie kończących się kawałów, które opowiadali mężczyźni przy sąsiednim stoliku.

– Sprawa jest załatwiona – powiedział nagle. – Wczoraj jadłem kolację z ministrem Rozwoju Gospodarczego. Wyrok powinien być ogłoszony w Dzienniku Ustaw, w poniedziałek albo we wtorek. Niech pan powie swoim przyjaciołom, że wygrali licytację, mogą spać spokojnie.

– Moim wspólnikom, nie przyjaciołom – zaprotestował don Fermín z uśmiechem. – Czy pan by się mógł przyjaźnić z gringami? Mamy bardzo niewiele wspólnego z tymi prostakami, don Cayo.

Nie odpowiedział. Paląc papierosa czekał, aż don Fermín wyciągnie rękę do talerzyka z orzeszkami, podniesie do ust szklankę z ginem, wypije, osuszy wargi serwetką i spojrzy mu w oczy.

– Naprawdę pan nie chce tych akcji? – zobaczył, jak Bermudez odwraca wzrok i bardzo uważnie przygląda się stojącemu naprzeciwko pustemu krzesłu. – Oni nalegają, żebym pana przekonał, don Cayo. I prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego pan by nie miał ich wziąć.

– Bo nie znam się na takich interesach – powiedział. – Już panu kiedyś mówiłem, że przez dwadzieścia lat mego życia zajmowałem się handlem i nie zawarłem ani jednej korzystnej transakcji.

– Akcje na okaziciela, najpewniejsze, gwarantujące dyskrecję – don Fermín uśmiechał się jak prawdziwy przyjaciel. – Można je będzie wkrótce sprzedać ze stuprocentowym zyskiem, jeśli pan nie zechce ich zatrzymać. Przecież pan chyba nie sądzi, że nie powinien pan ich przyjmować.

– Ja już od dawna nie wiem, co powinienem, a czego nie – uśmiechnął się Bermudez. – Wiem tylko, co mi wypada.

– Akcje nie obciążą ani o grosz budżetu państwa, tylko tych prostaków gringów – uśmiechnął się don Fermín. – Pan im wyświadcza przysługę, a więc jest całkiem logiczne, że oni to chcą wynagrodzić. Te akcje to dużo więcej niż sto tysięcy solów gotówką, don Cayo.

– A ja jestem skromny, wystarczy mi sto tysięcy solów – uśmiechnął się znowu i urwał, bo atak kaszlu nie pozwolił mu mówić. – Niech dadzą akcje ministrowi Rozwoju Gospodarczego, to człowiek interesu. Ja biorę tylko brzęczącą monetę. Mój ojciec był lichwiarzem, proszę pana, i zawsze tak mówił. Jestem podobny do niego.

– W porządku, de gustibus… – powiedział don Fermín wzruszając ramionami. – Zajmę się tym, czek będzie jeszcze dziś.

Siedzieli bez słowa, aż przyszedł kelner, który zabrał kieliszki i podał kartę. Rosół i ryba, zamówił don Fermín, a Bermúdez rostbef z sałatką. Kelner rozkładał nakrycia, a on słuchał jednym uchem don Fermina, który opowiadał o nowej diecie odchudzającej, jaką w tym miesiącu podaje pismo „Selecciones”.

– Nigdy cię nie zapraszali – powiedział Santiago. – Zawsze tak cię traktowali, jakbyś był gorszy.

– Za to teraz, kiedy ty uciekłeś z domu, widujemy się częściej – uśmiechnął się stryj Clodomiro. – Wprawdzie nie bezinteresownie, ale przez cały czas zaglądają do mnie po nowiny o tobie. Nie tylko Fermín, Zoila też. Już był najwyższy czas, żeby nawiązać tak absurdalnie zerwane stosunki.

– Ale dlaczego zerwaliście z sobą, stryjku – powiedział Santiago. – Widywaliśmy cię tylko od wielkiego dzwonu.

– Ach, to takie głupstewka, to pomysły Zoili – jakby mówił te prześliczne, te urocze zagrania Zoili, myśli. – Jej wielkopańskie fumy, chudzino. Ja wiem, to wspaniała kobieta, prawdziwa wielka dama, jasne. Ale zawsze miała jakieś uprzedzenia do naszej rodziny, bo byliśmy biedni i nie należeliśmy do jej sfery. Fermín przejął to od niej.

– A ty im wybaczasz – powiedział Santiago. – Mój ojciec nie przestaje cię obrażać, a ty mu na to pozwalasz.

– Twój ojciec nie znosi przeciętności – zaśmiał się stryj Clodomiro. – Myślałem, że jeśli się nie będziemy widywali, ten uraz mu przejdzie. Od małego był strasznie ambitny. Zawsze chciał być kimś. No i jest kimś, nikt temu nie może zaprzeczyć. I ty też powinieneś być z niego dumny. Bo Fermín osiągnął wszystko własną pracą. Rodzina Zoility potem mu trochę pomogła, ale on miał ugruntowaną pozycję już wtedy, kiedy się pobrali. A tymczasem twój stryj gnił żywcem w prowincjonalnych filiach Banku Kredytowego.

– Zawsze mówisz o sobie jak o jakiejś miernocie, ale tak naprawdę nie myślisz – powiedział Santiago. -I ja też tak nie uważam. Nie masz pieniędzy, ale jesteś zadowolony z życia.

– Spokój to nie to samo co szczęście – powiedział stryj Clodomiro. – Dawniej wydawało mi się niesłuszne, że twój ojciec tak strasznie obawia się takiego życia jak moje. Ale teraz go rozumiem. Bo czasem, jak zacznę sobie rozmyślać, okazuje się, że nie mam ani jednego wspomnienia, które byłoby coś warte. Biuro, dom, dom, biuro. Same głupstwa, trochę rutyny, tylko to. No ale dość o smutnych sprawach.

Weszła stara Inocencia: podane, proszę do stołu. Jej kapcie, jej szal, Zavalita, jej ogromny fartuch za wielki na tę wątłą figurkę, jej drżący głos. Przy nakryciu Santiago stał talerz parującego chupe, ale dla› stryja była tylko kawa z mlekiem i kanapka.

– Ja na noc jadam tylko to, nic więcej nie mogę – powiedział stryj Clodomiro. – Proszę, nakładaj sobie, bo ostygnie.

Inocencia zaglądała do nich od czasu do czasu i zaraz do Santiago: a jak tam, a co u niego słychać? Głaskała go po twarzy, jakieś ty urósł, jaki ładny chłopiec z ciebie, a kiedy wychodziła, stryj mrugał na niego: biedaczka, taka serdeczna, ona tak ze wszystkimi, biedna staruszka.

– I jeszcze to pytanie, dlaczego mój stryj Clodomiro nigdy się nie ożenił – mówi Santiago.

– Jesteś dzisiaj strasznie dociekliwy – powiedział stryj Clodomiro bez urazy w głosie. – Widzisz, popełniłem ten błąd, że przez piętnaście lat tłukłem się po prowincji, myśląc, że w ten sposób szybciej do czegoś dojdę. I w żadnym z tych małych miasteczek nie spotkałem dziewczyny, z którą chciałbym się ożenić.

– Nie ma się czym gorszyć, co w tym złego, gdyby nawet nim był – mówi Santiago. – W najlepszych rodzinach się zdarza, Ambrosio.

– A kiedy przyjechałem do Limy, to znowu ja się nie podobałem żadnej pannie, ot co, w tym cały dramat – roześmiał się stryj Clodomiro. – Jak mnie wyrzucili z banku, musiałem zaczynać od nowa, w ministerstwie, z nędzną pensyjką. No i tak zostałem kawalerem. Ale i ja coś niecoś przeżyłem, nie myśl sobie, chłopcze.

– Poczekaj, dziecko, jeszcze nie wstawaj od stołu – zawołała z głębi mieszkania Inocencia. – Jeszcze będzie deser.

– Biedaczka, już prawie nie widzi i nie słyszy, a mimo to cały dzień na nogach – rzekł szeptem stryj Clodomiro. – Tyle razy proponowałem, że wezmę do pomocy jakąś młodą, a ona niechby odpoczęła. Ale nie ma mowy, zaraz się cała trzęsie, mówi, że chcę się jej pozbyć. Uparta jak muł. Ona pójdzie prosto do nieba, mówię ci, chłopcze.

Coś ty, oszalałaś, powiedziała Amalia, ja jemu nie przebaczyłam i nie przebaczę, ona go nienawidzi. Bardzoście się kłócili? powiedziała Gertrudis. Nie, czasem, i zawsze przez to jego tchórzostwo, a tak to było im ze sobą bardzo dobrze. Widywali się, jak mieli wychodne, szli do kina, na spacer, a wieczorem ona biegła boso przez ogród i zostawała u Ambrosia godzinkę albo dwie. Wszystko się dobrze układało, inne dziewczyny nic nie podejrzewały. I Gertrudis: a kiedy się zorientowałaś, że on ma inną? Tego ranka, kiedy mył samochód i rozmawiał z paniczem Chispasem, Amalia kładła bieliznę do pralki i kątem oka zerkała w ich stronę, i nagle zobaczyła, że się zmieszał i powiedział do panicza Chiśpasa: ja? ale skąd, paniczu? Co za pomysł, ona mu się w ogóle nie podoba, nawet za dopłatą by jej nie chciał, paniczu. I pokazywał na mnie, Gertrudis, a wiedział, że ja wszystko słyszę. Amali miała ochotę zostawić całe pranie, wybiec i podrapać mu gębę. Tego wieczora poszła do niego tylko po to, żeby mu powiedzieć nienawidzę cię, coś ty sobie myślał, i wyobrażała sobie, że Ambrosio będzie ją przepraszał. Ale nie, Gertrudis, nic podobnego: już cię nie ma, wynoś się, spływaj. Stała w ciemnościach jak ogłuszona, Gertrudis. Ona nie wyjdzie, dlaczego jesteś taki, co ja ci zrobiłam, aż podniósł się z łóżka i zamknął drzwi. Był wściekły, Gertrudis, nienawidził jej. Amalia zaczęła płakać, myślisz, że nie słyszałam, coś ty o mnie mówił do panicza? a teraz czemu mnie wyrzucasz, czemu mnie tak traktujesz? Panicz się wszystkiego domyśla, i potrząsał ją za ramiona, taki zły, żebyś mi się tu nigdy nie pokazywała w moim pokoju, taki wściekły i zrozpaczony, Gertrudis, nigdy, rozumiesz, nigdy, i wynoś się stąd. Rozgniewany, przerażony, jak wariat, potrząsał nią i tłukł o ścianę. Tobie nie chodzi o to, co powiedzą państwo, nie szukaj wymówek, tak mu chciała przygadać Amalia, znalazłeś sobie inną, ale on ją pociągnął do drzwi, wypchnął za próg i przekręcił klucz: nigdy więcej, rozumiesz? I ty mu przebaczyłaś, i ty go jeszcze kochasz, powiedziała Gertrudis, a Amalia, coś ty, oszalałaś?

Ona go nienawidzi. A ta jego kobieta, co to za jedna? Amalia nie wie, nigdy jej nie widziała. Zawstydzona, upokorzona pobiegła do swojego pokoju i tak głośno płakała, że aż kucharka się obudziła i zajrzała do niej, i Amalia musiała zmyślać, że właśnie ma okres, ja mam zawsze przy tym takie okropne boleści. I od tego czasu już ani razu? Ani razu. Owszem, starał się ją udobruchać, ja ci wszystko wytłumaczę, będziemy znowu ze sobą chodzili, ale tak, żebyśmy się spotykali tylko poza domem. Amalia podnosiła głos, ty obłudniku, tchórzu, przeklęty kłamco, i on przestraszony uciekał. To i tak pół biedy, że nie zaszłaś w ciążę, powiedziała Gertrudis. A Amalia: nie rozmawiałam z nim więcej, dopiero potem, dopiero po długim czasie. Jak się mijali w domu, to on dzień dobry, a ona odwracała głowę, cześć, Amalia, a ona ogania się jak od muchy. A może to nie były wymówki, powiedziała Gertrudis, może się bał, że was przyłapią i wyrzucą z pracy, może nie miał innej. I Amalia: tak myślisz? Najlepszy dowód, że po tylu latach poznał cię na ulicy i pomógł znaleźć pracę, mówiła Gertrudis, bo jak nie, to po co by do ciebie przychodził i zapraszał do kina. Może zawsze ją kochał, może cierpiał, kiedy ty byłaś z Trinidadem, może myślał o tobie i naprawdę żałował, że wtedy tak z tobą postąpił. Tak myślisz, mówiła Amalia, tak myślisz?

– Przy takim założeniu wiele pan traci – powiedział don Fermín. – To nonsens, żeby poprzestawać na tych nędznych sumach, to nonsens trzymać cały kapitał w banku.

– Ciągle się pan upiera, żeby mnie wprowadzić w świat interesów – uśmiechnął się Bermúdez. – Nie, don Fermín, ja już tego doświadczyłem. Nigdy więcej.

– Inny na pana miejscu wyciągałby trzy razy tyle co pan-powiedział don Fermín. – A to nie jest w porządku, bo pan decyduje o biegu spraw. A z drugiej strony, kiedy się pan namyśli, żeby zacząć inwestować? Proponowałem panu ze cztery czy pięć transakcji, które każdy inny przyjąłby z entuzjazmem.

Tamten słuchał z grzecznym uśmieszkiem, ale po jego oczach widać było, że go to nudzi. Rostbef stał przed nim od dłuższej chwili, a on jeszcze go nie tknął.

– Już panu tłumaczyłem – ujął nóż i widelec i znieruchomiał na moment, wpatrując się w sztućce. – Kiedy rząd się zmieni, ja właśnie będę kozłem ofiarnym.

– To jeszcze jeden powód więcej, żeby sobie zapewnić przyszłość – powiedział don Fermín.

– Wszyscy się na mnie rzucą, a zwłaszcza ci, co teraz są przy władzy – powiedział tamten, ze zgnębioną miną spoglądając na mięso i sałatkę. – Będą mnie obsmarowywać błotem, to najlepszy sposób, żeby się samemu oczyścić. Tylko idiota może w coś inwestować w tym kraju.

– Co za pesymista z pana, don Cayo – don Fermín odsunął talerz z rosołem, kelner przyniósł rybę. – Można by pomyśleć, że Odria lada dzień upadnie.

– No, jeszcze nie tak zaraz – odparł. – Ale sam pan wie, żaden rząd nie trwa wiecznie. Ja zresztą nie mam w tym względzie ambicji. Jak przyjdzie koniec, wycofam się, żeby żyć spokojnie gdzieś na uboczu, żeby spokojnie umrzeć.

Spojrzał na zegarek i usiłował przełknąć mięso. Przeżuwał bez zapału, popijając wodą mineralną, i wreszcie dał znak kelnerowi, żeby zabrał talerz.

– O trzeciej mam spotkanie z ministrem, a już piętnaście po drugiej. Czy mamy coś jeszcze do obgadania, don Fermín?

Don Fermín zamówił dwie kawy i zapalił papierosa. Wyciągnął z kieszeni kopertę i położył na stole.

– Przygotowałem memorandum, żeby pan mógł spokojnie przestudiować dane, don Cayo. Zgłoszenie własności ziemi w rejonie Bagua. Młodzi inżynierowie, z inicjatywą, pełni zapału do pracy. Chcą tam prowadzić hodowlę bydła, sam pan zobaczy, co to za interes. Dokumenty od pół roku leżą w Ministerstwie Rolnictwa.

– Zanotował pan numer akt? – nie patrząc schował kopertę do teczki.

– Tak, i datę, od momentu wszczęcia procedury prawnej – powiedział don Fermín. – Ja tu zresztą nie jestem zainteresowany. Chcę tylko pomóc pewnym osobom. To moi przyjaciele.

– Nie mogę nic obiecywać, zanim nie zasięgnę informacji – powiedział. – A poza tym minister Rolnictwa nie bardzo mnie lubi. No ale, tak czy tak, porozmawiam z nim.

– Ci młodzi ludzie przyjmą pańskie warunki, to oczywiste – powiedział don Fermín. – Ja chcę im zrobić przysługę jako przyjaciel, ale bynajmniej nie chodzi mi o to, żeby pan trudził się bezinteresownie na rzecz kogoś, kogo pan nawet nie zna.

– Jasne – rzekł tamten bez uśmiechu. – Ja trudzę się bezinteresownie tylko w sprawach państwowych.

W milczeniu wypili kawę. Kiedy kelner przyszedł z rachunkiem, obaj sięgnęli do portfelu, ale zapłacił don Fermín. Razem wyszli na plac San Martin.

– Pewno jest pan bardzo zajęty w związku z tą podróżą prezydenta do Cajamarca – powiedział don Fermín.

– Tak, to prawda, zadzwonię, jak się rozejrzę w tej sprawie – odparł podając mu rękę. Tutaj stoi mój wóz. No to na razie, don Fermín.

Wsiadł, kazał jechać do ministerstwa, szybko. Ambrosio okrążył plac, skręcił w stronę Parku Uniwersyteckiego, potem w Abancay. Tamten przerzucał papiery otrzymane od don Fermina, a od czasu do czasu podnosił oczy, ze spojrzeniem utkwionym w kark Ambrosia. Ten skurwysyn nie chce, żeby jego pieszczoszek zadawał się z kolorowymi, jeszcze by, broń Boże, nabrał od nich złych manier. Pewnie dlatego zaprasza do siebie takich jak Arévalo czy Landa, a nawet gringów, których nazywa nieokrzesanymi dzikusami. Ale jego nie. Roześmiał się, wyciągnął z kieszeni pastylkę i zbierał ślinę w ustach: jasne, boi się, żeby jego żona i dzieci nie nabrały od ciebie złych manier.

– Przez cały wieczór zasypywałeś mnie pytaniami, a teraz ja cię o coś zapytam – powiedział stryj Clodomiro. – Jak ci idzie praca w „Kronice”.

– Już się nauczyłem pisać tyle, ile potrzeba – powiedział Santiago. – Na początku pisałem albo za dużo, albo za mało. No i przyzwyczaiłem się pracować po nocach, a spać w dzień.

– Fermina gnębi co innego – powiedział stryj Clodomiro. – On uważa, że przy takim rozkładzie zajęć stracisz zdrowie. I że rzucisz uniwersytet. Chodzisz na wykłady? Powiedz prawdę.

– Nie, nie chodzę – powiedział Santiago. – Odkąd uciekłem z domu, nie pokazałem się na uniwerku. Nie mów tego ojcu, stryju.

Stryj Clodomiro przestał się bujać na fotelu, jego małe dłonie zatrzepotały niespokojnie, przestraszył się, widać to było po oczach.

– Możesz mnie nie pytać dlaczego, ja sam nie potrafię ci wytłumaczyć – powiedział Santiago. – Czasem wydaje mi się, że nie chodzę, bo nie chcę się spotkać z tymi chłopakami, co wtedy zostali w areszcie, jak mnie tata stamtąd wyciągnął. Ale kiedy indziej myślę, że to jednak nie to. Po prostu adwokatura mnie nie ciągnie, wydaje mi się idiotyzmem, nie wierzę w to wszystko, stryju. Na diabła mi tytuł?

– Fermín ma rację, oddałem ci niedźwiedzią przysługę – powiedział stryj Clodomiro ze smutkiem. – Teraz, kiedy jesteś przy forsie, już ci się nie chce studiować.

– Twój przyjaciel Vallejo nie mówił ci, ile nam płacą? – zaśmiał się Santiago. – Nie, stryju, jestem prawie zawsze bez forsy. Mam czas, mógłbym się uczyć. Ale to jest silniejsze ode mnie, flaki mi się wywracają na samą myśl o tym, że miałbym wejść na dziedziniec uniwersytecki.

– W ten sposób możesz na całe życie zostać małym urzędniczyną, czy ty tego nie rozumiesz? – powiedział stryj Clodomiro zbity z tropu. – Taki chłopiec jak ty, chudzino, taki zdolny, taki pilny.

– Nie jestem zdolny ani pilny, stryjku, nie powtarzaj po moim starym – powiedział Santiago. – Jestem zdezorientowany, cała rzecz w tym. Wiem, czym nie chcę być, ale nie wiem, co by mi odpowiadało. Nie chcę być adwokatem i nie chcę być bogaty i nie chcę być nikim ważnym, stryju. A kiedy dojdę do pięćdziesiątki, nie chcę być taki jak mój tata i jego znajomi. Rozumiesz, stryjku?

– Rozumiem tylko jedno: że ci brak zdrowego rozsądku – powiedział stryj Clodomiro ze zgnębioną twarzą. – Teraz żałuję, że dzwoniłem do Vallejo. Czuję się odpowiedzialny za wszystko.

– Gdybym się nie dostał do „Kroniki”, znalazłbym sobie jakąś inną pracę, cokolwiek – powiedział Santiago. To by było to samo.

Czy naprawdę, Zavalita? Nie, może by było inaczej, może biedny stryj Clodomiro był rzeczywiście częściowo odpowiedzialny. Dziesiąta wieczór, musiał już iść. Podniósł się.

– Poczekaj, chciałem cię jeszcze zapytać o to, o co mnie zawsze męczy Zoilita – powiedział stryj Clodomiro. – Za każdym razem mam tu prawdziwe śledztwo. Kto ci pierze bieliznę, kto ci przyszywa guziki.

– Właścicielka pensjonatu bardzo się o mnie troszczy – powiedział Santiago. – Niech mama się nie martwi.

– A w dni wolne od pracy? Co robisz? – powiedział stryj Clodomiro. – Z kim się przyjaźnisz, dokąd chodzisz. Czy spotykasz się z dziewczętami. To jeszcze jedna z tych spraw, które Zoili nie dają spać. Żebyś się przypadkiem nie wpakował w awanturę z jakąś taką, no wiesz.

– Z nikim się nie spotykam, możesz j ą uspokoić – roześmiał się Santiago. – Powiedz, że u mnie wszystko dobrze, że jestem zdrowy. Zajrzę do nich niedługo, naprawdę.

Przeszli do kuchni, gdzie Inocencia zdrzemnęła się na bujanym fotelu. Stryj Clodomiro robił jej wymówki, a potem obaj zaprowadzili ją do jej pokoju, senną, głowa jej się trzęsła. Kiedy Santiago wychodził, stryj uścisnął go na progu? Czy przyjdzie w następny poniedziałek? Tak, stryjku. W alei Arequipa wsiadł do autobusu i na placu San Martin, w barze Zela, zaczął się rozglądać za Norwinem. Jeszcze go nie było, więc chwilę poczekał, a potem wyszedł mu naprzeciw na Jirón de la Unión. Stał w drzwiach „Prensy” i rozmawiał z jednym redaktorem z „Ostatnich Wiadomości”.

– Co się stało – powiedział Santiago. – Przecież już dziesiąta, nie idziesz do Zela?

– Mówię ci, Zavalita, nasz zawód to najbardziej pieski zawód na świecie – rzekł Norwin. – Zabrali mi wszystkich ludzi i sam musiałem zapełnić całą kolumnę. Coś się stało, jakaś rewolucja czy inne draństwo. Poznajcie się, to Castelano, mój kolega.

– Rewolucja? – powiedział Santiago. – Tutaj?

– Zamach stanu, ale chyba nieudany – powiedział Castelano. – Zdaje się, że na czele spisku stał Espina, ten generał, co był kiedyś ministrem Spraw Wewnętrznych.

– Nie ma żadnego oficjalnego komunikatu, a te łobuzy zabrali mi ludzi, posłali ich, żeby przynieśli jakieś wiadomości – powiedział Norwin. – E, co tam, chodźmy na jednego.

– Poczekaj, ja chcę się czegoś dowiedzieć – rzekł Santiago.

– Odprowadź mnie do „Kroniki”.

– Posadzą cię do roboty i stracisz wolny wieczór – powiedział Norwin. – Chodźmy na jednego, a o drugiej tam zajrzymy, może będzie Garlitos.

– Ale co się stało – powiedział Santiago. – Jakie macie wiadomości.

– Nie wiadomości, tylko pogłoski – rzekł Castelano. – Dziś po południu zaczęły się aresztowania. Podobno cała historia wybuchła w Cuzco i w Tumbes. Ministrowie zebrali się w Pałacu.

– Zebrali wszystkich dziennikarzy tylko po to, żeby nam robić złą krew – rzekł Norwin. – I tak nie będziemy mogli opublikować nic oprócz oficjalnego komunikatu, to jasne.

– A może zamiast do Zela pójdziemy do starej Ivonne? – powiedział Castelano.

– Kto wam powiedział, że generał Espina jest w to wmieszany? – powiedział Santiago.

– Okey, idziemy do Ivonne i stamtąd zadzwonimy, żeby Garlitos do nas doskoczył – rzekł Norwin. – W tym jej burdelu więcej się dowiesz niż w „Kronice”, Zavalita. A właściwie to po cholerę masz wiedzieć, na co ci to? Tak się interesujesz polityką?

– Po prostu jestem ciekaw – powiedział Santiago. – A poza tym mam tylko dwie dychy, u Ivonne jest drogo.

– Ech, to mniejsza, przecież jesteś z „Kroniki” – zaśmiał się Castelano. – Jako kumpel Becerrity masz wszędzie kredyt.

VI

W następnym tygodniu Ambrosio nie przyszedł do San Miguel, ale jeszcze w tydzień potem Amalia spotkała go kiedyś w chińskim sklepiku. Wymknąłem się tylko na chwilę, chciałem się z tobą zobaczyć, Amalio. Nie kłócili się, rozmawiali jak para przyjaciół. Stanęło na tym, że w niedzielę gdzieś się wybiorą. Jak ty się zmieniłaś, powiedział do niej przy pożegnaniu, jak ładnie wyglądasz.

Czy naprawdę wyładniała? Carlota mówiła masz wszystko, co się podoba mężczyznom, pani też wśród żartów powtarzała to samo, policjanci sprzed domu ciągle szczerzyli do niej zęby, kierowcy pana Cayo ciągle się gapili, nawet ogrodnik, nawet facet z winiarni i ten smarkacz gazeciarz, wszyscy ją zagadywali: więc może to była prawda. W domu podchodziła do luster w pokoju pani z zalotnym błyskiem w oczach: tak, to prawda. Zaokrągliła się, ubierała się lepiej, to dzięki pani, pani była taka dobra. Dawała jej wszystko, czego już nie nosiła, ale nie, żeby się pozbyć starych łachów, tylko ze szczerego serca. Ta suknia już na mnie za ciasna, przymierz, i pani podchodziła do niej, tu trzeba podnieść, tu przesunąć zaszewki, a z tymi frędzlami to ci nie do twarzy. Ciągle jej powtarzała czyść paznokcie, bądź zawsze uczesana i miej uprany fartuszek, jak kobieta o siebie nie dba, to przykro na nią patrzeć. Daje mi rady jak równej sobie, myślała Amalia, a nie jak służącej. Pani kazała jej ostrzyc włosy na taką króciutką chłopięcą czuprynkę, a jak Amalii kiedyś wyskoczyły krostki na twarzy, dała jej swój własny krem i na drugi dzień miała cerę jak złoto, a znów innym razem, kiedy Amalię rozbolały zęby, sama ją zaprowadziła do dentysty i nic za to nie potrąciła z pensji. Czy było do pomyślenia, żeby pani Zoila kiedykolwiek tak się zachowała, tak się o nią troszczyła? Nikt nie był taki dobry jak pani Hortensja. Byłaby najszczęśliwsza, gdyby wszystko wokół niej lśniło czystością, kobiety błyszczały urodą, a mężczyźni żeby byli fajnymi przystojnymi chłopcami, tylko to ją obchodziło. To przede wszystkim chciała o każdym wiedzieć: czy ta mała jest ładna? a on jaki, przystojny? Brzydoty nikomu nie wybaczała, co to, to nie. Jak się wyśmiewała z panienki Maclovii, że ma królicze ząbki, a z pana Gumucio, że ma brzuch, a z tej, co ją nazywali Paqueta, że ma wszystko sztuczne: rzęsy, paznokcie i piersi, no i z tej starej, z tej Ivonne. Jak sobie na niej używały z panienką Queta! Że od ciągłego farbowania włosów niedługo wyłysieje, że kiedyś przy obiedzie wypadła jej sztuczna szczęka, że bierze takie zastrzyki, ale one jej wcale nie odmładzają, tylko właśnie ma po nich jeszcze więcej zmarszczek. Tyle o niej opowiadały, że Amalia okropnie chciała ją zobaczyć, i któregoś dnia Carlota powiedziała patrz, to ona, przyszła razem z panienką Queta. Amalia wyszła, żeby ją obejrzeć. Panie siedziały w salonie, z kieliszkami w ręku. Pani Ivonne wcale nie była taka stara ani taka brzydka, co za niesprawiedliwość. I do tego elegancka, jakie piękne klejnoty, aż blask bił od niej. Kiedy już pojechała, pani weszła do kuchni: zapomnijcie, że ta stara tu była. Ze śmiechem pogroziła im palcem: bo jak się Cayo dowie, to was zabije, wszystkie trzy.

Już od progu zobaczył małą, skurczoną twarzyczkę doktora Arbeláeza, o kościstych, pokrytych rumieńcem policzkach, w okularach zsuniętych na czubek nosa.

– Przepraszam za spóźnienie, doktorze – ty biedaku, prawie cię nie widać za tym biurkiem. – Miałem służbowe spotkanie, proszę mi wybaczyć.

– Przyjechał pan w samą porę, don Cayo – doktor Arbeláez uśmiechnął się chłodno. – Niech pan siada.

– Wczoraj dostałem pańskie memorandum, ale nie mogłem przyjść wcześniej – przysunął krzesło, położył teczkę na kolanach. – Podróż prezydenta do Cajamarca zajmuje mi ostatnio mnóstwo czasu.

Oczy doktora Arbeláeza, krótkowzroczne i wrogie, przytaknęły za szkłami okularów.

– Chciałbym z panem pomówić o czymś innym, don Cayo – skrzywił się, nie ukrywał niechęci. – Przedwczoraj zażądałem od Lozano raportów z przygotowań, a on mi powiedział, że pan polecił nikomu ich nie dawać.

– Biedny Lozano – rzekł Bermúdez ze współczuciem. – Oczywiście wypalił mu pan kazanie.

– Nie, nic podobnego – powiedział doktor Arbeláez. – Byłem tak zaskoczony, że nawet mi to nie przyszło do głowy.

– Biedak Lozano, pożyteczny poczciwina, ale głupi – uśmiechnął się Bermúdez. – W tej chwili opracowujemy już te materiały, nie chcieliśmy panu zawracać głowy, szkoda na to pańskiego czasu. Jak tylko uzupełnimy pewne szczegóły, o wszystkim pana poinformuję.

Zapalił papierosa, doktor Arbeláez podsunął mu popielniczkę. Patrzył na niego z powagą, skrzyżowawszy ramiona na blacie biurka, pomiędzy notatnikiem a fotografią, na której widniała twarz siwowłosej kobiety w otoczeniu trzech roześmianych chłopaków.

– Zdążył pan rzucić okiem na memorandum, don Cayo?

– Ma się rozumieć, doktorze. Przeczytałem je.

– A więc jest pan zapewne tego samego zdania co ja – powiedział oschle doktor Arbeláez.

– Niestety nie. Fundusz Służby Bezpieczeństwa to rzecz święta. Nie mogę się zgodzić, aby mi pan zabrał te pieniądze. Proszę mi wierzyć, sam bardzo nad tym boleję.

Doktor Arbeláez zerwał się z miejsca. Zrobił kilka kroków, okulary tańczyły mu w dłoniach.

– Tak, oczywiście, spodziewałem się tego – w jego głosie nie było gniewu ani zniecierpliwienia, tylko twarz mu trochę zbladła. – A przecież w memorandum przedstawiono sprawę dość jasno, don Cayo. Trzeba odnowić wozy policyjne, które się rozpadają ze starości, trzeba zacząć prace w okręgach Tacna i Moquegua, bo inaczej wszystko tam pójdzie na marne.

Robota jest sparaliżowana na wielu odcinkach, prefekci i pod-prefekci nie dają mi żyć, ciągle telefonują i depeszują. Skąd mam wziąć te brakujące miliony, co, jak pan myśli? Nie jestem czarodziejem, don Cayo, spod ziemi nie wytrzasnę.

Bermúdez przytaknął z poważną twarzą. Doktor Arbeláez stał przed nim, przekładając okulary z jednej ręki do drugiej.

– Czy nie można by wykorzystać innych pozycji z budżetu? – rzekł Bermúdez. – Minister Finansów…

– Nie chce nam dać ani grosza nadwyżki, pan wie o tym lepiej niż ja – doktor Arbeláez podniósł głos. – Na każdym posiedzeniu gabinetu stwierdza, że wydatki Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przekraczają nasze możliwości, a jeśli jeszcze pan mi zgarnie sprzed nosa połowę naszych funduszów…

– Niczego panu nie zgarniam sprzed nosa, doktorze – uśmiechnął się Bermúdez. – Cóż pan chce, Służba Bezpieczeństwa nie może się obyć bez pieniędzy. Jeśli mi choćby o grosz zmniejszą fundusze, nie będę mógł wypełniać moich obowiązków. Bardzo mi przykro, doktorze.

Były też i inne robótki, don, ale to oni je odwalali, nie Ambrosio. Dziś wieczorem wyjeżdżamy, powiedział pan Lozano, zawiadomisz Hipolita, a Ludovico tak, proszę pana, służbowym autem, proszę pana? Nie, tym starym gratem. Później mu opowiadali, don, i dlatego Ambrosio wszystko wiedział: śledzili różnych facetów, notowali, kto wchodzi do tego i tego domu, kazali śpiewać aresztowanym apristom, to wtedy właśnie Hipólito wpadał w trans, Ambrosio już panu opowiadał, don, a może to były tylko takie wymysły Ludovica. Pod wieczór Ludovico poszedł do pana Lozano, wyprowadził grata z garażu, pojechał po Hipolita, w Rialto przesiedli się do policyjnego i o wpół do dziesiątej czekali na pana Lozano w alei España. A w pierwszy poniedziałek każdego miesiąca obstawiali pana Lozano, jak jechał po odbiór pensji, don, w każdym razie podobno on tak mówił. Oczywiście był w ciemnych okularach i kulił się na tylnym siedzeniu. Częstował ich papierosami, żartował, proszę, jaki wesolutki, kiedy robimy dla niego, mówił potem Hipólito, a Ludovico raczej powiedz, kiedy nam każe robić dla siebie. Pensja, to znaczy ta forsa, którą wyciskał ze wszystkich burdeli i domów schadzek w Limie, ale główka, no nie, don? Zaczynali od Chosica, mały domek schowany na tyłach restauracji. Idź ty, powiedział pan

Lozano do Ludovica, bo mnie Pereda przez godzinę będzie wstawiał gadkę, i do Hipolita: my się tymczasem przejedziemy. On to robił po cichu, don, pewnie myślał, że don Cayo nie wie, a potem, kiedy Ludovico zaczął pracować razem x Ambrosiem, opowiedział to panu Bermúdezowi, bo chciał mu się podlizać, i okazało się, że don Cayo wszystko wiedział. Auto ruszyło, Ludovico poczekał chwilę i jak już zniknęło mu z oczu, pchnął bramę. Stały tam jeden za drugim; cała kupa aut, wszystkie z wygaszonymi światłami; przepychał się, potykał o błotniki i zderzaki, starając się jednocześnie rzucić okiem na twarze tych parek w samochodach, aż dotarł do drzwi, na których nalepiono kartkę. Bo czego on nie wiedział ten don Cayo, don. Wyszedł kelner i go poznał, proszę chwilę zaczekać, i zaraz zjawił się Pereda, jak to, a gdzie pan Lozano? Czeka przed domem, ale nieczasowy, powiedział Ludovico, dlatego nie wszedł. Muszę z nim porozmawiać, powiedział Pereda, bardzo ważna sprawa. W tych wyprawach z panem Lozano po odbiór pensji Ludovico i Hipólito poznali całą nocną Limę, tacy z nas jednodniowi królowie, mówili, no i korzystali z tego, nietrudno się domyślić, don. Podeszli do bramy, poczekali na samochód, Ludovico znowu siadł za kółkiem, a Pereda z tyłu: ruszaj, powiedział pan Lozano, nie będziemy tutaj stali. Ale prawdziwy hulaka to był Hipólito, don, bo Ludovica przede wszystkim ponosiła ambicja: chciał awansować, chciał, żeby go kiedyś wzięli na etat. Ludovico wyjechał na szosę i od czasu do czasu patrzył na Hipolita, a Hipólito na niego, jakby mówili ale truje ten włazidupek, bo Pereda wciąż im zasuwał głodne kawałki. No już, nie mam czasu, mówił pan Lozano, co to za ważna sprawa. Pan pyta, czemu się dawali tak wysysać, don? A on na to, że ten i ten był tutaj w tym tygodniu, a znowu inny przyprowadził sobie taką i taką dzidzię, a pan Lozano, wiem, wiem, ty znasz wszystkich facetów w całym Peru, no więc co to za taka strasznie ważna sprawa? Bo widzi pan, domy schadzek i burdele załatwiały sobie pozwolenie w prefekturze, nie? Pereda spuścił z tonu, a Ludovico i Hipólito popatrzyli na siebie, gotowe, zaraz się rozklei. Inżynier jest przeciążony wydatkami, señor Lozano, wypłaty, weksle, w tym miesiącu zupełnie nie mają gotówki. No więc albo go przycisną, albo on im cofnie pozwolenie i nałoży grzywnę: nie mieli wyjścia, don. Pan Lozano się nasrożył i Pereda zmiękł: ale przecież inżynier nie zapomniał o umowie, señor Lozano, zostawił mu ten czek, antydatowany, no jak, señor Lozano, nie odpowiada to panu? A Ludovico i Hipólito jakby mówili widzicie go, skurwysyna. Nie, nie odpowiada, nie przyjmuję czeków, powiedział pan Lozano, i niech inżynier w ciągu dwudziestu czterech godzin załatwi sprawę, bo jak nie, to mu zamknę interes; Ludovico, wysadzisz tutaj Peredę. Ludovico i Hipólito mówili, don, że nawet jak miał przedłużać legitymacje dziewczynkom, to też brał od nich swój procent. W powrotnej drodze przez cały czas Pereda się tłumaczył i przepraszał, a pan Lozano jak głaz. Macie dwadzieścia cztery godziny, Pereda, ani minuty więcej, tak mu powiedział na pożegnanie. I zaraz potem: takie użeranie się o forsę rozgrzewa mi jaja. A Ludovico i Hipólito jakby mówili do siebie Pereda zmarnował wieczór, tylko nas rozochocił. Dlatego don Cayo później mówił jeśli kiedykolwiek Lozano przestanie robić w policji, to będzie z niego sutener: to jego prawdziwe powołanie.

W sobotę rano dwa razy dzwonił telefon, pani odbierała i nikt się nie odzywał. Ktoś mi robi kawały, mówiła pani, ale po południu znowu zadzwonił, Amalia podeszła: halo? i wreszcie usłyszała przestraszony głos Ambrosia. A, to ty wydzwaniałeś przez cały dzień, powiedziała ze śmiechem, nikogo nie ma, mów, nie bój się. Nie mógł wtedy wyjść w niedzielę i w tę najbliższą też nie będzie mógł, musi zawieźć don Fermina do Ancón. Trudno, powiedziała Amalia, wobec tego innym razem. Ale nie, jemu bardzo zależało, w sobotę nie mógł spać, ciągle o niej myślał. Czy to była prawda z tym wyjazdem do Ancón? W niedzielę wyszła razem z Marią i Anduvia. Poszły się przejść po Parque de la Reserva. Kupiły sobie lody i siedziały na trawie plotkując, aż przyczepili się jacyś żołnierze, więc musiały odejść. A może się umówił z inną? Poszły do kina „Azul”, było im bardzo wesoło, a w trójkę czuły się bezpieczne, więc pozwoliły jakimś dwóm facetom, żeby za nie zapłacili. A może on właśnie w tej samej chwili siedział w kinie z inną? Ale w połowie filmu faceci chcieli skorzystać z ciemności, więc uciekły z sali, a te typy za nimi z krzykiem: oddajcie forsę, złodziejki! Na szczęście natknęli się na glinę i to ich odstraszyło. Bo może już miał dosyć, że ona ciągle mu wypomina, jak to ją wtedy skrzywdził? Przez cały tydzień

Amalia, Maria i Anduvia o niczym nie mówiły, tylko o tych facetach, nawzajem się straszyły, zobaczysz, przyjdą, wyniuchają, gdzie mieszkamy, zobaczysz, zabiją cię, zobaczysz, że nas to i to, i zaraz w śmiech, aż Amalia drżała ze strachu i pobiegła do domu. Ale po nocach ciągle myślała o tym samym: może on już do niej nie wróci? W następną niedzielę pojechała na Mirones, do pani Rosario. Celeste uciekła z jednym takim i po trzech dniach wróciła sama, czegoś okropnie zła. Zbiłam ją do krwi, mówiła pani Rosario, a jeżeli będzie w ciąży, to ją zatłukę. Amalia siedziała u niej do wieczora i czuła się bardziej smutna niż kiedykolwiek w domu przy tej małej uliczce. Raziły ją cuchnące kałuże, chmary much, wychudłe psy, i sama się dziwiła, że kiedyś, po śmierci Trinidada i jej synka, chciała spędzić resztę życia w tym zaułku. W nocy obudziła się przed świtem: co ci zależy, głupia, jak nie wróci, to nie, tym lepiej dla ciebie. Ale cały czas płakała.

– Wobec tego, don Cayo, będę musiał się zwrócić do prezydenta – doktor Arbeláez włożył okulary; na sztywnych mankietach jego koszuli połyskiwały srebrne spinki. – Starałem się, aby moje stosunki z panem były jak najlepsze, nigdy nie. żądałem rozliczeń, pogodziłem się z tym, że Służba Bezpieczeństwa w wielu sprawach kompletnie mnie ignoruje. Ale proszę nie zapominać, że to ja jestem ministrem, a pan moim podwładnym.

Bermudez przytaknął z oczyma utkwionymi we własne trzewiki. Zakaszlał, przytknąwszy chusteczkę do ust. Uniósł głowę, jakby decydował się na coś, co w głębi duszy go zasmucało.

– Nie ma potrzeby, aby pan niepokoił prezydenta – powiedział niemal nieśmiało. – Pozwoliłem sobie osobiście wyjaśnić mu całą sprawę. To oczywiste. Gdybym nie był pewny poparcia ze strony prezydenta, nigdy bym się nie ośmielił odmawiać pańskiemu żądaniu.

Tamten wzruszył ramionami i patrzył na niego z nienawiścią, uważnie, jakby chciał go zetrzeć w proch.

– Więc pan już rozmawiał z prezydentem – drżał mu podbródek i wargi, głos też miał roztrzęsiony. – I na pewno przedstawił mu pan tę sprawę z własnego punktu widzenia, to jasne.

– Powiem panu całkiem otwarcie, doktorze – powiedział Bermudez obojętnie i bez złości. – Jestem szefem Służby Bezpieczeństwa z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że prosił mnie o to generał. Po drugie dlatego, że przyjął moje warunki: mam mieć do dyspozycji niezbędne sumy i z moich posunięć będę zdawał sprawę tylko jemu, nikomu więcej. Proszę mi wybaczyć, że mówię bez ogródek, ale tak sprawa wygląda.

Popatrzył wyczekująco na Arbeláeza. Ze swą zbyt wielką głową, lustrował go krótkowzrocznymi oczkami, z wolna, metodycznie. Zauważył, z jakim wysiłkiem zdobył się na uśmiech, który wykrzywił mu twarz.

– Nie mam panu nic do zarzucenia, wiem, że pracuje pan wspaniale, don Cayo – mówił z fałszywą słodyczą, z zadyszką, jego usta się uśmiechały, a nieugięte oczy ciskały błyskawice. – Ale mamy kłopoty, należy je rozwiązać i pan powinien mi w tym pomóc. Fundusze Służby Bezpieczeństwa są zbyt duże.

– Bo i nasze wydatki są ogromne – rzekł Bermudez. – Zaraz panu tego dowiodę, doktorze.

– Nie wątpię również, że pan z całą odpowiedzialnością dysponuje tymi pieniędzmi – rzekł doktor Arbeláez. – Po prostu…

– Takie są koszty utrzymywania oddanych nam przywódców związkowych, siatki informacyjnej w ośrodkach robotniczych, na uniwersytetach i w administracji – recytował Bermudez wyciągając z teczki dokumenty i kładąc je na biurku. – Koszty manifestacji, a także uzyskiwanych przez nas danych o działalności wrogów ustroju tu, w kraju, i za granicą.

Doktor Arbeláez nie patrzył na dokumenty. Słuchał gładząc spinkę przy mankiecie, a jego małe oczki ziały ciągle tą samą bierną nienawiścią.

– Trzeba także uśmierzać zapędy malkontentów i nadmierne ambicje intrygantów i zawistnych, które co dzień wybuchają na naszym własnym gruncie – recytował Bermudez. – Spokój to nie tylko dobra pałka, ale i pieniądze, doktorze. Pan się na to krzywi i ma pan rację. Tymi niezbyt pięknymi rzeczami zajmuję się ja, a pan nie musi nawet o nich wiedzieć. Proszę przejrzeć te papiery i wtedy mi pan powie, czy istotnie, zdaniem pana, można tu poczynić pewne oszczędności nie narażając na szwank bezpieczeństwa publicznego.

– A wie pan, czemu don Cayo przymyka oczy na te wszystkie zagrania pana Lozano i na to wyciskanie forsy z burdeli? – powiedział Ambrosio.

Koniec końców, pan Lozano stracił cierpliwość: w tym kraju każdy chce drugiego zrobić w konia, to już trzeci raz Pereda mydli mu oczy i wyskakuje z tym jakimś czekiem. Ludovico z Hipolitem patrzyli na siebie kątem oka: jakby się wczoraj narodził, cholera. Nie dość im, że się bogacą na ludzkich grzesznych namiętnościach, to jeszcze chcieliby wykorzystywać i jego. Tak dalej być nie może, potraktuje ich zgodnie z prawem i wtedy się okaże, dokąd zajdą ze swymi burdelami. Byli już przy zabudowie osiedla Los Claveles, przyjechali na miejsce.

– Skocz no, Ludovico – rzekł pan Lozano. – Przyprowadź mi tutaj tego kulasa.

– Bo dzięki stałym kontaktom z burdelami i domami schadzek pan Lozano dowiaduje się ciekawych rzeczy o różnych ludziach – powiedział Ambrosio. – Przynajmniej tak mówili ci dwaj.

Ludovico podbiegł do płotu. Nie było ogonka. Samochody kręciły się w pobliżu, póki któryś nie odjechał, wtedy hamowały pod bramą, sygnał światłami, otwierano im i dalej do roboty. Wewnątrz wszystko tonęło w ciemności, cienie samochodów wjeżdżających do garaży, smugi światła pod drzwiami, sylwetki kelnerów, którzy roznosili piwo.

– Cześć, Ludovico – powiedział kulawy Melequías. – Piwko?

– Nie mam czasu” bracie – rzekł Ludovico. – Ktoś chce z tobą pogadać.

– Nie, tak dokładnie to nie wiem, czego on się dowiadywał o ludziach, don – powiedział Ambrosio. – 2e żona przyprawia rogi mężowi i z kim, a znowu że mąż ma skoki w bok i z jaką babką. Tak myślę, że chyba to.

Kulawy Melequías podszedł do ściany, powiesił kelnerską kurtkę i wziął Ludovica pod ramię: nie mam laski, oprę się na tobie, to będzie szybciej. Aż do samej autostrady nie przestawał gadać, cały czas, jak zwykle, i o tym co zawsze: że już jest piętnaście lat na służbie. I nie jako zwykłe popychle, Ludovico, ale jest etatowym pracownikiem, i do tego ciągle wśród tych bandytów, co mu wtedy rozpieprzyli nogę nożami.

– A takie wiadomości to się bardzo przydają panu Bermudezowi, prawda, don? – powiedział Ambrosio. – Bo jak wie o czyichś prywatnych sprawkach, to już ma gościa w ręku, nie?

– Powinieneś być wdzięczny tym bandytom, Melequías – powiedział Ludovico. – Dzięki temu dostałeś dobrą pracę, nie wysilasz się i jeszcze możesz sobie napchać kieszenie.

– Tak ci się wydaje, Ludovico – samochody z warkotem mknęły autostradą, ale ich ford nie nadjeżdżał. – Brak mi tamtej roboty. Tam się człowiek narażał, owszem, ale to było życie. Zapamiętaj, bracie, jak cię przyprze, wal tutaj jak do własnego domu. Dostaniesz pokój, obsługę, nawet kielicha, wszystko gratis, Ludovico. O, już są.

– Ci dwaj mówili, że to pewnie jest tak: jak nazbierali dla pana Lozano wiadomości z tych spelunek, to on to potem wykorzystywał dla szantażu – powiedział Ambrosio. – i że od tych osób, co chciały uniknąć skandalu, też brał procent. Główka do interesów, no nie, don?

– Mam nadzieję, kulas, że mi tu nie wyskoczysz z żadną gadką – powiedział pan Lozano. – Pilnuj się, bo jestem nie w humorze.

– Ależ skąd – powiedział kulawy Melequías. – Tu jest dla pana kopertka, señor Lozano. Pozdrowienia od szefa.

– Dobra, w porządku. – A Ludovico i Hipólito jakby sobie mówili urobił go na miękko. – A co z tym drugim, kulas, zaglądał tutaj?

– Był w piątek – powiedział kulawy Melequías. – Tym samym wozem co kiedyś, señor Lozano.

– Dobrze, kulas – powiedział pan Lozano. – Brawo, kulas.

– Czy ja mu to mam za złe? – powiedział Ambrosio. – Hm, z jednej strony tak, to jasne, prawda? Ale, widzi pan, policja, polityka, te sprawy nigdy nie są zupełnie czyste. Jak człowiek pracował dla don Cayo, to od razu widział, jak to jest, don.

– Ale mieliśmy wypadek, señor Lozano – Ludovico i Hipólito: znowu coś nachrzanił. – Nie, nie zapomniałem, jak się obsługuje aparat, ten gość, co go pan przysłał, doskonale założył całą instalację. Sam naciskałem dźwignię.

– No więc gdzie są taśmy – powiedział pan Lozano. – Gdzie zdjęcia.

– Psy je zżarły, proszę pana – Hipólito i Ludovico nie patrzyli na siebie, przygryzali usta i skręcali się ze śmiechu. Zżarły połowę taśmy, poszarpały w kawałki fotografie. Paczka leżała na lodówce, a te kundle…

– Dość, kulas, dosyć – ryknął pan Lozano. – Ty kretynie, ty zakuty łbie, nie mam słów, ty idioto. Psy? Psy je zżarły?

– Tak, to ogromne psiska, señor – powiedział kulawy Melequías. – Szef je skądś wytrzasnął, ciągle są głodne, żrą, co im wpadnie w oczy, nawet człowieka by połknęły, jakby się nie bronił. Ale tamten facet na pewno jeszcze przyjedzie i wtedy…

– Ty lepiej idź do doktora – powiedział pan Lozano. – Chyba jest na to jakieś lekarstwo, zastrzyki czy cokolwiek, przecież taką głupotę trzeba leczyć, musi coś na to być. Psy, cholera, psy je zżarły. Ciao, kulas. Wyskakuj, nie zawracaj mi głowy przeprosinami, już cię nie ma. Ludovico, do Prolongación Meiggs.

– A poza tym nie tylko pan Lozano szantażował ludzi – powiedział Ambrosio. – Bo czy don Cayo ich nie wykorzystywał, tyle że w inny sposób? Ci dwaj mówili, że tam w służbie to każdy starał się coś dla siebie urwać, od tego najwyższego aż do ostatniego gnojka. Dlatego Ludovico tak marzył o etacie. Niech pan nie myśli, nie wszyscy są tacy szlachetni i uczciwi jak pan.

– Teraz ty pójdziesz, Hipólito – powiedział pan Lozano. – Niech cię poznają, bo Ludovica nie zobaczą przez dłuższy czas.

– Czemu pan tak powiedział, señor Lozano? – zapytał Ludovico.

– Nie udawaj idioty, sam dobrze wiesz czemu – powiedział pan Lozano. – Bo będziesz teraz pracował dla pana Bermudeza, tak jak chciałeś, nie?

W połowie następnego tygodnia Amalia robiła porządek na serwantce, kiedy odezwał się dzwonek. Poszła otworzyć, a tu don Fermín. Kolana się pod nią ugięły, ledwo wybąkała dzień dobry.

– Don Cayo w domu? – nie odpowiedział na jej przywitanie, prawie na nią nie spojrzał i wszedł do salonu. – Proszę mu powiedzieć, że przyjechał Zavala.

Nie poznał cię, zdołała pomyśleć trochę zdziwiona, trochę urażona, a tu zaraz pani wyjrzała na schody, wejdź, Fermín, usiądź, Cayo już jedzie, właśnie dzwonił. Może drinka?

Amalia zamknęła drzwi, wśliznęła się do spiżarni i podglądała. Don Fermín patrzył na zegarek, niecierpliwił się, był zmartwiony, pani podała mu kieliszek whisky. Co się stało z Cayo, zawsze taki punktualny? Oj, bo się pogniewam, mówiła pani, to już moje towarzystwo ci nie odpowiada? Jak pufale ze sobą rozmawiali, Amalia bardzo się dziwiła. Wyszła kuchennymi drzwiami, przebiegła ogród, a Ambrosio odjechał kawałek od domu. Przywitał ją ze zgnębioną twarzą: widział cię, rozmawiał z tobą?

– Nawet mnie nie poznał – powiedziała Amalia. – Czy się tak zmieniłam?

– To pół biedy, pół biedy – odetchnął Ambrosio, jakby mu przywrócono życie; kręcił głową, cały czas czymś się gryzł i patrzył w stronę domu.

– Ciągle coś ukrywasz, ciągle się czegoś boisz – powiedziała Amalia. – Ja to się może zmieniłam, ale ty jesteś ciągle taki sam.

Ale mówiła to z uśmiechem, żeby widział, że się nie gniewa, że żartuje, i pomyślała ty głupia, tak się cieszysz, że go widzisz. Teraz Ambrosio też się śmiał, a jego dłonie jakby mówiły chodź, Amalio, urwiemy się gdzieś. Przysunął się do niej i nagle złapał ją za rękę: spotkają się w niedzielę, o drugiej na przystanku, dobrze? Dobrze, no to do niedzieli.

– A może don Fermm teraz się przyjaźni z don Cayo – powiedziała Amalia. – I będzie ciągle tu przyjeżdżał. I wreszcie któregoś dnia mnie pozna.

– Właśnie że nie, pokłócili się na śmierć – powiedział Ambrosio. – Don Cayo pokrzyżował interesy don Ferminowi, bo don Fermín jest przyjacielem jednego generała, który chciał zrobić rewolucję.

Tak jej opowiadał, aż zobaczyli wyjeżdżający zza rogu czarny samochód pana Cayo, o, już przyjechał, zmykaj, raz dwa, i Amalia pobiegła do domu. Carlota czekała na nią w kuchni, wytrzeszczała gały, taka była ciekawa: to ona zna szofera tego pana? O czym mówili, co on ci powiedział, a jaki przystojny, nie? Amalia zaczęła coś kręcić i zaraz pani ją wezwała: zanieś tackę i postaw na biurku, Amalio. Wzięła kieliszki i popielniczki i zaniosła, mało tego wszystkiego nie upuściła, cała się trzęsła, myślała teraz już się tak samo boję jak ten głupi Ambrosio, zaraził mnie swoim strachem, a jak pan mnie pozna, to co mi powie. Nie poznał: oczy don Fermina spoczęły na niej przez sekundę, ale jej nie widziały. Siedział postukując nogą o podłogę, niecierpliwił się. Postawiła tackę na biurku i wyszła. Z pół godziny siedzieli przy zamkniętych drzwiach. Kłócili się, aż w kuchni słychać było głosy, wykrzykiwali coś, a pani podeszła i zamknęła drzwi od spiżarni, żeby nikt nie mógł podsłuchiwać. Kiedy Amalia zobaczyła przez kuchenne okno, że auto don Fermina odjechało, poszła po tacę. Pan i pani rozmawiali o czymś w salonie. I o co tyle krzyku, mówiła pani, a pan: ten szczur chciał zwiać z tonącego okrętu, teraz musi za to płacić i nie w smak mu. Jakim prawem nazywał don Fermina szczurem? Don Fermina, który był o wiele lepszy, o wiele bardziej przyzwoity niż on sam? myślała Amalia. Na pewno mu zazdrości, a Carlota do niej no to mi opowiedz, kto to był, o czym rozmawiali.

– Ja też objąłem to stanowisko na prośbę prezydenta – powiedział miodowym głosem doktor Arbeláez, a on pomyślał no to teraz możemy zawrzeć pokój. – Staram się dobrze wykonywać moją pracę, toteż…

– Wszystko, co dobrze idzie, wszystko, co pozytywne w ministerstwie, to pana zasługa, doktorze – powiedział Bermúdez z nagłą energią. – A ja się zajmuję negatywnymi stronami naszej pracy. Nie, nie żartuję, tak jest. Proszę mi wierzyć, ułatwiam panu pracę uwalniając pana od spraw czysto policyjnych.

– Nie chciałem pana obrazić, don Cayo – podbródek doktora Arbelaeza już się nie trząsł.

– Wcale mnie pan nie obraził – powiedział Bermúdez. Chętnie bym porobił te cięcia w funduszu Służby Bezpieczeństwa. Ale nie mogę, po prostu nie mogę. Niech pan sam sprawdzi.

Doktor Arbeláez wziął papiery i zaraz mu je oddał:

– Proszę to zabrać, nie musi mi pan z niczego zdawać sprawy, wierzę panu – usiłował się uśmiechnąć rozchyliwszy wargi. – Zobaczymy, może się coś wymyśli na remont wozów i na rozpoczęcie robót w Tacna i Moquegua.

Podali sobie ręce, ale doktor Arbeláez nie wstał na pożegnanie. Bermúdez poszedł prosto do swego gabinetu, gdzie zaraz za nim wśliznął się doktor Alcibiades.

– Naczelnik i Lozano właśnie wyszli, don Cayo – podał mu kopertę. – Zdaje się, nie najlepsze wiadomości z Meksyku.

Dwie strony maszynopisu, z ręcznymi poprawkami, wprowadzonymi nerwowym pismem na marginesach. Doktor Alcibiades zapalił mu papierosa, a on czytał powoli i uważnie.

– Więc spisek postępuje naprzód – rozluźnił krawat, złożył papiery i wsunął je z powrotem do koperty. – Naczelnik i Lozano uważali, że to taka pilna sprawa?

– W Trujillo i Chiclayo były zebrania apristów, Lozano i naczelnik sądzą, że to ma związek z wiadomością o tej grupie skazanych na wygnanie, którzy w każdej chwili są gotowi wyjechać z Meksyku – powiedział doktor Alcibiades.

– A niech wrócą, proszę bardzo, wpakujemy ptaszki do klatki – powiedział Bermúdez i ziewnął. – Ale oni tu nie przyjadą. To już dziesiąty czy jedenasty raz, doktorze, niech pan nie zapomina. Proszę powiedzieć naczelnikowi i Lozano, że zobaczymy się jutro. Nie ma pośpiechu.

– Z Cajamarca dzwonili, żeby potwierdzić wiadomość o tym zebraniu o piątej, don Cayo.

– Dobrze, w porządku – wyciągnął z teczki kopertę i podał mu. – Może by pan sprawdził, w jakim stadium są sprawy? Ta petycja o przyznanie własności ziem w Bagua. Niech pan tam sam pojedzie, doktorze.

– Zaraz jutro pojadę – doktor Alcibiades potakiwał i przeglądał memorandum. – Tak, rozumiem, ilu podpisów brakuje i jakie raporty. Doskonale, don Cayo.

– I zaraz będziemy mieli wiadomość, że zginęły pieniądze z konspiracyjnej kasy – uśmiechnął się Bermúdez spoglądając na kopertę naczelnika i Lozano. – I komunikaty, że liderzy oskarżają się nawzajem o zdradę i kradzież. Czasem to już się robi nudne, ciągle to samo, nie?

Doktor Alcibiades przytaknął z grzecznym uśmiechem.

– Że niby dlaczego pan mi się wydaje taki szlachetny i przyzwoity? – powiedział Ambrosio. – Niech mnie pan nie pyta o takie rzeczy, to dla mnie za trudne, don.

– Naprawdę, señor Lozano? Naprawdę mają mnie przenieść do obstawy pana Bermúdeza? – powiedział Ludo vico.

– Przecież sam wiesz, aż cię sparło z radości – powiedział pan Lozano. – Ułożyliście to sobie z Ambrosiem, załatwił ci, co?

– Niech pan tylko nie myśli, że ja nie chcę pracować z panem, señor Lozano – powiedział Ludo vico. – Tylko że z tym Murzynem bardzośmy się zżyli i on mi ciągle mówił czemu się nie postarasz, żeby cię przenieśli, a ja na to nie, dobrze mi u pana Lozano. Więc może Ambrosio coś robił na własną rękę, proszę pana.

– Dobra, niech ci będzie – zaśmiał się pan Lozano. – To przecież awans, należy ci się, czemu byś nie miał dostać lepszej roboty.

– No chociażby to, jak pan się zwraca do człowieka – powiedział Ambrosio. – Pan nie miesza z błotem każdego, jak don Cayo. Pan z nikogo nie drwi, o wszystkich pan mówi dobrze i tak grzecznie.

– Mówiłem o tobie Bermudezowi – powiedział pan Lozano. – Obowiązkowy, odważny, mówię, tak że wszystko, co gadał Murzyn, to prawda. Co mi szkodzi, ja na tym nie stracę. Ty i tak wiesz, wystarczyłoby, żebym powiedział nie, on jest do niczego, i Bermudez by cię nie wziął. Więc ten awans to po połowie i mnie zawdzięczasz.

– Tak, oczywiście, señor Lozano powiedział Ludovico. – Ja panu bardzo dziękuję. Nie wiem, jak się panu odwdzięczyć, naprawdę.

– A ja wiem jak – powiedział pan Lozano. – Odwdzięczysz mi się, jak się będziesz dobrze sprawował.

– Niech pan tylko powie, zawsze zrobię, co pan każe, señor Lozano, wszystko, co pan zechce.

– A poza tym trzymaj język za zębami – powiedział pan Lozano. – Nigdy nie jeździłeś ze mną naszym gratem, nic nie słyszałeś o ściąganiu pensji. W ten sposób możesz mi się odwdzięczyć, rozumiesz?

– Po co pan to mówi, to jasne, señor Lozano – powiedział Ludovico. – Niepotrzebnie pan przypomina, jak słowo daję. Może mi pan zaufać.

– Sam wiesz, Ludovico, ode mnie zależy, czy cię kiedyś wezmą na etat, czy nigdy nigdzie cię nie wezmą – powiedział pan Lozano.

– I jeszcze dlatego, że pan inaczej traktuje ludzi – powiedział Ambrosio. – Tak elegancko, z takimi ładnymi słówkami, tak inteligentnie. Ja to wszystko słyszę, jak pan rozmawia z ludźmi, don.

– No, idzie Hipólito i ten kundel Cigüeña zasuwał te same gadki co zawsze.

– Kanalizacja nam nawaliła, a to kosztuje, señor Lozano. A poza tym coraz mniej klientów. Limańczycy chyba już w ogóle nie pieprzą, proszę pana, po prostu grozi nam ruina.

– Ba, jak tak marnie idzie ten twój interes, to w każdej chwili możemy ci go zamknąć, choćby jutro – powiedział pan Lozano.

– Pan myśli, że ja chcę się wyłgać, żeby tylko nie zapłacić należności, señor Lozano – zaprotestował kundel Cigüeña. – Ale skąd, tu są pieniążki, pan wie, termin to dla mnie święta rzecz. A o swoich kłopotach to tylko tak panu mówiłem jak przyjacielowi, żeby pan wiedział.

– A poza tym to dlatego, że i mnie pan też tak traktuje – powiedział Ambrosio. – Że pan słucha, jak ja mówię, że pan mnie czasem o coś zapyta, że sobie porozmawiamy. Bo pan mi okazuje zaufanie. Moje życie się zmieniło, odkąd pracuję u pana, don.

VII

W niedzielę Amalia szykowała się chyba całą godzinę, aż Simula, zawsze taka oschła, zażartowała a niech cię, jak się stroisz na wychodne. Kiedy przyszła na przystanek, Ambrosio już na nią czekał i tak mocno uścisnął jej rękę, że aż krzyknęła. A on się śmiał, był zadowolony, miał granatowy garnitur, koszulę tak białą jak jego zęby, krawat w czerwone i białe supełki: zawsze mi napędzisz strachu, Amalio, teraz też nie byłem pewny, czy mnie nie wystawisz do wiatru. Tramwaj nadjechał prawie pusty i zanim Amalia usiadła, Ambrosio wyciągnął chustkę i wytarł ławkę. Dla królowej miejsce przy oknie, powiedział schylając się w ukłonie. Jaki wesoły, jak się zmienił, i powiedziała mu: jaki jesteś inny, kiedy się nie boisz, że cię nakryją razem ze mną. A on był zadowolony, bo przypomniał sobie to, co było kiedyś, Amalio. Konduktor, z biletami w ręku, patrzył na nich ubawiony i Ambrosio go odprawił mówiąc: co jeszcze? czego pan sobie życzy? Przestraszyłeś go, powiedziała Amalia, a on a jakże, teraz nikt nam nie będzie przeszkadzał, ani konduktor, ani żaden włókniarz.

Spoważniał i popatrzył jej w oczy: czy ja się źle zachowałem, czy ja uciekłem z inną? Jak mężczyzna zostawia kobietę dla innej, to jest źle, Amalio, ale myśmy się pokłócili, bo ty nie rozumiałaś, o co cię prosiłem. Gdybyś nie była taka kapryśna, taka uparta, to byśmy się dalej spotykali, na mieście, i usiłował ją wziąć pod rękę, ale Amalia się odsunęła: puść mnie, byłeś niedobry, i naokoło rozległy się chichoty. Tramwaj się zapełniał. Przez jakiś czas milczeli, a potem on zaczął o czym innym: pójdą na chwilę do niego, Ambrosio ma coś powiedzieć Ludovicowi, a potem będą sami i będą robić, co tylko Amalia zechce. A ona mu opowiedziała, jak don Cayo i don Fermín rozmawiali podniesionymi głosami w gabinecie i że pan potem nazwał don Fermina szczurem. To on sam jest szczur, powiedział Ambrosio, tak się przyjaźnili, a teraz chce mu szkodzić w interesach. W śródmieściu wsiedli do autobusu, który jechał nad Rimac, a potem szli jeszcze kawałek pieszo. To tu, Amalio, na ulicy Chiclayo. Poszła za nim w głąb korytarzyka, zobaczyła, że wyciąga klucz.

– Myślisz, że jestem taka głupia? – powiedziała i wzięła go za ramie. – Twojego kumpla nie ma. Mieszkanie jest puste.

– Ludowico przyjdzie trochę później – powiedział Ambrosio. – A my tymczasem sobie pogadamy.

– Możemy pogadać na spacerze – powiedziała Amalia. – Ja tu nie wejdę.

Sprzeczali się na podwórku, na zabłoconych płytach, pod bacznymi spojrzeniami dzieciaków, które na chwilę przestały biegać, w końcu Ambrosio otworzył drzwi i ze śmiechem popchnął ją do środka. Przez moment Amalia nic nie widziała, ale zaraz Ambrosio zapalił światło.

Wyszedł z biura kwadrans po c/wartej, Ludovico już czekał w samochodzie obok Ambrosia. Colón, klub Cajamarca. Przez całą drogę milczał z opuszczonymi oczyma, spać, więcej spać. Ludovico odprowadził go pod drzwi klubu: mam wejść, don Cayo? Nie, poczekasz tutaj. Kiedy wstępował na schody, zobaczył z daleka wysoką postać i siwą głowę senatora Heredii i uśmiechnął się: może pani Heredia też jest tutaj. Już wszyscy są, podał mu rękę senator, coś niebywałego, taka punktualność w Peru zakrawa na cud. Proszę dalej, zebranie będzie w sali recepcyjnej. Pełno świateł, na szacownych starych ścianach lustra w złoconych ramach, fotografie wąsatych staruszków, gromada tłoczących się mężczyzn, którzy na ich widok przestali rozmawiać między sobą: nie, ani jednej kobiety. Podeszli deputowani, nastąpiły prezentacje: nazwiska, imiona, bardzo mi miło, dobry wieczór, myślał: pani Heredia i Hortensja, i Queta, i Maclovia? dokoła słyszał do usług, jakże mi przyjemnie, i jak przez mgłę widział zapięte kamizelki, sztywne kołnierzyki, rogi chusteczek sterczące w kieszonkach marynarek, amarantowe policzki i kelnerów w białych kurtkach, roznosili alkohole i zakąski. Wziął szklankę oranżady i pomyślał taka wytworna, taka biała, i te wypielęgnowane rączki, sposób bycia kobiety przyzwyczajonej do rozkazywania, i pomyślał a Queta ciemna, ordynarna, nieokrzesana, przywykła do usługiwania.

– Może zaczniemy, jeśli pan pozwoli, don Cayo – powiedział senator Heredia.

– Tak, senatorze – ona i Queta, o, właśnie – tak, proszę bardzo.

Kelnerzy taszczyli krzesła, mężczyźni, z kieliszkami pisco w dłoniach, zajmowali miejsca, było ich ze dwudziestu, on razem z senatorem Heredia usiedli twarzami do zebranych. No więc zebrali się tutaj na taką poufną rozmowę na temat wizyty prezydenta w Cajamarca, powiedział senator, w tym mieście tak drogim wszystkim tu obecnym, a on pomyślał: mogłaby być jej służącą. Tak, jej służącą, mieszkańcy Cajamarca mogą być zadowoleni, po trzykroć zadowoleni, mówił senator, nie tu, ale w domu na hacjendzie, którą ma pewnie w Cajamarca, po pierwsze dlatego, że taka wizyta to zaszczyt dla naszego regionu, mówił senator, w domu na hacjendzie, gdzie pełno starych mebli, w domu o długich korytarzach i pokojach zasłanych miękkimi dywanami, gdzie ona pewnie się nudzi, podczas gdy jej mąż pełni swoje senatorskie obowiązki w stolicy, po drugie dlatego, że ma dokonać otwarcia nowego mostu i pierwszego odcinka autostrady, mówił senator, w tym domu pełnym obrazów i służby, ale jej ulubioną służącą byłaby Queta, jej Quetita. Senator Heredia wstał: no i przede wszystkim mieszkańcy Cajamarca będą mieli sposobność, aby okazać prezydentowi swoją wdzięczność za to wszystko, co dzięki niemu zyskał departament i cały kraj. Zaszurały krzesła, dłonie poruszały się, jakby zaraz miały klaskać, ale senator ciągnął dalej, to właśnie Quetita podawałaby jej śniadanie do łóżka, wysłuchiwałaby zwierzeń i dotrzymywała tajemnicy: dlatego powołano ten tutaj Komitet Powitalny, złożony z, i Bermudez dostrzegł, że kiedy wymieniano ich nazwiska, członkowie komitetu czerwienili się lub uśmiechali. Dzisiejsze zebranie ma na celu koordynację programu przygotowanego przez komitet i programu rządowego opracowanego w związku z wizytą prezydenta, i senator odwrócił się w jego stronę: Cajamarca to region gościnny, Cajamarca umie być wdzięczna, don Cayo, Odríe czeka powitanie godne tego trudu z jakim troszczy się on o losy kraju. Nie wstał; z ledwo dostrzegalnym uśmiechem podziękował szanownemu senatorowi Heredii i reprezentacji Cajamarca za bezinteresowny wysiłek mający na celu uświetnienie wizyty prezydenta, w głębi salonu za falujące zasłoną dwa rozgorączkowane cienie rzuciły się jeden obok drugiego na puchowy materac, który ugiął się pod nimi bezszelestnie, podziękował też członkom Komitetu Powitalnego za to, że byli uprzejmi przybyć do Limy, i w jednej chwili strzelił w górę zduszony, bezczelny chichot i cienie obejmowały się uściskiem, kłębiły się i były już tylko jednym kształtem na białej pościeli, za tiulową firanką: on również jest przekonany, panowie, że cała uroczystość wypadnie wspaniale.

– Przepraszam, że panu przerwę – powiedział deputowany Saravia. – Chciałbym tylko oświadczyć, że Cajamarca nie cofnie się przed żadnymi kosztami, aby godnie przyjąć generała Odrię. Uśmiechnął się, przytaknął, oczywiście, jest pewny, że tak będzie, ale chciałby jeszcze, inżynierze Saravia, poznać zdanie panów co do jednej sprawy: chodzi o manifestację na Placu Broni, podczas której ma przemawiać prezydent. Bo byłoby doskonale, odchrząknął, głos mu nabrzmiał słodyczą, gdyby, szukał słów, gdyby przebieg manifestacji nie rozczarował prezydenta. Manifestacja się uda, będzie wspaniała, bezprecedensowa, don Cayo, przerwał senator i zawtórował mu pełen aprobaty pomruk, głowy kiwały się potakująco, a za tiulową firanką szelesty, ochrypłe pomruki, dyszenie, zamęt drgających prześcieradeł i rąk, i ust, i ciał, które szukały się i znajdowały.

Panie Santiago, rozległo się znowu trzykrotne pukanie do drzwi, panie Santiago, i otworzył oczy, przesunął zdrętwiałą dłonią po twarzy i jeszcze odurzony snem powlókł się, żeby otworzyć: pani Lucia.

– Obudziłam pana? Bardzo przepraszam, ale czy pan słuchał radia, wie pan, co się stało? – słowa goniły jedne za drugimi, twarz miała rozgorączkowaną, oczy przerażone. – Strajk generalny w Arequipie, podobno Odria ma powołać gabinet wojskowy. Co teraz będzie, panie Santiago?

– Nic nie będzie, proszę pani – powiedział Santiago. Strajk potrwa ze dwa dni i upadnie, a panowie z Koalicji wrócą do Limy i wszystko będzie jak dawniej. Niech się pani nie przejmuje.

– Ale tylu zabitych, tylu rannych – jej oczy tak błyszczały, myśli, jakby sama liczyła zabitych i oglądała rannych. – W teatrze w Arequipie. Ci z Koalicji zrobili miting i na to wpadli ludzie Odrii, i zaczęli się bić i policja rzucała granaty. Pisali dzisiaj w „La Prensa”, proszę pana. Zabici, ranni. Panie Santiago, czy będzie rewolucja?

– Nie, nie będzie – powiedział Santiago. – A w ogóle to czemu pani się boi. Nawet jeśli będzie, pani się nic nie stanie.

– Ale ja nie chcę, żeby wrócili apriści – powiedziała ze strachem pani Lucía. – Myśli pan, że Odria upadnie?

– Koalicja nie ma nic wspólnego z apristami – roześmiał się Santiago. – To czterej milionerzy, którzy kiedyś byli przyjaciółmi Odrii, a teraz się z nim pokłócili. Kłótnia w rodzinie. A poza tym to co by pani szkodziło, gdyby wrócili apriści?

– To ateusze, komuniści – powiedziała pani Lucía. – Może nie?

– Nie, proszę pani, ani jedno, ani drugie – powiedział Santiago. – Oni są bardziej prawicowi niż pani i bardziej niż pani nienawidzą komunistów. Ale nie ma się co martwić, oni nie wrócą, Odria jeszcze nas będzie uszczęśliwiał przez długie lata.

– A pan to by tylko żartował, panie Santiago – powiedziała pani Lucía. – Przepraszam, że pana obudziłam, myślałam, że jako dziennikarz będzie pan coś więcej wiedział. Zaraz podaję obiad.

Pani Lucía zamknęła drzwi, a on przeciągał się dłuższą chwilę. Stojąc pod prysznicem roześmiał się sam do siebie: przez okna starej rudery w Barranco wskakiwały bezszelestnie postacie nocnych gości, pani Lucía budziła się jęcząc „apriści!”, zdezorientowana, zdrętwiała z przerażenia tuliła w ramionach miauczącego kota i patrzyła, jak intruzi otwierają bieliźniarki, kufry i komody i zabierają jej zakurzone graty, dziurawe szale, ubrania zżarte przez mole: apriści, ateusze, komuniści! Wrócą, aby ograbiać przyzwoitych ludzi, takich jak pani Lucía, myśli. Myśli: gdybyś wiedziała, bidulo, że dla mojej mamy ty nigdy nie będziesz jedną z tych przyzwoitych osób. Właśnie kończył się ubierać, kiedy pani Lucia zapukała znowu: obiad na stole. Ta zupa z groszku, z jednym samotnym kartoflem-rozbitkiem w talerzu zielonej wody, myśli, te stęchłe jarzyny z kawałkami podeszwy, które pani Lucía nazywała gulaszem. Radio było włączone, pani Lucía słuchała z palcem przy ustach: w Arequipie została sparaliżowana wszelka działalność, na Placu Broni odbyła się manifestacja i przywódcy Koalicji znowu zażądali ustąpienia ministra Spraw Wewnętrznych, don Cayo Bermúdeza, którego czynili odpowiedzialnym za poważne incydenty, jakie miały miejsce poprzedniego dnia w Teatrze Miejskim, rząd nawoływał do spokoju, uprzedzając, że nie będzie się tolerowało bałaganu. Widzi pan, widzi pan, panie Santiago?

– Może i ma pani rację, może Odria upadnie – powiedział Santiago. – Dawniej radio nie ośmieliłoby się podawać wiadomości tego rodzaju.

– A jeśli ci z Koalicji wejdą na miejsce Odrii, to będzie lepiej? – powiedziała pani Lucía.

– Będzie tak samo albo gorzej, proszę pani – powiedział Santiago. – Tylko że jak zabraknie Bermúdeza i wojskowych, to może mniej będziemy o tym wiedzieli.

– Pan ciągle żartuje – powiedziała pani Lucía. – Nawet o polityce nie mówi pan poważnie.

– A wtedy kiedy stary był w Koalicji? – mówi Santiago. – Ty się nie mieszałeś? Nie pomagałeś w manifestacjach, jakie organizowała Koalicja przeciwko Odrii?

– Ani przy don Cayo, ani wtedy, co pracowałem u pańskiego tatusia – mówi Ambrosio. – Nigdy się nie brałem do polityki, paniczu.

– No, muszę iść – powiedział Santiago. – Do widzenia pani. Wyszedł na dwór i dopiero teraz dostrzegł słońce, chłodne zimowe słońce, które odmłodziło geranie w maleńkim ogródku. Naprzeciwko pensjonatu stał jakiś samochód i Santiago minął go nie patrząc, ale kątem oka zauważył, że wóz ruszył i posuwa się tuż za nim. Odwrócił się i spojrzał: cześć, chudy.

Zza kierownicy uśmiechał się Chispas, z twarzą jak u dziecka, które coś zbroiło i nie wie, czy je za to pochwalą, czy skarcą. Otworzył drzwiczki, wsiadł, a Chispas uszczęśliwiony zaczai go poklepywać, psiakrew, no widzisz, jednak cię znalazłem, i śmiał się nerwowo, no widzisz.

– Jak, u diabła, trafiłeś do tego pensjonatu? – powiedział Santiago.

– Trzeba mieć tu, mądralo – Chispas stukał się w czoło, rechotał hałaśliwie, ale nie zdołał ukryć wzruszenia, myśli, ani zażenowania. – Straciłem kupę czasu, ale w końcu cię znalazłem, chudy.

Beżowy garnitur, kremowa koszula, jasnozielony krawat, a jaki był opalony, tryskał zdrowiem i siłą, i uświadomiłeś sobie, Zavalita, że masz od miesiąca nie czyszczone buty, a ubranie zmięte i poplamione.

– A co, mądralo, chciałbyś wiedzieć, jak cię złowiłem? Kupę razy zasadzałem się wieczorem pod „Kroniką”, starzy myśleli, że się gdzieś szlajam, a ja tkwiłem jak kołek i czekałem na ciebie. Dwa razy się naciąłem, wziąłem za ciebie jakiegoś innego, co wysiadł z autobusu. Ale wczoraj cię złapałem, jak wchodziłeś. Mówię ci, mądralo, aż zamarłem.

– Myślałeś, że zacznę w ciebie rzucać kamieniami – powiedział Santiago.

– Kamieniami to może i nie, ale że będziesz się stawiał – i zaczerwienił się. – Z ciebie taki wariat, kto cię tam wie. No ale wszystko w porządku, przyzwoicie się znalazłeś, mądralo.

Pokój był duży i brudny, ściany popękane, całe w plamach, nie posłane łóżko, męska bielizna rozwieszona na haczykach wbitych w mury. Amalia zobaczyła parawan, paczkę papierosów „inca” na nocnej szafce, obitą miskę, lusterko; śmierdziało moczem i zaduchem nie otwieranego pomieszczenia, i nagle zdała sobie sprawę, że płacze. Po co ją tu ściągnął? Mówił prawie nie poruszając ustami, i jeszcze te jego kłamstwa, mówił tak cicho, że ledwie go było słychać, poczekaj, tylko się zobaczę z moim kumplem, chciał ją oszukać, wykorzystać, a potem dać kopniaka, jak wtedy. Ambrosio siedział na rozbebeszonym łóżku i Amalia przez łzy widziała, jak kręci głową, nie wiesz, o co mi chodzi, nie rozumiesz mnie. Czemu ona płacze? mówił do niej czule, dlatego, że cię popchnąłem? patrząc na nią ze smutkiem i skruchą, tak się upierałaś, żeby nie wchodzić, zaraz by się zrobiło zbiegowisko, Amalio, zlecieliby się wszyscy z sąsiedztwa, co jest, co się dzieje, i co by potem powiedział Ludovico. Wziął papierosa z nocnej szafki, zapalił i wpatrywał się w Amalię, jej nogi, kolana, potem z wolna przesuwał wzrokiem ku górze, a kiedy spojrzał jej w oczy, uśmiechnął się, a jej się zrobiło gorąco i poczuła wstyd: ty głupia. Naburmuszyła się, jak tylko mogła. Ludovico zaraz tu będzie, Amalio, i wtedy oni wyjdą, no sama powiedz, czy ci coś zrobiłem? a ona tylko spróbuj, to popamiętasz. Chodź, Amalio, usiądź tutaj, pogadamy. Nie, ona nie usiądzie, otwórz drzwi, chciała wyjść. I on: a jak ten włókniarz cię zaprowadził do siebie, to też płakałaś? Twarz mu się ściągnęła i Amalia pomyślała jest zazdrosny, jest wściekły, i poczuła, że jej złość słabnie. On nie był taki jak ty, powiedziała patrząc w ziemię, nie wstydził się mnie, i myślała teraz się zerwie i będzie cię bił, on by jej nie wygnał ze strachu, że straci pracę, i myślała no wstań, no spróbuj mnie uderzyć, dla niego ja byłam na pierwszym miejscu, i myślała ty głupia, chcesz, żeby cię pocałował. A on się skrzywił, oczy mu latały, rzucił peta na ziemię i przydeptał, Amalia ma swoją ambicję, nie nabierzesz mnie dwa razy, a on popatrzył na nią z udręką: gdyby ten facet nie umarł, to przysięgam ci, Amalio, ja sam bym go zabił. Teraz by się na to zdobył, teraz tak. Tak, zerwał się jednym skokiem, i każdego, kto by mu stanął na drodze, każdego by zabił, i podszedł do niej zdecydowanym krokiem, głos miał trochę zachrypnięty: bo ty jesteś moja żona, ty będziesz. Nawet nie drgnęła, pozwoliła, żeby ją objął, i wtedy odepchnęła go z całej siły, aż się zachwiał i zaczął się śmiać, Amalio, Amalio, i znowu próbował ją objąć. I tak się odpychali, gonili po pokoju, tarmosili, aż nagle ktoś otworzył drzwi i ujrzeli przeraźliwie smutną twarz Ludovica.

Zgasił papierosa, zapalił następnego, założył nogę na nogę, słuchacze wyciągali szyje, żeby nie stracić ani jednego słówka, a on słuchał własnego zmęczonego głosu: ustalono, że dwudziesty szósty jest dniem wolnym od zajęć, dyrektorzy liceów i szkół handlowych otrzymali już odpowiednie instrukcje, mają zaprowadzić uczniów na plac, to zapewni dużą frekwencję, a pani Heredia będzie oglądała manifestację z balkonu ratusza, wysoka, poważna, biała i elegancka, a on tymczasem znajdzie się już w domu na hacjendzie i namówi służącą: no jak, Quetita, tysiąc, dwa tysiące, trzy tysiące solów? Ale oczywiście, uśmiechnął się i zobaczył uśmiechy na wszystkich twarzach, nie chodzi o to, żeby prezydent przemawiał do młodzieży szkolnej, i służąca powie dobrze, trzy tysiące, pan tu poczeka i schowa go za parawanem. Postanowiono również, że w manifestacji wezmą udział urzędnicy z administracji publicznej, chociaż nie stanowią oni bardzo licznej grupy, i tam, nieruchomy, ukryty w ciemnościach, będzie czekał przyglądając się dywanom z sierści wigonia i obrazom, i szerokiemu łożu z tiulowym baldachimem. Zakaszlał, wyprostował nogi: poza tym zorganizowano akcję propagandową. Komunikaty w miejscowej prasie i radiu, samochody osobowe i furgonetki z głośnikami przejadą przez miasto rozrzucając ulotki, to zachęci ludność do wzięcia udziału w manifestacji, a on będzie liczył minuty i sekundy, nie będzie czuł własnego ciała, a po krzyżu zacznie mu spływać lodowaty strumyczek, i wreszcie: tak, jest, przyszła. Jednakże, tu się pochylił i z sympatią i pokorą popatrzył w twarze zgromadzonych mężczyzn, Cajamarca to przede wszystkim nasze centrum rolnicze, więc ma nadzieję, że większość manifestantów przyjdzie prosto z pola, a to już zależy od was, panowie. I oto ją zobaczy, wysoka, biała, elegancka, poważna, wejdzie, jakby płynęła po dywanie, i on usłyszy och, jaka jestem zmęczona, i wezwie swoją Quelite. Pan pozwoli, don Cayo, powiedział senator Heredia, don Remigio Saldívar, przewodniczący Komitetu Powitalnego, jedna z najbardziej reprezentatywnych postaci wśród właścicieli rolnych w Cajamarca, chciałby coś powiedzieć w związku z manifestacją, i Bermúdez zobaczył, że w drugim rzędzie wstaje jakiś grubas, czarny jak mrówka. Na to przybiegnie Quetita i ona jej powie jestem zmęczona, chcę się położyć, pomóż mi, i Quetita jej pomoże, rozbierze ją powoli, a on będzie patrzył, będzie czuł, jak wszystkimi porami jego skóry wybucha ogień, jak miliony kraterów w jego skórze zaczynają płonąć. Wybaczcie mi, panowie, a zwłaszcza pan, señor Bermúdez, odchrząknął don Remigio Saldívar, on jest człowiekiem czynu, nie może przemawiać, to znaczy ja nie mówię tak dobrze jak Pchełka-Heredia, i na to senator zarechotał i po sali przeleciał śmiech. Bermúdez otworzył usta i skrzywił się, a tam była ona, biała, naga, poważna, wytworna, nieruchoma, a tymczasem Quetita, klęcząc u jej stóp, delikatnie ściągała jej pończochy, i wszyscy z uśmiechem obserwowali bohaterską walkę don Remigio Saldívara z własnym brakiem elokwencji, i dało się słyszeć do rzeczy, Remigio, oto Cajamarca, don Remigio: będzie je widział jak w wolno puszczonym filmie, ręce służącej, duże, ciemne, ordynarne, sunące coraz niżej i niżej po jej nogach, tak białych, tak białych, i don Remigio Saldívar przybrał uroczysty wyraz twarzy: w samej rzeczy, chciałby powiedzieć, żeby pan się o nic nie martwił, señor Bermúdez, oni już wszystko przemyśleli, przedyskutowali i przedsięwzięli odpowiednie środki. Teraz ona wyciągnie się na łóżku i będzie ją widział poprzez tiulowe zasłony, jak leży tam, biała i doskonale piękna, i usłyszy ty też, Quetita, ty też się rozbierz. Chodź, Quetita. Nie ma potrzeby sprowadzać młodzieży szkolnej ani urzędników, tyle ludzi nawet by się nie zmieściło na placu, señor Bermúdez: niech raczej zostaną w szkołach czy w biurach, tak będzie lepiej. Quetita zrzuci z siebie ubranie, a ona chodź, szybko, szybko, i zobaczy, jak tamta, wysoka, ciemna, twarda, giętka i prostacka, przeciągnie się zdejmując bluzkę, jak podkurczy nogi, szybko, szybko, i pantofle spadną bezgłośnie na dywan z wigoniowej sierści. Don Remigio Saldívar dodał z energicznym gestem: co do frekwencji na uroczystości, to nasza sprawa, a nie rządu, my, mieszkańcy Cajamarca, chcemy, aby prezydent wyniósł jak najlepsze wrażenie z wizyty na naszej ziemi. I teraz Quetita podbiegnie, przyfrunie, jej długie ramiona wyciągną się i rozsuną zasłonę z tiulu, a duże brązowe ciało w milczeniu opadnie na pościel: proszę posłuchać, señor Bermúdez. Znikł żartobliwy ton i nieokrzesane maniery, zstąpił je głos poważny i pełen dumy, gesty nabrały uroczystego wyrazu i wszyscy go słuchali: rolnicy z całego departamentu dali swój wielki wkład w przygotowania do wizyty, kupcy i inne zawody również, proszę to wziąć pod uwagę. A on wysunie się zza parawanu i zbliży się do niej, jego ciało będzie jedną płonącą pochodnią, podejdzie do łóżka, zobaczy i serce mu zastygnie w agonalnym skurczu: proszę wziąć pod uwagę, że na placu znajdzie się czterdzieści tysięcy ludzi, a może i więcej. I będzie patrzył, jak na jego oczach obejmują się, dyszą, wdychają swój zapach, obnażają się nawzajem, i don Remigio Saldívar przerwał na chwilę, żeby wyciągnąć papierosa, i szukał zapałek, ale deputowany Azpilcueta już mu podawał ogień: ludzie to żaden problem, señor Bermúdez, prawdziwy problem to transport, jak to już wyjaśniał Pchełka-Heredia, śmiech, a on odruchowo otworzył usta i skrzywił się. Nie mogli zgromadzić tylu wozów, ile potrzeba do przewiezienia ludzi z hacjend do miasta i z powrotem, i don Remigio Saldívar wypuścił haust dymu, który ubielił mu twarz: zamówiliśmy dwadzieścia autobusów i ciężarówek, ale będą potrzebowali o wiele więcej. Bermúdez uniósł się nieco na swoim krześle: o to możecie się nie martwić, señor Saldívar, liczcie na nas, wszystko wam ułatwimy. Ręce białe i ręce brunatne, usta o grubych wargach i usta tak delikatne, piersi o szorstkich, nabrzmiałych sutkach i piersi o brodawkach maleńkich, jasnych i jedwabistych, uda o grubej ciemnej skórze i uda o skórze przejrzystej, z błękitnymi żyłkami, włosy na ciele, czarne, proste, i te włosy złotawe i kręcone: wojsko udostępni im wszystkie wozy, jakich będą potrzebowali, señor Saldívar, a tamten to wspaniale señor Bermúdez, właśnie o to mieliśmy pana prosić, w ten sposób uda im się zapełnić cały plac, jak jeszcze nigdy w historii Cajamarca. A on: możecie na to liczyć, señor Saldívar. Ale jest jeszcze inna sprawa i o tym właśnie chciał im powiedzieć.

– Tak mnie zaskoczyłeś, że nawet nie zdążyłem się rozgniewać – powiedział Santiago.

– Stary się ukrywa – powiedział Chispas, już poważnie. – Ojciec Popeye’a zabrał go do siebie na hacjendę. Przyjechałem, żeby cię zawiadomić.

– Ukrywa się? – powiedział Santiago. – Z powodu tych awantur w Arequipie?

– Ten sukinsyn Bermúdez przez cały miesiąc obstawia nasz dom – powiedział Chispas. – Kapusie chodzili za starym dzień i noc. Popeye musiał go wywieźć ukradkiem, swoim wozem. Mam nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy, żeby go szukać na hacjendzie Arévalo. Chciałem, żebyś wiedział, tak na wszelki wypadek.

– Stryj Clodomiro opowiadał mi, że stary jest w Koalicji i że się pocięli z Bermúdezem – powiedział Santiago. – Ale nie wiedziałem, że jest aż tak źle.

– Sam widzisz, co się dzieje w Arequipie – powiedział Chispas. – Oni są twardzi. Strajk generalny, póki Bermúdez nie ustąpi. I zdejmą go wreszcie, psiakrew. Masz pojęcie, stary miał jechać na ten mityng. Arévalo go powstrzymał w ostatniej chwili.

– Ale jak to, nie rozumiem – powiedział Santiago. – Ojciec Popeye’a też się pożarł z Odrią? Przecież on jest w senacie liderem odristów, tak czy nie?

– Oficjalnie tak – powiedział Chispas. – Ale naprawdę to i on ma już po dziurki w nosie tych jego świńskich zagrań. Ze starym zachował się pierwsza klasa. Lepiej niż ty, mądralo. Stary tyle przeszedł ostatnio, a ty go nawet nie odwiedziłeś.

– Był chory? – powiedział Santiago. – Stryj Clodomiro nic mi nie…

– Nie był chory, ale miał cały czas pętlę na szyi – powiedział Chispas. – Co, może nie wiesz, że niedługo potem, jak mu zrobiłeś kawał i nawiałeś z domu, zwaliła się na niego jeszcze gorsza historia? Ten skurwysyn Bermudez myślał, że ojciec jest wmieszany w spisek Espiny, i zaczął mu podsmradzać.

– No tak, wiem – powiedział Santiago. – Stryj Clodomiro mi mówił, odebrali jego fabryce koncesję na dostawy dla wojska.

– To jeszcze nic, najgorsza jest sprawa z Budowlanką – powiedział Chispas. – Zatrzymali wszystkie kredyty, a my musimy płacić weksle. A do tego wymagają, żeby prace posuwały się naprzód w nie zmienionym tempie, i grożą, że nas pociągną do odpowiedzialności za niedotrzymanie umowy. Wojna na śmierć i życie, wszystko przeciw staremu, żeby go pogrążyć. Ale stary się nie daje, on umie walczyć, w tym to jest rzeczywiście pierwszorzędny. Wszedł do Koalicji i…

– Cieszę się, że stary się pożarł z rządem – powiedział Santiago. – i tak samo się cieszę, że ty już nie jesteś za Odrią.

– Tak, i pewnie się cieszysz, że idziemy na dno – uśmiechnął się Chispas.

– A jak mama, jak Teté, opowiedz – powiedział Santiago. – Stryj Clodomiro mówił, że ona chodzi z Popeye’em, czy to prawda?

– Stryj Clodomiro to przynajmniej skorzystał na twojej ucieczce – zaśmiał się Chispas. – Trzy razy na tydzień pakuje się nam do domu, ma pretekst, że niby przynosi wiadomości od ciebie. Tak, ona chodzi z piegusem, już jej tak nie trzymają na sznurku, a w sobotę to go nawet przyprowadza na obiad. Pewno się w końcu pobiorą.

– Mama jest chyba szczęśliwa – powiedział Santiago. – Motała to małżeństwo prawie od urodzenia Teté.

– No a teraz ty mi coś powiedz – rzekł Chispas; chciał, żeby to wypadło lekko i serdecznie, ale zaczerwienił się. Kiedy przestaniesz się stawiać i wrócisz do domu.

– Nigdy nie wrócę do domu, Chispas – powiedział Santiago. Lepiej mówmy o czym innym.

– No, ale czemu nie wrócisz? – udawał zdziwienie, Zavalita, robił minę, jakby ci nie wierzył. – Co ci zrobili nasi starzy, że nie chcesz mieszkać razem z nimi? Nie wygłupiaj się, nie bądź wariat.

– Nie będziemy się kłócić – powiedział Santiago. – Mam do ciebie prośbę. Podrzuć mnie na Chorrillos, muszę wstąpić po jednego kumpla, robimy razem reportaż.

– Wcale się nie chcę kłócić, ale ciebie trudno rozgryźć – powiedział Chispas. – Nikt ci nic nie zrobił, a tyś się uparł, żeby pracować po nocach zamiast w dzień, nie pokazujesz się, rzuciłeś rodzinę, i to bez powodu, bo ci coś strzeliło do głowy. Nie, cholera, nic z tego nie rozumiem.

– I nie zrozumiesz, więc podrzuć mnie na Chorrillos, bo już trochę późno – powiedział Santiago. Masz czas?

– Niech ci będzie – powiedział Chispas. – Dobra, mądralo, mogę cię podrzucić.

Zapalił silnik i radio: podawali wiadomości o strajku w Arequipie.

– Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać, ale muszę zabrać ciuchy, zaraz wyjeżdżam – twarz i głos Ludovica były tak pełne goryczy, jakby miał wyjechać prosto na cmentarz. – Jak się masz, Amalio.

Nie patrzył na nią, jakby była jednym z tych przedmiotów, które Ludovico oglądał co dzień w swoim pokoju, i Amalia poczuła dojmujący wstyd. Ludovico przyklęknął koło łóżka, i wyciągnął walizkę. Zaczął w nią wrzucać bieliznę, która wisiała na hakach. Nawet się nie zdziwił na twój widok, głupia, wiedział, że tu jesteś, Ambrosio na pewno wypożyczył od niego pokój, wiadomo na co, to kłamstwo, że miał się z nim zobaczyć, Ludovico wpadł tylko przypadkiem. Ambrosiowi najwidoczniej to było nie na rękę. Usiadł na łóżku i kopcąc papierosa patrzył, jak Ludovico układa w walizce koszule i skarpetki.

– Zabierają cię, ciągają, wysyłają – zrzędził Ludovico sam do siebie. – I niech mi kto powie, co to za życie.

– Dokąd teraz jedziesz? – powiedział Ambrosio.

– Do Arequipy – mruknął Ludovico. – Ci z Koalicji mają tam robić manifestację przeciw rządowi, chyba będzie jakaś draka. Z Góralami nigdy nic nie wiadomo, zaczyna się od manifestacji, a kończy rewolucją.

Cisnął podkoszulkę do walizki i westchnął zgnębiony. Ambrosio spojrzał na Amalię i mrugnął do niej, ale ona odwróciła wzrok.

– Dobrze ci się śmiać, Murzynie, siedzisz sobie jak w teatrze – powiedział Ludovico. – Ty już to masz za sobą i nawet nie chcesz pamiętać, jak to razem byliśmy na służbie. Chciałbym cię widzieć w mojej skórze, Ambrosio.

– Daj spokój, bracie, nie przejmuj się – powiedział Ambrosio.

– Wypadł ci wolny dzień, a tu cię wzywają, zbieraj się, samolot o piątej – znów popatrzył z udręką na Ambrosia i Amalię. – I człowiek nawet nic wie, na jak długo ani co go czeka tam, gdzie jedzie.

– Nic ci się nie stanie, a przynajmniej zobaczysz Arequipę – powiedział Ambrosio. – Przynajmniej się przewietrzysz, Ludovico. Jedziesz z Hipolitem?

– Tak – rzekł Ludovico zamykając walizkę. – Ach, Murzynie, jak nam było dobrze u don Cayo, do śmierci nie odżałuję, że mnie przenieśli.

– Przecież sam chciałeś, nie? – roześmiał się Ambrosio. – Po coś się skarżył, że na nic nie masz czasu? Samiście prosili o przeniesienie, ty i Hipólito, nie?

– No dobra, zostawiam wam chatę – powiedział Ludovico i Amalia nie wiedziała, gdzie podziać oczy. – Pilnuj klucza, Murzynie, a jak będziesz wychodził, zanieś go doñi Carmen, tam w bramie.

Od progu rzucił im smutne do widzenia i wyszedł. Amalia poczuła, jak krew rozpłomienia całe jej ciało, a Ambrosio, kiedy ona wstała i szła ku niemu, nie ruszył się z miejsca widząc jej minę.

– Wiedział, że tu jestem, wcale się nie zdziwił, jak mnie zobaczył – jej oczy, jej ręce mu groziły – kłamałeś, wcale nie przyszedłeś do niego, dał ci klucz od pokoju, żeby…

– Nie zdziwił się, bo mu powiedziałem, że jesteś moją żoną – powiedział Ambrosio. – Co to, nie mogę tu przyjść z żoną, kiedy mi się spodoba?

– Nie jestem, nie byłam i nie jestem – krzyczała Amalia. – Ukartowaliście to razem z twoim koleżką, pożyczył ci…

– Ludovico to tak jak mój brat, a ten pokój to jakby mój dom – powiedział Ambrosio. – Nie bądź niemądra, ja tutaj mogę robić, co mi się podoba.

– Na pewno myśli, że nie mam wstydu, nawet mi nie podał ręki, nawet na mnie nie spojrzał. Na pewno myśli, że…

– Nie podał ci ręki, bo wie, że jestem zazdrosny – powiedział Ambrosio. – Nie spojrzał, bo nie chce, żebym się rozgniewał. No nie bądź niemądra, Amalio.

Wszedł kelner ze szklanką wody i Bermúdez przerwał na chwilę. Wypił łyk, odkaszlnął: rząd jest wdzięczny wszystkim obywatelom Cajamarca, a szczególnie panom z Komitetu Powitalnego, za ich starania, zmierzające do tego, aby wizyta prezydenta stała się prawdziwym wydarzeniem, i wreszcie się zdecydował, i teraz widział, jak za firanką z tiulu błyskawicznie zmieniają się jej partnerki: wszystko to jednak pociągnie za sobą koszty, a nie można dopuścić do tego, aby podróż prezydenta odbiła się również i na ich kieszeni. Milczenie stało się bardziej wymowne i mógł usłyszeć, jak zebrani wstrzymują oddech, widzieć zaciekawienie na ich twarzach, złośliwość w ich źrenicach utkwionych w niego: ona i Hortensja, ona i Maclovia, ona i Carmincha, ona i Chinka. Znów zakaszlał, lekko się skrzywił: tak więc ma tutaj instrukcję ministerstwa, aby oddać do dyspozycji komitetu pewną sumę, która by ulżyła tym wydatkom, i nagle na środku sali wyrosła postać don Remigio Saldívara, ona i Hortensja: dosyć, señor Bermúdez. Kłąb ciał i prześcieradeł, i tiulowych firanek, włosy, tak czarne, które wiły się i plątały, i poczuł w ustach ślinę, ciepłą i gęstą jak sperma. Kiedy utworzono komitet, prefekt policji oświadczył, że będzie dysponował pewną sumą na te cele, don Remigio Saldívar wyprostował się dumnie i z powagą, i już wtedy stanowczo odrzuciliśmy tę ofertę. Potakujący pomruk, na twarzach prowincjonalna, wyzywająca duma, i Bermúdez otworzył usta i zmrużył oczy: ale przecież zmobilizowanie ludności, odciągnięcie ludzi z pól pociągnie za sobą straty pieniężne, señor Saldívar, doskonale, niech sfinansują bankiet, przyjęcia, ale inne wydatki to już nie ich sprawa, i usłyszał oburzone głosy, oskarżycielskie poruszenie, i don Remigio Saldivar arogancko rozłożył ramiona: nie przyjmą ani centavo, nie trzeba im pieniędzy. Z własnych kieszeni ugoszczą prezydenta, jednogłośnie postanowili, zebrane przez nich fundusze wystarczą aż nadto, Cajamarca nie potrzebuje niczyjej pomocy, żeby uczcić Odrię, dosyć tego. Bermúdez wstał i potakiwał głową, i tamte postacie rozpłynęły się, jakby były obłokiem dymu: on nie nalegał, nie chciał ich obrażać, w imieniu prezydenta dziękuje za ich szlachetną, wielkoduszną postawę. Ale jeszcze nie mógł wyjść, bo na salę wbiegli kelnerzy z napojami i zakąskami. Wmieszał się w tłum, wypił oranżadę, krzywiąc się w uśmiechu wysłuchał żartobliwych docinków. Musi pan po/nać ludzi z Cajamarca, señor Bermúdez, i don Remigio Saldívar przedstawił mu siwowłosego mężczyznę o ogromnym nosie: doktor Lanusa, kazał na własny koszt zrobić piętnaście tysięcy chorągiewek niezależnie od swego udziału w składce na fundusz komitetu, señor Bermúdez. I niech pan nie myśli, to nie dlatego, że udało mu się tak wykręcić, aby nowa autostrada biegła akurat koło jego hacjendy, roześmiał się deputowany Azpilcueta. Wychwalali go, aż doktor Lanusa się śmiał, ach, te języki panów z Cajamarca. Tak, nie wątpię, wszystko robicie z rozmachem, usłyszał swój własny głos. A pan chce ich urazić w czułe miejsce, señor Bermúdez, zobaczył rozbiegane oczy deputowanego Mendiety, błyszczące nad szklanką piwa, zobaczy pan, jak to przyjmą. Spojrzał na zegarek, już tak późno? bardzo żałuje, ale musi iść. Twarze, dłonie, do zobaczenia, miło mi było pana poznać. Senator Heredia i deputowany Mendieta odprowadzili go aż do schodów, a tam czekał sympatyczny czarnuch o usłużnym spojrzeniu. Inżynier Lama, don Cayo, i pomyślał: posada? protekcja? interes? Członek Komitetu Powitalnego, señor Bermúdez, i pierwszy agronom w departamencie. Bardzo mi miło, czym mogę służyć. Mój siostrzeniec, proszę wybaczyć, że w takiej chwili, jego matka szaleje z niepokoju i tak nalegała, że. Uśmiechnął się zachęcająco, wyjął z kieszeni notes, co takiego zrobił młody człowiek? Posłali go na uniwersytet do Trujillo, kosztowało ich to wiele wyrzeczeń, proszę pana, a tam źle nim pokierowano, wpadł w złe towarzystwo, nigdy przedtem nie mieszał się do polityki. Doskonale, inżynierze, on się tym zajmie osobiście, jak się nazywa ten młodzieniec? aresztowany w Limie czy w Trujillo? Zszedł po schodach, na ulicy Colón już paliły się światła. Ambrosio i Ludovico stojąc przed drzwiami palili i rozmawiali. Na jego widok rzucili pety: San Miguel.

– Skręć w pierwszą na prawo – powiedział Santiago, wskazując kierunek. – Ten żółty dom, ta rudera, tak, tutaj.

Zadzwonił, wsunął głowę i na szczycie schodów zobaczył Carlitosa, w spodniach od piżamy, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię: już lecę, Zavalita. Wrócił do samochodu.

– Jak się śpieszysz, Chispas, to jedź. Złapiemy taksówkę do Callao. „Kronika” płaci za nasze przejazdy.

– Podwiozę was – powiedział Chispas. – Chyba teraz częściej się będziemy widywać, nie? Teté też by chciała cię zobaczyć. Mogę ją kiedy przyprowadzić? Czy i z nią też się pogniewałeś?

– Nie, jasne, że nie – powiedział Santiago. – Z nikim się nie pogniewałem, ze starymi też nie. Niedługo do nich wpadnę. Ja tylko chcę, żeby się przyzwyczaili do myśli, że już zawsze będę mieszkał osobno.

– Nigdy się z tym nie pogodzą, sam dobrze wiesz – powiedział Chispas. – Zatrułeś im życie. Nie upieraj się przy tych kretyńskich pomysłach, mądralo.

Ale urwał, bo właśnie wyszedł Garlitos i zbity z tropu patrzył na auto i na Chispasa. Santiago otworzył drzwiczki: wsiadaj, wsiadaj, poznajcie się, to mój brat, podrzuci nas na miejsce. No to jazda, powiedział Chispas, wszyscy trzej byli nie w sosie. Zapalił i jechał wzdłuż torów tramwajowych, przez jakiś czas nic nie mówili. Chispas częstował papierosami, a Garlitos patrzył na nas kątem oka, myśli, i badawczym spojrzeniem obrzucał niklowaną tablicę rozdzielczą, nowiutkie obicia, eleganckie ubranie Chispasa.

– Nawet nie zauważyłeś, że to nowy wóz – powiedział Chispas.

– A, prawda – powiedział Santiago. – Stary sprzedał buicka?

– Nie, to mój – Chispas chuchnął na swoje paznokcie. Wziąłem na raty. Nie ma jeszcze miesiąca. A po co jedziecie do Callao?

– Robić wywiad z dyrektorem Urzędu Celnego – powiedział Santiago. – Garlitos i ja piszemy serię reportaży o przemycie.

– Tak? To bardzo ciekawe – powiedział Chispas; i po chwili: – Wiesz, odkąd zacząłeś pracować, co dzień kupujemy „Kronikę”. Ale nigdy nie wiemy, co piszesz. Dlaczego nie podpisujesz twoich artykułów? Zdobyłbyś rozgłos.

I wtedy, Zavalita, kpiące, zdumione oczy Carlitosa, było ci cholernie głupio. Chispas minął Barranco, Miraflores, skręcił w aleję Pardo i wjechał na Costanera. Rozmawiali, ale od czasu do czasu zapadało niezręczne milczenie, mówili tylko Chispas i Santiago, Garlitos obserwował ich spode łba, z twarzą ironiczną i zaintrygowaną.

– To musi być ciekawe pracować jako dziennikarz – powiedział Chispas. – Ja bym nie mógł, jestem za tępy do pisania, nawet listu nie umiem napisać. Ale ty się tu pewno czujesz jak ryba w wodzie, co, Santiago?

Przed drzwiami Urzędu Celnego czekał Periquito, z aparatami na ramieniu, a kawałek dalej redakcyjna furgonetka.

– Zajrzę do ciebie któregoś dnia o tej samej porze – powiedział Chispas. – I wezmę Teté, dobrze?

– Świetnie – powiedział Santiago. – Dziękuję za podwiezienie.

Chispas wahał się przez chwilę, otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko kiwnął im ręką na pożegnanie. Patrzyli, jak samochód odjeżdża po zabłoconej kostce ulicy.

– To naprawdę twój brat? – Garlitos niedowierzająco kręcił głową. – Masz nadzianą rodzinkę, nie?

– Z tego, co mówił Chispas, wynika, że są na skraju nędzy – powiedział Santiago.

– Chciałbym być w takiej nędzy – powiedział Garlitos.

– Co się z wami dzieje, do cholery, czekam od pół godziny – powiedział Periquito. – Słuchaliście wiadomości? Gabinet wojskowy z powodu zamieszek w Arequipie. Ci z Arequipy zdjęli Bermúdeza. To koniec Odrii.

– Nie ciesz się – powiedział Garlitos. – Koniec Odrii, ale początek czego?

III

W następną niedzielę Ambrosio czekał na nią o drugiej, poszli na poranek, zjedli obiad niedaleko Placu Broni i zrobili długi spacer. To będzie dzisiaj, myślała Amalia, dziś to się stanie. On coraz to spoglądał na nią i wiedziała, że też myśli to będzie dzisiaj. Na ulicy Francisca Pizarro jest taka restauracja, całkiem niezła, powiedział Ambrosio, kiedy się ściemniło. Restauracja była trochę kreolska, a trochę chińska; zjedli i wypili tyle, że ledwo się mogli ruszać. Tu niedaleko można potańczyć, powiedział Ambrosio, chodź, zobaczymy. To był cyrkowy namiot ustawiony za torami kolejowymi. Orkiestra stała na podeście z desek, a na ziemi porozkładano maty, żeby tańczący nie ubłocili sobie nóg. Ambrosio coraz to odchodził i wracał z piwem w kartonowych kubeczkach. Było dużo ludzi, pary dreptały w miejscu nie mając gdzie się ruszyć; raz i drugi dochodziło do bójki, ale nic z tego nie było, bo zaraz zjawiało się dwóch osiłków, rozdzielali walczących i wyrzucali na zewnątrz. Upiłam się, myślała Amalia. Robiło się coraz goręcej i czuła się coraz lepiej, coraz swobodniej, i nagle ona sama pociągnęła Ambrosia do tańca. Pary tłoczyły się objęte uściskiem, a muzyka brzmiała bez końca. Ambrosio trzymał ją mocno, Ambrosio odepchnął pijaka, który ją potrącił, Ambrosio całował ją w szyję: było tak, jakby to wszystko działo się gdzieś daleko, i Amalia głośno się śmiała. Potem podłoga zaczęła wirować, a ona złapała Ambrosia, żeby nie upaść: niedobrze mi. Usłyszała jego śmiech, poczuła, że ją gdzieś ciągnie, i nagle ulica. Zimny powiew uderzył ją w twarz i trochę otrzeźwiała. Szła uczepiona jego ramienia, czuła, jak jego ręka obejmuje ją w pasie, mówiła wiem dlaczego mnie namawiałeś do picia. Była zadowolona, nie obchodziło jej, dokąd idą, chodnik jakby się zapadał, nie mówisz mi, ale ja i tak wiem dokąd. Jak przez mgłę rozpoznawała pokój Ludovica. Obejmowała Ambrosia, jej ciało tuliło się do Ambrosia, usta szukały ust Ambrosia, mówiła nienawidzę cię, Ambrosio, byłeś dla mnie niedobry, i wydawało jej się, że to jakaś inna Amalia robi to wszystko. Pozwoliła się rozebrać i położyć na łóżku, i myślała ty głupia, czemu płaczesz. Potem otoczyły ją twarde męskie ramiona, poczuła ciężar, który ją miażdżył, i ściskanie w gardle, aż jej brakło tchu. Wiedziała, że już się nie śmieje ani nie płacze, i gdzieś daleko zobaczyła twarz Trinidada. I nagle ktoś nią potrząsnął. Otworzyła oczy: w pokoju paliło się światło, pośpiesz się, mówił Ambrosio zapinając koszulę. Która godzina? Była czwarta rano. Głowę miała ciężką, ciało obolałe, co na to powie pani. Ambrosio podawał jej bluzkę, pończochy, pantofle, a ona ubierała się prędko, nie patrząc mu w oczy. Na ulicy było pusto, teraz chłodne powietrze sprawiało jej ból. Szła tuż koło Ambrosia, a on ją objął ramieniem. Ciotka zachorowała i musiałaś przy niej zostać, myślała, albo ty zachorowałaś i ciotka nie pozwoliła ci wyjść. Ambrosio głaskał ją po głowie, ale nie rozmawiali. Autobus przyszedł w chwili, kiedy nad dachami pojawiła się słaba poświata; jechali przez plac San Martín i był już dzień, gazeciarze wybiegali z bram. Ambrosio odprowadził ją do przystanku tramwajowego. Tym razem już nie będzie tak jak wtedy, Ambrosio, już nie będziesz niedobry? Jesteś moją żoną, powiedział Ambrosio, kocham cię. Stała przytulona do niego, aż nadszedł tramwaj. Pokiwała mu przez okno na pożegnanie i patrzyła za nim, tramwaj się oddalał, a on był coraz mniejszy.

Samochód jechał ulicą Colón, okrążył plac Bolognesi i skręcił w aleję Brasil. Ruch na jezdniach i postoje pod światłami trzymały go pół godziny, zanim dojechał do dzielnicy Magdalena; potem, skoro wydostał się z alei, ruszył pełnym gazem przez puste, słabo oświetlone ulice i za parę minut był w San Miguel: spać, wcześnie pójść dzisiaj do łóżka. Na widok samochodu policjanci na rogu zasalutowali. Wszedł do domu, służąca właśnie nakrywała do stołu. Ze schodów obrzucił wzrokiem salon, jadalnię: świeże kwiaty w wazonach, błyszczące nakrycia i kieliszki na stole, wszystko w największym porządku. Zdjął marynarkę, bez pukania wszedł do sypialni. Hortensja siedząc przy toaletce robiła makijaż.

– Queta nie chciała przyjść, jak się dowiedziała, że ma być Landa – jej twarz uśmiechała się do niego z lustra; rzucił marynarkę na łóżko celując wprost w głowę smoka: znikła. – Biedaczka na sam dźwięk jego głosu zaczyna ziewać. Dla ciebie musi się wdzięczyć do każdego starucha, mógłbyś jej od czasu do czasu sprowadzić jakiegoś fajnego chłopaka.

– Każ podać coś do jedzenia kierowcom – powiedział rozluźniając krawat. – Wykąpię się. Przynieś mi szklankę wody, dobrze?

Wszedł do łazienki, puścił ciepłą wodę, rozebrał się nie zamykając drzwi. Patrzył, jak wanna się napełnia, powietrze zwilgotniało od pary. Słyszał, jak Hortensja wydaje polecenia, służbie. Weszła ze szklanką w ręku. Wziął proszek.

– Chcesz drinka? – spytała od drzwi.

– Po kąpieli. Bądź tak dobra i przygotuj mi czystą bieliznę. Zanurzył się po szyję i leżał wyprostowany, nieruchomy, aż woda zaczęła stygnąć. Namydlił się, spłukał pod zimnym tuszem, wy szczotkował włosy i nago przeszedł do sypialni. Na grzbiecie smoka leżała czysta koszula, bielizna, skarpetki. Ubierał się powoli, coraz to zaciągając się papierosem, który dymił na brzegu popielniczki. Potem z gabinetu zadzwonił do Lozana, do Pałacu, do Chaclacayo. Kiedy zszedł do salonu, Queta już tam była. Miała czarną suknię z dużym dekoltem i włosy upięte w kok, było jej z tym do twarzy. Siedziały obie ze szklankami whisky w dłoniach i słuchały płyt.

Kiedy Ludovico przyszedł na miejsce Hinostrozy, to już było trochę lepiej, dlaczego? bo Hinostroza był nudziarz, a Ludovico swój chłopak. W tym szoferowaniu u don Cayo najpodlejsze były nie ekstra usługi dla pana Lozano i nie to, że nie mieli stałych godzin pracy i nigdy nie wiedzieli, kiedy wypadnie im wolny dzień; najgorsze były nieprzespane noce, don. Kiedy trzeba było go zawieźć do San Miguel i czekać, często aż do rana. Te nasiadówki, don, i to niewyspanie. Teraz zobaczysz, co znaczy się nudzić, powiedział Ambrosio, kiedy Ludovico zaczai pracę u don Cayo, a Ludovico patrząc w stronę willi: ty, słuchaj, pewnie pan Bermúdez ma tam swój mały burdelik. Z Ludovikiem było lepiej, bo mogli pogadać, a Hinostroza to się tylko kulił na siedzeniu samochodu i usypiał nieruchomy jak mumia. Z Ludovikiem siadali razem pod murem ogrodu, z tego miejsca Ludovico mógł w razie czego mieć na oku całą ulicę, widzieli, jak don Cayo wchodzi do domu, słyszeli głosy, Ludovico bawił Ambrosia zgadywaniem, co się dzieje w salonie: o, teraz pewnie sobie łyknęli, a kiedy zapalały się światła na górze, Ludovico mówił o, a teraz się zaczyna orgia. Czasem podchodzili tajniacy zza rogu i we czwórkę kurzyli papierosy i rozmawiali. Jeden z nich pochodził z Ancash i umiał śpiewać. Piękny miał głos, don, najlepiej mu wychodziła Śliczna laleczka, fajnie ci idzie, mówili do niego, powinieneś zmienić zawód. Koło północy zaczynało być nudno, czysta rozpacz, jak ten czas się wlókł. Tylko Ludovico wciąż gadał. I jaki miał język, ciągle opowiadał, jak Hipólito wpadał w trans, a tak naprawdę, don, to sam się najbardziej podniecał. O, pewnie teraz don Cayo sobie używa na całego, pokazywał na balkon, cmokał, jak tylko zamknę oczy, to wszyściuteńko widzę, i tak nam zasuwał, aż w końcu, za przeproszeniem pana, don, całą czwórkę tak przypierało, że nic tylko iść do burdelu. Wpadał w prawdziwy szał, kiedy mówił o pani: dziś ją widziałem, Murzynie, rano, jak sam przyjechałem po don Cayo. Oczywiście wszystko zmyślał. Była w szlafroku, Murzynie, w szlafroczku z jakiejś gazy, takim różowym i przezroczystym, w rannych pantofelkach, a oczy to jej się tak błyszczały. Spojrzy na ciebie i jesteś gotów, jakbyś zdechł, spojrzy drugi raz i czujesz się jak wskrzeszony Łazarz, potem znowu spojrzy i znów cię nie ma, i jeszcze raz, a ty jeszcze raz jak Łazarz, swój chłopak, don, i jaki zgrywus. Pani to była pani Hortensja, don, ma się rozumieć.

W drzwiach zderzyła się z Carlota, która szła po chleb: co się stało, gdzie byłaś, co robiłaś. Została na noc u ciotki w Limoncillo, biedaczka zachorowała, a czy pani się złościła? Szły razem aż do piekarni: pani nawet nie wiedziała, całą noc słuchała radia, podawali wiadomości z Arequipy. Amalia poczuła się jak nowo narodzona. To nie wiesz, że w Arequipie rewolucja? mówiła rozgorączkowana Carlota, pani tak się denerwuje, że już i one razem z Simula z tych nerwów siedziały w służbówce do drugiej w nocy i też słuchały radia. Ale co się stało w Arequipie, co, ty wariatko. Strajki, zamieszki, trupy, a teraz żądają, żeby pana wyrzucili z rządu. Pana Cayo? Tak, a pani nigdzie go nie mogła złapać, przez całą noc przymilała się do różnych ludzi przez telefon i dzwoniła do panienki Quety. Kupcie więcej, na zapas, powiedział im Chińczyk z piekarni, bo jak będzie rewolucja, to jutro nie otworzę. Wyszły szepcząc do siebie, co teraz będzie, i dlaczego chcieli pana wyrzucić, co, Carlota? Pani, jak się wczoraj wieczorem rozgniewała, to mówiła dlatego, że był zbyt pobłażliwy, i nagle

Carlota złapała Amalię za ramię: nie wierzę w tę bajeczkę o ciotce, byłaś z facetem, od razu widać. Z jakim facetem, coś ty, ciotka zachorowała i tyle, Amalia patrzyła z poważną miną na Carióte, a w środku czuła jakby łaskotanie i pełne szczęścia ciepło. Weszły do domu, a Simula, bardzo niespokojna, słuchała radia w salonie. Amalia pobiegła do siebie, szybko pod prysznic, żeby tylko o nic jej nie pytano, ze schodów usłyszała sygnał radiowy i zaraz potem głos spikera. Pani siedziała na łóżku paląc papierosa i nie odpowiedziała na dzień dobry. Rząd wykazał bardzo daleko idącą cierpliwość w stosunku do mącicieli spokoju publicznego, mówili w radiu, robotnicy powinni wrócić do pracy, a studenci na sale wykładowe, i Amalia napotkała spojrzenie pani, która jakby dopiero teraz ją zobaczyła: a gazety, gapo? Leć biegiem do kiosku. Tak, już lecę, wybiegła z pokoju bardzo zadowolona, pani nic nie zauważyła. Poprosiła Simule o pieniądze i skoczyła do kiosku na róg. Musiało się stać coś poważnego, pani była taka blada. Jak tylko wróciła, pani zeskoczyła z łóżka, wyrwała jej gazety i zaczęła je przerzucać. W kuchni Amalia spytała Simule: czy myśli, że rewolucja zwycięży, że zdejmą Odrię? Simula wzruszyła ramionami: jak mają kogo zdjąć, to zdejmą pana, wszyscy go nienawidzą. Za chwilę usłyszały, że pani schodzi na dół, i razem z Carlota pobiegły do służbówki: halo Queta? W gazetach nic nowego, nie warto czytać, i ze złością cisnęła na podłogę „La Prensa”: nawet i oni, te skurwysyny, żądają, żeby Cayo ustąpił, przez całe lata mu się podlizywali, a teraz oni też, Quetita. Wykrzykiwała różne wyrazy, Amalia z Carlota patrzyły na siebie. Nie, Quetita, nie przyszedł i nie zadzwonił, biedak jest na pewno okropnie zajęty z powodu tych zamieszek, a może wyjechał do Arequipy. Ach, Quetita, niechby im tak wpakował parę kulek, niechby im raz na zawsze wybił głupstwa z głowy.

– Ta stara wiedźma Ivonne gdzie może podsmradza na rząd i nawet na ciebie – powiedziała Hortensja.

– Uważaj, tylko jej nie piśnij słowa, bo mnie zabije, jak się dowie, że na nią plotkuję – powiedziała Queta. – Nie chcę zadzierać z tą czarownicą.

Nie zatrzymał się przy nich, podszedł do baru. Nalał sobie whisky, wrzucił dwie kostki lodu i usiadł. Służące, już w przepisowych fartuszkach, kręciły się koło stołu. Czy kierowcy dostali jeść? Odpowiedziały mu, że tak. Kąpiel podziałała usypiająco, Hortensję i Quete widział jak przez mgiełkę, ledwo do niego docierały ich szepty i chichot. No więc co takiego wygaduje ta stara.

– Pierwszy raz słyszałam, jak publicznie cię obsmarowywała – powiedziała Queta. – Bo zawsze dotąd była dla ciebie jak miód.

– Mówiła do Robertita, że forsa, którą z niej ciągnie Lozano, idzie w połowie dla ciebie – rzekła Hortensja. – Masz pojęcie, mówić takie rzeczy temu plotkarzowi.

– I jeżeli dalej będą ją wysysać, wycofa się z interesu i wróci do przyzwoitego życia – zaśmiała się Queta.

Skrzywił się i otworzył usta: gdyby kobiety były niemowami, gdyby można porozumiewać się z nimi tylko za pomocą gestów. Queta sięgnęła po słone paluszki, jej dekolt się rozchylił ukazując piersi.

– Uważaj, nie kokietuj mi go – szturchnęła ją Hortensja. – Zostaw trochę dla staruszka.

– Landy nawet taki widok nie ożywi – Queta oddała jej szturchaniec. – On też pewno wróci do przyzwoitego życia.

Zaśmiewały się, a on słuchał i pił. Ciągle te same dowcipy, aha, znasz najnowszą plotkę? te same rozmowy, Ivonne i Robertinp żyją ze sobą! Zaraz przyjedzie Landa, a nad ranem będzie miał znowu uczucie, że przebałaganił jeszcze jedną noc zupełnie taką samą jak inne. Hortensja wstała, żeby zmienić płytę. Queta znów napełniała kieliszki, życie to ciągle powtarzana, nudna kalkomania. Pili dopiero drugą whisky, kiedy usłyszeli zgrzyt hamulców przed furtką.

Dzięki tym zgrywom Ludovica czekanie nie było już takie nużące, don. A ta jej buziuchna, a usteczka, a ząbki jak perełki, i że cała pachnie różami, i że co to za ciało, umarłego by rozruszała: mówił, jakby był w niej zakochany, don. Ale jeżeli mu się kiedy zdarzyło stanąć przed panią, to nawet nie śmiał spojrzeć, ze strachu przed don Cayo. A on, czy z nim było tak samo? Nie, Ambrosio słuchał gadaniny Ludovica i śmiał się, nic poza tym, on nic nie mówił o pani i nie uważał jej za coś nadzwyczajnego, nie, on tylko myślał kiedy już będzie dzień, żeby móc iść spać. A te inne? Czy i panienka Queta też mu się nie podobała? Też nie, don. No pewnie, ładna to była, ale czy Ambrosio miał głowę, żeby myśleć p kobietach, przy takiej morderczej pracy ledwo pamiętał, kiedy ma wolne, bo się wtedy walił do łóżka i spał, odsypiał te przesiedziane noce. Ludovico był inny, jak przeszedł do obstawy don Cayo, poczuł się cholernie ważny, teraz to już pójdę w górę, Murzynie, i dopiero będę rozpieprzał tych, co mnie kiedyś rozpieprzali. To było marzenie jego życia, don. I wtedy, jak tak razem czekali po nocach, to albo mówił o babkach, albo o tym: będzie miał stałą pensję, będzie miał swój numer, urlopy, wszędzie go będą szanowali i ho, ho, kto to do niego nie będzie przychodził z korzystnymi propozycjami. Nie, don, Ambrosio nigdy nie chciał robić kariery w policji, odrzucało go od takiej roboty, właśnie z powodu tego czekania, tej nudy. Rozmawiali, palili i już tak koło pierwszej oczy im się kleiły, a w zimie trzęśli się od chłodu; jak się zaczynało rozwidniać, myli sobie gęby pod fontanną w ogrodzie, patrzyli, jak służące biegną po pieczywo, wyjeżdżały pierwsze samochody, mocny zapach potraw uderzał w nozdrza i robiło się lżej, bo don Cayo nigdy się nie spóźniał. Czy mi się kiedy odmieni, czy będę miał wreszcie normalne życie, myślał Ambrosio. No i dzięki panu się odmieniło, dzięki panu ma to normalne życie, don.

Pani przez cały ranek siedziała w szlafroku przy radiu i paląc jednego papierosa za drugim słuchała wiadomości. Nie chciała jeść śniadania, wypiła tylko mocnej kawy, a potem wsiadła do taksówki i pojechała. Niedługo po niej Carlota i Simula też wyszły z domu. Amalia rzuciła się w ubraniu na łóżko. Była bardzo zmęczona, powieki jej ciążyły, a kiedy się obudziła, zapadał wieczór. Usiadła na łóżku i starała się sobie przypomnieć swój sen: to było coś o nim, ale nie pamiętała co, tylko tyle, że we śnie myślała niech tak trwa, niech się nie kończy. Więc ten sen ci się podobał, głupia. Właśnie myła twarz, kiedy nagle otworzyły się drzwi łazienki: Amalio, rewolucja, Amalio. Carlocie mało oczy nie wylazły, co się dzieje, czego one nie widziały. Policjanci z karabinami i z kaemami, Amalio, wszędzie pełno żołnierzy. Amalia czesała się, wkładała fartuch, a Carlota rzucała się po całej łazience, ale gdzie, ale co. W parku uniwersyteckim, Amalio, Carlota z Simula wysiadły z autobusu i zaraz zobaczyły manifestację. Chłopcy, dziewczyny, transparenty, Wolność, Wolność, A-re-qui-pa, A-re-qui-pa, Precz z Bermúdezem, i tak je to skołowało, że zaczęły się przyglądać. Setki, tysiące, i nagle wyskoczyli policjanci, wozy policyjne, ciężarówki, jeepy, na Colmena było pełno dymu, strumienie wody, krzyki, poleciały kamienie i na to zjawiła się konna policja. A one akurat tam, Amalio, w samym środku, zupełnie bezradne. Wcisnęły się w jakąś bramę i objęły się szepcząc modlitwy, a od tego dymu cały czas płakały i kichały, jacyś ludzie biegli i krzyczeli precz z Odrią, i widziały, jak policja biła studentów, a na policjantów sypały się kamienie. Co to będzie, co to będzie. Poszły posłuchać radia, a Simula miała czerwone oczy i żegnała się znakiem krzyża: o Jezu, że też wyszły z tego cało. W radiu nic nie mówili, nastawiają na inną stację i znowu nic, reklamy, muzyka, odpowiedzi na pytania.

Coś tak koło jedenastej podjechał biały samochodzik panienki Quety, wysiadła z niego pani, a samochód zaraz zniknął. Pani była zupełnie spokojna, czemu one nie śpią, przecież już późno. A Simula: słuchały radia, ale nic nie mówili o tej rewolucji, proszę pani. Jaka rewolucja, co za bzdura, Amalia spostrzegła, że pani jest pijana, już po wszystkim. Ale przecież one widziały, proszę pani, mówiła Carlota, była manifestacja, policja i w ogóle, a pani nie bądźcie głupie, nie ma się czego bać. Telefonowała do pana, ci z Arequipy dostaną nauczkę i jutro już będzie spokój. Była głodna i Simula zrobiła jej rostbef: naszego pana nic nie wyprowadzi z równowagi, mówiła pani, już nie będę się tak o niego martwiła. Jak tylko pani wstała od stołu, Amalia poszła spać. No więc tak, wszystko się zaczęło od nowa; ty głupia, już się z nim przeprosiłaś. Czuła jakiś słodki niepokój, ciepłe rozleniwienie. Jak im teraz będzie ze sobą, czy będą się kłócić? Już więcej nie pójdzie do jego koleżki, niech wynajmie jakiś kąt, to będą mogli się tam spotykać w niedzielę. No tak, ślicznie to sobie urządzisz, ty głupia. Gdyby mogła to wszystko opowiedzieć Carlocie. Ale nie, musi trzymać język za zębami, póki się znów nie zobaczy z Gertrudis.

Landa przyjechał z iskrzącymi się oczyma, był rozmowny, zalatywało od niego alkoholem, ale zaraz przy wejściu zrobił grobową minę: on tylko na chwileczkę, sam bardzo żałuje.

Pochylił się do ręki Hortensji, pedziowatym głosem poprosił Quete, żeby dała się pocałować w policzek, i rzucił się na fotel między nimi dwiema, deklamując: chwast pomiędzy różami, don Cayo. I siedział tak, łysawy, wtłoczony w ciemnoszary garnitur o nieskazitelnym kroju, który tuszował braki jego figury, z krawatem koloru bordo, i przekomarzał się z Hortensją i Queta, a on pomyślał poczucie bezpieczeństwa i swobody, oto co dają pieniądze.

– Komisja z Ministerstwa Rozwoju Gospodarczego zbiera się o dziewiątej rano, don Cayo, co za godzina – powiedział Landa z tragikomicznym grymasem. A ja muszę spać osiem godzin na dobę, lekarz mi kazał. Bardzo żałuję.

– Po co te bajeczki, senatorze – powiedziała queta podając mu whisky. – Po prostu żona pana nie puszcza i tyle.

Senator Landa wzniósł toast za zdrowie tych oto dwóch piękności, które koło mnie siedzą, a także pańskie zdrowie, don Ćayo. Wypił, posmakował i zaczął się śmiać.

– Jestem wolnym człowiekiem, nie ścierpiałbym małżeńskich kajdan – oświadczył patetycznie. – Bardzo cię kocham, dziecinko, ale chciałbym zachować swobodę, to najważniejsza rzecz w życiu. I zrozumiała mnie. Trzydzieści lat jesteśmy małżeństwem i nigdy mnie o nic nie pytała. Ani jednej sceny zazdrości, don Cayo.

– A ty do woli korzystałeś ze swobody – powiedziała Hortensja. – Opowiedz nam o twoim najnowszym podboju, senatorze.

– Lepiej wam opowiem kilka antyrządowych kawałów, słyszałem je w klubie – rzekł Landa. – Przysuńcie się, żeby Cayo nie słyszał.

Ubarwiał dowcipy dźwięcznym śmiechem, któremu towarzyszył chichot Quety i Hortensji, a Bermudez uczestniczył w ogólnej radości otwierając usta i krzywiąc się. A zatem, skoro pan senator musi wcześnie wyjść, najlepiej od razu zasiąść do kolacji. Hortensja wyszła do służbówki, Queta wysunęła się za nią. Pana zdrowie, don Cayo, i pańskie, senatorze.

– A Queta co dzień ładniejsza – rzekł Landa. – No i Hortensja też, to jest klasa, don Cayo.

– Jestem panu bardzo wdzięczny za opinię, jaką wyraziła pańska komisja – rzekł Bermudez. – Posłałem wiadomość Zavali dziś w południe. Gdyby nie pan, ci gringowie nie wygraliby licytacji.

– To ja powinienem panu podziękować, za „Olave” – powiedział Landa z miną nie ma o czym mówić. Przyjaciele muszą sobie świadczyć przysługi, to wszystko.

Zobaczył, że senator jest roztargniony, jego spojrzenie biegło w stronę Quety, która weszła kołysząc się w biodrach: ani słowa o interesach, ani słowa o polityce, koniec, nie wolno i już. Usiadła koło Landy, a on zobaczył to nagłe trzepotanie rzęsami, te wypieki na policzkach senatora, który przysunął twarz do szyi Quety i wodził po niej ustami. Nie wyjdzie, zostanie, wymyśli jakieś kłamstewko, upije się i dopiero o trzeciej albo czwartej nad ranem dojdzie do porozumienia z Queta: bez wahania przytknął oba kciuki i jej gałki oczne pękły jak dwa winogrona. Podnieciłaś go, został, a przez ciebie i ja się dziś nie wyspałem: teraz płać. Proszę do stołu, powiedziała Hortensja, a on zdążył jeszcze zagłębić rozpalony pręt między udami Quety i usłyszał skwierczenie przypalonego ciała: płać. Przy kolacji Landa cały czas wiódł prym w rozmowie z elokwencją, która rosła w miarę napełniania kieliszków: plotki, żarty, anegdoty, dowcipuszki. Queta i Hortensja wypytywały, odpowiadały na pytania, prawiły mu komplementy, a on promieniał, uśmiechnięty. Kiedy wstali, Landa coś mówił, trochę bez ładu i składu, chciał, żeby Queta i Hortensja zaciągnęły się jego cygarem, miał zostać dłużej. Ale nagle spojrzał na zegarek i radość znikła z jego twarzy: pół do jedenastej, bardzo żałuje, ale musi iść. Pocałował Hortensję w rękę. Quete chciał pocałować w usta, ale nadstawiła mu policzek. Bermudez odprowadził go aż do furtki na ulicę.

IX

Ktoś nią potrząsał, on czeka na ciebie, otworzyła oczy, ten poprzedni szofer naszego pana, kpiąca twarz Carloty: czeka na ciebie, tam na rogu. Ubierała się z pośpiechem, to z nim była w niedzielę? czesała się, to dlatego nie wróciła na noc? i oszołomiona słuchała śmiechu Carloty, pytań Carloty. Wzięła koszyk na pieczywo, wyszła z domu, a za rogiem sta} Ambrosio: nic ci się nie stało? Chwycił ją za ramię, nie chciał, żeby go widzieli, musiała przy nim iść bardzo szybko, on się denerwował o ciebie, Amalio. Przystanęła, popatrzyła na niego, a co się miało stać, czemu się denerwował? ale on poprowadził ją dalej: to nie wiesz, że don Cayo już nie jest ministrem? Co ci się majaczy, powiedziała Amalia, już wszystko w porządku, wczoraj wieczorem pani, ale Ambrosio nie, nie, wczoraj wieczorem zdjęli don Cayo i wszystkich cywilnych ministrów i teraz jest gabinet wojskowy. A pani o niczym nie wie? Nie, pewno jeszcze nie wie, pewno śpi, biedaczka położyła się w nocy, myśląc, że już wszystko dobrze. Wzięła Ambrosia pod rękę: a co teraz będzie z panem? Nie wiedział, co będzie, ale już i tak dosyć, że przestał być ministrem, no nie? Amalia weszła sama do piekarni i myślała bał się o mnie, przyszedł, kocha cię. Wychodząc złapała go za ramię, co się stało, że mógł przyjść do San Miguel, co powiedział don Fermínowi? Don Fermín się ukrywa, bał się, że go aresztują, policja pilnuje domu, on jest gdzieś na wsi. I Ambrosio taki szczęśliwy, Amalio, bo póki pan się ukrywa, oni będą mogli się widywać częściej. Wepchnął ją w kąt koło garażu, tu ich nikt nie zobaczy, przysunął się do niej i ściskał ją. Amalia wspięła się na palce, żeby dosięgnąć jego ucha: bałeś się, że mi się coś stanie? Tak, i usłyszała jego śmiech, teraz będzie go miała ciągle. I Amalia: teraz będzie lepiej niż wtedy, prawda? już nie będą się kłócili, prawda? A Ambrosio: nie, teraz już nie. Odprowadził ją do rogu, a na pożegnanie powiedział jakby cię pytali, to wymyśl cokolwiek, że przyszedłem z jakimś poleceniem, że mnie prawie nie znasz.

Poczekał, aż auto Landy odjechało, i wrócił do domu. Hortensja zdjęła pantofle i nuciła pod nosem, oparta o bar; nie ma starego, poszedł sobie, dzięki Bogu, powiedziała Queta ze swego fotela. Usiadł, wziął szklankę z whisky i pił powoli, patrząc na Hortensję, która teraz tańczyła stojąc w miejscu. Dopił do końca, spojrzał na zegarek i wstał. On też musi iść. Poszedł do sypialni, a na schodach usłyszał, że Hortensja przestała śpiewać i idzie za nim. Queta śmiała się. Nie może zostać dłużej? Hortensja zbliżyła się do niego od tyłu i poczuł jej dłoń na ramieniu, usłyszał jej pieszczotliwy głosik, już pijany, w tym tygodniu w ogóle cię nie widziałam. To na życie, powiedział kładąc kilka banknotów na toaletce: nie może, od samego rana musi jechać do pracy. Odwrócił się, wilgotne oczy Hortensji, głupkowato czuły wyraz jej twarzy, i z uśmiechem pogłaskał ją po policzku: jest bardzo zajęty w związku z tą podróżą prezydenta, może jutro wpadnie. Wziął teczkę i zbiegł po schodach, a Hortensja uwiesiła się jego ramienia mrucząc jak podniecona kotka, krok miała niepewny, niemal się zataczała. Queta, wyciągnięta na kanapce, kołysała w powietrzu do połowy napełnioną szklanką, i zobaczył jej kpiące oczy zwrócone ku niemu. Hortensja puściła jego ramię, podbiegła chwiejnym krokiem i rzuciła się na kanapę.

– On chce się wynieść, Quetita – jej żartobliwy, miodowy głosik, teatralnie nadąsane minki. – Już mnie nie kocha.

– Masz się czym przejmować – Queta odwróciła się i objęła Hortensję. – Niech sobie idzie, kochana, ja cię pocieszę.

Usłyszał wyzywający śmiech Hortensji, zobaczył, jak się tuli do Quety, i pomyślał: zawsze to samo. Te dwie śmiały się, figlowały, nie pamiętając o niczym prócz zabawy, obejmowały się rozwalone na kanapie, której nie było widać spod ich ciał, a on patrzył, jak muskają się wargami, jak ich usta z chichotem łączą się i rozłączają, patrzył na ich splecione nogi. Obserwował je stojąc na ostatnim stopniu schodów, z papierosem w ustach, z życzliwym półuśmiechem, a w jego oczach pojawiło się niespodziewane wahanie, w piersi kiełkował gniew. Nagle, z miną pokonanego, opadł na fotel i rzucił teczkę na podłogę.

– To bujda z tymi ośmioma godzinami snu i z komisją – pomyślał, zaledwie zdając sobie sprawę, że jednocześnie mówi. – Teraz jest w klubie i gra. Chciał zostać, ale nałóg okazał się silniejszy.

A one się łaskotały, piszczały i krzyczały, szeptały sobie do ucha i w tych uściskach, w tej szarpaninie i mocowaniu przysuwały się coraz bardziej do brzegu kanapy. Ale nie spadły: przysuwały się i cofały, popychały się i podtrzymywały nawzajem, ciągle się śmiejąc. Nie spuszczał z nich wzroku, zmarszczył się, oczy miał przymknięte, ale czujne. W ustach mu zaschło.

– To jedyny nałóg, jakiego nie rozumiem – pomyślał głośno. – Jedyny, który okazuje się głupotą w wypadku tak nadzianego faceta jak Landa. Grać po to, żeby mieć więcej, czy po to, żeby stracić? Nikt nie jest zadowolony, każdy ma czegoś za dużo albo za mało.

– Popatrz, mówi sam do siebie – Hortensja uniosła twarz sponad szyi Quety i pokazywała na niego. – Zwariował. Patrz, już nie chce odejść.

– Nalej mi jeszcze – powiedział zrezygnowany. – i tak mnie zrujnujecie.

Hortensja, uśmiechnięta, szepcząc coś cichutko, potykając się, podeszła do baru, a on poszukał wzrokiem oczu Quety i wskazał jej służbówkę: zaniknij drzwi, służące pewno nie śpią. Hortensja przyniosła szklankę whisky i usiadła mu na kolanach. Pił powoli, zatrzymując alkohol w ustach, smakując z zamkniętymi oczyma, i czuł jej nagie ramię na swojej szyi, czuł jej dłoń w swoich włosach i słyszał ciepły, bełkoczący głosik: Cayo Śmierdzielek, Cayo Śmierdzielek. Palenie w gardle stało się całkiem znośne, nawet przyjemne. Westchnął, odsunął Hortensję, wstał i nie patrząc na te dwie wszedł na schody. Wsunął się do sypialni nie zapalając światła. Po omacku dotarł do krzesła przed toaletką, usłyszał własny śmiech, pełen odrazy. Zdjął krawat, marynarkę i usiadł. Pani Heredia już jest, zaraz wejdzie na górę. Sztywny, nieruchomy, czekał na jej przyjście.

– Niepokoisz się, że już tak późno? – mówi Santiago. – Nic się nie martw. Jeden kumpel poradził mi niezawodny środek na zmartwienie, Ambrosio.

– Nie wchodzimy tutaj – powiedział Chispas. – Sami pijacy. Jak wysiądziemy, zaczną zaczepiać Teté i będzie draka.

– To podjedź z wozem trochę bliżej – powiedziała Teté. – Chcę widzieć, jak tańczą.

Chispas podjechał do chodnika i wtedy mogli ze swych miejsc widzieć plecy i twarze par tańczących w klubie „Nacional”; słyszeli kotły, marakasy, trąbkę i konferansjera zapowiadającego najlepszą tropikalną orkiestrę w Limie. Kiedy muzyka cichła, z tyłu, za plecami, słyszeli szum morza, a gdy się odwrócili, dostrzegali za barierą na Malecón białą pianę, pękanie fal. Przed restauracjami i barami La Herradura parkowało mnóstwo aut. Wieczór był chłodny, świeciły gwiazdy.

– To cudowne, że spotykamy się tak po kryjomu – powiedziała Teté ze śmiechem. – Tak jakbyśmy robili coś zakazanego, no nie?

– Stary czasem zagląda tutaj wieczorem – powiedział Chispas. – To by było przepięknie, gdyby nas tu złapał we trójkę.

– Pozabijałby nas, jakby się dowiedział, że się spotykamy z tobą – powiedziała Teté.

– Rozpłakałby się ze wzruszenia na widok syna marnotrawnego – powiedział Chispas.

– Nie wierzycie mi, ale ja naprawdę kiedyś wpadnę do domu – powiedział Santiago. – Bez uprzedzenia. Najlepiej w przyszłym tygodniu.

– Jasne, że ci wierzę, przecież od miesięcy powtarzasz tę sarną bajeczkę – i twarz Teté rozpromieniła się: – Już wiem, mam pomysł. Pojedźmy zaraz, w tej chwili, i przeprosisz się z rodzicami.

– Teraz nie, kiedy indziej – powiedział Santiago. – A poza tym nie chcę jechać z wami, tylko sam, to nie będzie takiego melodramatu.

– Nigdy nie przyjdziesz i zaraz ci powiem dlaczego – powiedział Chispas. – Czekasz, aż stary przyleci do twojego pensjonatu, przeprosi cię za coś tam i ubłaga, żebyś wrócił.

– Nie raczyłeś przyjść nawet wtedy, kiedy ten łobuz Bermúdez go prześladował, ani nie zadzwoniłeś na jego urodziny – powiedziała Teté. – Niewdzięcznik z ciebie, mądralo.

– Masz źle w głowie, jeśli myślisz, że stary będzie się przed tobą wypłakiwał – powiedział Chispas. – Uciekłeś dla jakichś swoich wariackich wymysłów i starzy całkiem słusznie czują się obrażeni. To ty powinieneś ich przeprosić.

– A wy w kółko i na okrągło o tym samym – powiedział Santiago. – Pogadajmy o czym innym, bardzo was proszę. No jak, Teté, kiedy ślub z Popeye’em?

– Coś ty – powiedziała Teté. – Nawet z nim nie chodzę. To tylko kumpel.

– Raz na tydzień mleczko z żelu i proszek, Zavalita – powiedział Garlitos. – Jak masz przeczyszczony żołądek, to na to co dzień anyżówka z wodą i wszystkie zmartwienia diabli wzięli. Niezawodny sposób, Zavalita.

W domu Carlota wybiegła jej na spotkanie zupełnie oszołomiona: pan już nie jest ministrem, mówili przez radio, na jego miejsce przyszedł jakiś wojskowy. Naprawdę? udawała zdziwienie Amalia układając bułki na talerzu, a pani? Okropnie zła, Simula właśnie jej zaniosła gazety i pani mówiła różne takie wyrazy, aż tutaj było słychać. Amalia zaniosła na górę dzbanuszek kawy, sok pomarańczowy i grzanki i już od drzwi słyszała tik-tak z radia. Pani była na pół ubrana, a łóżko nie posłane i zarzucone gazetami i pismami, i pani nie odpowiedziała na dzień dobry, tylko wściekłym głosem kazała sobie dać kawy bez mleka. Amalia podała jej filiżankę, pani wypiła łyk i odstawiła filiżankę na tacę. Amalia dreptała za nią z ubikacji do łazienki i do toaletki, aby mogła pić ubierając się, i widziała, jak jej drżą ręce, kreseczka brwi się marszczyła, i ona także drżała słuchając tego, co mówiła pani: niewdzięczne bydło, gdyby nie nasz pan, to dla Odríi i tych jego bandytów już dawno by klamka zapadła. A teraz ciekawe, co zrobią bez niego, wstydu nie mają, szminka wysunęła się jej z rąk, dwa razy rozlała kawę, bez niego nie pociągną nawet przez miesiąc. Wybiegła z pokoju nie kończąc makijażu, wezwała taksówkę i kiedy na nią czekała, cały czas gryzła wargi i nagle rzuciła jakieś świńskie słówko. Jak tylko pojechała, Simula włączyła radio, słuchały przez cały dzień. Mówili o gabinecie wojskowym i opowiadali życiorysy nowych ministrów, ale żadna rozgłośnia nie wspomniała o panu. Pod wieczór podali, że strajk w Arequipie się skończył, jutro zostaną otwarte szkoły, uniwersytet i sklepy, i Amalia przypomniała sobie o kumplu Ambrosia: on tam właśnie pojechał, kto wie, może go zabili. Simula i Carlota rozpowiadały o tym, czego się dowiedziały z radia, a ona ich słuchała, od czasu do czasu myśląc o czym innym, o Ambrosiu: bał się o ciebie, przyszedł do ciebie. A może teraz, jak już nie jest w rządzie, zamieszka tutaj, mówiła Carlota, a Simula to by było dla nas wielkie nieszczęście, i Amalia pomyślała: a jeśli go zabili, to może by Ambrosio wynajął jego pokój dla nich obojga, ostatecznie co w tym złego? Ale nie, to by było korzystanie z cudzego nieszczęścia. Pani wróciła późno, z panienką Queta i panienką Lucy. Usiadły w salonie i podczas gdy Simula przygotowywała kolację, Amalia słuchała, jak obie panienki pocieszają panią: zdjęli go, żeby przerwać strajk, ale on będzie dalej rządził nawet siedząc w domu, taki mocny człowiek, Odria wszystko mu zawdzięcza. Nawet do mnie nie zadzwonił, mówiła pani spacerując po pokoju, a one: na pewno ma zebrania, konferencje, ale przecież zadzwoni, a może sam przyjedzie, jeszcze dziś w nocy. Piły swoją whisky i siadając do stołu już się śmiały i żartowały. Gdzieś koło północy panienka Lucy pojechała do siebie.

Najpierw, bezszelestnie, weszła Hortensja: zobaczył na progu jej sylwetkę, chwiała się jak płomień, i widział, jak w półmroku szuka po omacku i zapala stojącą lampę. W lustrze naprzeciwko pojawiła się czarna narzuta, falujący ogon smoka tchnął życie w lustro toaletki, i Bermudez usłyszał, że Hortensja coś mówi, ale język jej się plątał. Nieźle, nieźle. Szła ku niemu usiłując utrzymać się na nogach i jej twarz, otępiała, zastygła w bezmyślnym wyrazie, przestała być widoczna, kiedy znalazła się w ciemnym kącie, w którym stał on. Zatrzymał ją jego głos, niespokojny, z trudem wydobywający się z gardła: a ta wariatka? poszła już ta wariatka? Zamiast przysunąć się jeszcze bliżej, postać Hortensji wycofała się i zygzakiem ruszyła w stronę łóżka, osunęła się na nie. Była na pół oświetlona i zobaczył, jak podnosi rękę i wskazuje drzwi, i spojrzał: Queta też już była, wsunęła się ukradkiem. Jej wysoka figura, pełne kształty, czerwonawe włosy, agresywna postawa. I usłyszał głos Hortensji: on z nią nie chce, wołał ciebie, Quetita, on nią pomiata, a pyta tylko o ciebie. Gdyby były niemowami, pomyślał, i zdecydowanym ruchem zacisnął w dłoni nożyczki, jedno bezgłośne cięcie, ciach, i oto dwa języki leżą na ziemi. Ma je u swoich stóp, dwa płaskie czerwone zwierzaki konając plamią dywan. Roześmiał się w swojej mrocznej kryjówce, a Queta, ciągle jeszcze na progu, jakby czekając na czyjś rozkaz, też się roześmiała: ona nie chce Cayo Śmierdziela, kochana, przecież chciał iść, chciał się wynieść, nie? Niech sobie idzie, one go nie potrzebują, i z bezgranicznym niepokojem pomyślał: nie jest pijana, ona nie. Mówiła jak nędzna aktorka, która w dodatku ma słabą pamięć i recytuje zbyt wolno, bojąc się, że zupełnie zapomni swojej roli. Rób swoje, señora Heredia, szepnął w poczuciu nieprzezwyciężonego rozczarowania, gniew zatykał mu gardło. Widział, jak tamta się poruszyła, jak się zbliża do łóżka udając, że nie jest pewna własnych nóg, i głos Hortensji: słyszałaś, znasz tę kobietę, Quetita? Queta usiadła obok Hortensji, żadna nie patrzyła w jego stronę, a on odetchnął. Nie potrzebują go, kochana, niech sobie idzie do tamtej: dlaczego udaje, dlaczego gada, ciach. Nie poruszył głową, tylko jego oczy biegały od łóżka do lustra w klozecie, do lustra na ścianie, znów do łóżka, i czuł, jak całe ciało mu twardnieje, a mięśnie napinają się, jakby z poduszek fotelika nagle wysunęły się gwoździe. A one już się zaczęły nawzajem rozbierać i jednocześnie pieściły się, ale ich ruchy były zbyt gwałtowne, by osiągnąć precyzję, ich uściski zbyt szybkie lub zbyt powolne, lub zbyt mocne, i zbyt wielka ta nagła pasja, która kazała ich wargom przywierać do siebie, a on zabiję obie, jeżeli, zabiłbym obie, gdyby. Ale już się nie śmiały: wyciągnęły się, bezładnie splecione ze sobą, już na pół rozebrane, wreszcie milczące, całowały się, ich ciała ocierały się o siebie z leniwą powolnością. Poczuł, że jego wściekłość gaśnie, poczuł pot oblewający mu dłonie i gorzką obecność śliny w ustach. Teraz leżały spokojnie, uwięzione w lustrze toaletki, ręka na sprzączce stanika, palce wślizgujące się pod halkę, kolano jednej pomiędzy udami drugiej. Czekał w napięciu, z łokciami przyciśniętymi do poręczy fotelika. Nie śmiały się, zapomniały o nim, nie patrzyły w jego stronę, i przełknął ślinę. Zdawało się, że się ożywiają, że będzie jeszcze coś więcej, i w pośpiechu przebiegał wzrokiem od jednego lustra do drugiego i znów patrzył na łóżko, aby nie stracić z oczu żadnej z dwóch postaci, tak giętkich, zwinnych, zręcznych, żadnego z ruchów, jakimi rozpinały paski, ściągały z nóg pończochy, zsuwały majtki, pomagając sobie nawzajem, ciągnąc i nic nie mówiąc. Bielizna spadała na dywan, a fala niecierpliwego podniecenia i gorączki docierała aż do jego kąta. Już były nagie i zobaczył, jak Queta, przyklęknąwszy, opada miękko na Hortensję, aż prawie zupełnie zakryła ją swym wielkim brunatnym ciałem, ale przeskakując wzrokiem to na sufit, to na łóżko, to na lustro w łazience, zdołał ją dostrzec, jakby pociętą w kawałki pod tym masywnym cieniem, który na niej leżał: fragment białego pośladka, biała pierś, bieluteńka stopa, pięty, i jej czarne włosy, splątane z potarganą rudą czupryną Quety. Słyszał, jak oddychają, jak dyszą, słyszał leciutkie skrzypienie sprężyn i zobaczył, jak nogi Hortensji uwalniają się od nóg Quety, unoszą się i kładą na nich, zobaczył, że ich skóra coraz mocniej błyszczy, teraz czuł nawet zapach. Tylko plecy i pośladki drgały głębokim, płynnym rytmem, podczas gdy reszta ciała zastygła w bezruchu. Siedział z rozdętymi nozdrzami, ale i tak brakowało mu tchu; zamknął oczy, otworzył, ustami mocno wciągnął powietrze i wydawało mu się, że czuje zapach tryskającej krwi, ropy, gnijącego mięsa, usłyszał jakiś szmer i spojrzał. Queta leżała teraz na plecach, a Hortensja, maleńka, biała i skulona, rozchyliwszy wilgotne wargi wsuwała głowę pomiędzy ciemne, męskie nogi tamtej. Jej ust już nie było widać, przymknięte oczy skryły się w czarnym gąszczu, a jego ręce rozpinały koszulę, szarpały podkoszulkę, spuszczały spodnie i z wściekłością wyciągały pasek. Podbiegł do łóżka z rzemieniem w garści, nic nie myśląc, nic nie widząc, z oczyma utkwionymi w ciemne wgłębienie, ale zdołał wymierzyć tylko jeden cios: głowy się uniosły, ręce uczepiły się paska, szarpnęły go, wyrwały. Usłyszał przekleństwo, usłyszał swój własny śmiech. Usiłował rozdzielić te dwa ciała, które zbuntowały się przeciw niemu, i czuł, jak go popychają, gniotą, jak oblewa się potem w ślepym, duszącym chaosie, i słyszał bicie własnego serca. Nagle zakłuło go w skroniach, poleciał w pustkę. Przez chwilę trwał nieruchomo, oddychając głęboko, a potem odwrócił się od nich z odrazą, rosnącą jak nowotwór. Leżał wyprostowany, z zamkniętymi oczyma, w mglistej ociężałości, i niejasno zdawał sobie sprawę, że one znów dyszą powróciwszy do tamtego rytmu. Wstał wreszcie, z zawrotem głowy, i nie oglądając się za siebie poszedł do łazienki: musi więcej spać.

– No a ty, Chispas, kiedy się ożenisz, co? – powiedział Santiago.

Do samochodu podszedł kelner, oparł tacę na okienku. Chispas podał Teté coca-colę, a dla nich obu wziął piwo.

– Już teraz chciałem się żenić, ale mam trudności, wiesz, z pracą – powiedział i zdmuchnął pianę z piwa. – Bermudez doprowadził nas prawie do bankructwa. Ostatnio sprawy zaczęły się jakoś układać, ale nie mogę ojca zostawić samego. Od lat nie brałem urlopu. Chciałem podróżować. Powetuję to sobie w miodowym miesiącu, zwiedzę co najmniej pięć krajów.

– W miodowym miesiącu będziesz tak zajęty, że nie zdążysz nic zwiedzić – powiedział Santiago.

– Nie wygaduj takich rzeczy przy smarkuli – powiedział Chispas.

– Opowiedz mi, Teté, jaka jest ta jego Cary – powiedział Santiago.

– Ani z pierza, ani z mięsa – roześmiała się Teté. – Taka wyblakła laleczka z Punta, nawet ust nie umie otworzyć.

– To wspaniała dziewczyna, doskonale się rozumiemy – powiedział Chispas. – Przedstawię ci ją kiedy, mądralo. Już dawniej bym ją zabrał na takie nasze spotkanie, ale naprawdę nie wiem, stary, bo przez te twoje wyskoki ciągle mamy kłopoty, chyba sam to dobrze rozumiesz, nie?

– Ona wie, że nie mieszkam w domu? – powiedział Santiago. Co jej mówiłeś?

– Że jesteś narwany – powiedział Chispas. – Że się pożarłeś ze starym i wyprowadziłeś od nas. Nawet jej nie opowiedziałem, że cię widujemy po kryjomu, ja i Teté, bo mogłaby się wygadać przy rodzicach.

– Z nas to byś wszystko wyciągnął, a sam nigdy nic o sobie nie powiesz – powiedziała Teté. – Tak się nie robi.

– On chce być taki tajemniczy, ale ze mną ci się nie uda, mądralo – powiedział Chispas. – Jak nie chcesz gadać o sobie, to nie. Ja tam o nic nie będę pytał.

– Ale ja konam z ciekawości – powiedziała Teté. – No nie bądź taki, mądralo, opowiedz coś.

– Jeżeli nic nie robisz, tylko ganiasz z pensjonatu do redakcji i z powrotem, to kiedy chodzisz na uniwersytet? – powiedział Chispas. – Nie damy się nabrać. To bujda; wcale nie chodzisz.

– Masz dziewczynę? – powiedziała Teté. – Tylko nie opowiadaj, że nikogo nie masz.

– On się w końcu ożeni z jakąś Murzynką, Chinką albo Indianką, tylko po to, żeby nam pokazać, że jest inny niż wszyscy – zaśmiał się Chispas. – Zobaczysz, Teté.

– No to przynajmniej opowiedz, jakich masz kumpli – powiedziała Teté. – Ciągle się przyjaźnisz z komunistami?

– Zamienił komunistów na moczymordów – śmiał się Chispasi. – Ma takiego kumpla w Chorrillos, co wygląda, jakby dopiero co wyszedł z mamra. Gęba jak u dzikusa, a cuchnie, aż się niedobrze robi.

– Jeżeli dziennikarstwo ci się nie podoba, to na co czekasz, przeproś się z tatusiem i będziesz pracował u niego – powiedziała Teté.

– Interesy jeszcze mniej mnie pociągają niż dziennikarka – powiedział Santiago. – To w sam raz dla Chispasa.

– Jak nie zostaniesz ani adwokatem, ani przemysłowcem, to nigdy nie zrobisz forsy – powiedziała Teté.

– Cała bieda w tym, że ja w ogóle nie chcę robić forsy – powiedział Santiago. – Zresztą po co. Ty i Chispas będziecie milionerami; jak będzie trzeba, to mi przecież coś odpalicie.

– Znowu zaczynasz – powiedział Chispas. – Można wiedzieć, co masz przeciwko ludziom, którzy chcą zarabiać pieniądze?

– Nic, po prostu ja sam nie mam ochoty robić forsy i tyle – powiedział Santiago.

– Ba, to najłatwiej – powiedział Chispas.

– Zanim się na dobre pokłócicie, chodźmy coś zjeść – powiedziała Teté. – Umieram z głodu.

Następnego ranka obudziła się jeszcze przed Simula. Na zegarze w kuchni była dopiero szósta, ale niebo już było jasne i minął nocny chłód. Spokojnie zamiotła swój pokój i posłała łóżko. Jak zwykle przez dłuższą chwilę trzymała nogę pod prysznicem, zanim powoli cała wsunęła się pod strumień wody; namydliła się, z uśmiechem przypominając sobie powiedzonka pani: teraz łapki, teraz tyłeczek, teraz piersiątka. Kiedy wyszła, Simula już robiła śniadanie i kazała jej obudzić Carióte. Zjadły i o pół do ósmej poszła po gazety. Chłopak z kiosku kiedyś jej dokuczał, ale zamiast mu się odciąć, pożartowała z nim chwilę. Była w dobrym humorze, do niedzieli już tylko trzy dni. Kazały się wcześnie obudzić, powiedziała Simula, idź już wreszcie, zanieś im śniadanie. Kilka razy zapukała do drzwi, zaspany głos pani: co tam? i weszła mówiąc: w „La Prensa” jest fotografia pana, proszę pani. Jedna z leżących na łóżku postaci poruszyła się w półmroku, zapłonęła lampka na nocnym stoliku. Pani odrzuciła włosy do tyłu i podczas gdy Amalia ustawiała tacę na krześle i przysuwała do łóżka, pani przeglądała gazetę. Może odsłonić okno, proszę pani? ale pani nie odpowiedziała: mrugała oczyma, wpatrując się w fotografię. Wreszcie, nie odwracając głowy, wyciągnęła rękę i lekko potrząsnęła panienką Queta.

– Czego chcesz – poskarżył się kłębek prześcieradeł. Daj mi spać, jeszcze noc.

– On uciekł, Queta – szarpała ją ze złością, zdumiona wpatrywała się w gazetę. – Wyjechał, uciekł.

Panienka Queta usiadła, przecierała zapuchnięte oczy, przechyliła się i też spojrzała na fotografię, i Amalii nagle zrobiło się wstyd, że widzi je tak razem, całkiem nagie.

– Do Brazylii – powtarzała pani przerażonym głosem. I nawet nie przyszedł, nawet nie zadzwonił. Wyjechał i nawet marnego słowa mi nie powiedział, Queta.

Amalia nalewała kawę do filiżanek, starała się coś przeczytać, ale widziała tylko czarne włosy pani i rude panienki Quety, wyjechał i co teraz będzie.

– Na pewno musiał, to było coś nagłego – mówiła panienka Queta zakrywając sobie piersi prześcieradłem. – Przyśle ci pieniądze na podróż. Na pewno ci zostawił list.

Pani zmieniła się na twarzy i Amalia widziała, jak jej drżą usta, dłoń, która trzymała gazetę, zmięła ją teraz; co za nędznik, Queta, nie zadzwonił, nie zostawił jej ani centavo, rozpłakała się. Amalia wyszła z pokoju: nie martw się, kochana, słyszała już na schodach, gdy biegła opowiedzieć wszystko Carlocie i Simuli.

Przepłukał usta, dokładnie się umył, przetarł włosy chusteczką skropioną kolońską wodą. Ubrał się powoli, umysł miał wyjałowiony, szum w głowie. Wrócił do sypialni, te dwie już się przykryły prześcieradłami. W półmroku widział rozrzucone włosy, z umazanych szminką twarzy biło nasycenie, z oczu senny spokój. Queta skuliła się i zasypiała, ale Hortensja patrzyła na niego.

– Nie zostaniesz? – jej głos był obojętny, bez wyrazu.

– Nie ma miejsca – powiedział od drzwi i wychodząc uśmiechnął się do niej. – Może jutro wpadnę.

Szybko zbiegł po schodach, podniósł z dywanu teczkę, wyszedł na ulicę. Ludovico i Ambrosio siedząc pod ogrodowym murem rozmawiali z policjantami zza rogu. Na jego widok umilkli i zerwali się na nogi.

– Dobry wieczór – mruknął dając dwie dziesiątki policjantom. – Wypijcie sobie na rozgrzewkę.

Ledwie do niego dotarły ich uśmiechy, ich podziękowania, wsiadł do samochodu: Chaclacayo. Oparł głowę na poduszkach, postawił kołnierz, kazał podnieść szyby w oknach. Siedząc nieruchomo, słuchał gadaniny Ambrosia i Ludovica i od czasu do czasu otwierał oczy patrząc na znajome ulice, place, ciemną autostradę: w uszach miał jednostajny szum. Kiedy się zatrzymali, dwa błyski reflektorów padły na ich wóz. Usłyszał komendę i dobry wieczór, zobaczył sylwetki strażników otwierających bramę. Jutro o której, don Cayo? – powiedział Ambrosio. O dziewiątej. Głosy Ambrosia i Ludovica gubiły się za jego plecami i stojąc na progu domu zobaczył jeszcze, jak tamci otwierają garaż. W stołowym nalał sobie do szklanki lodowatej wody i wolno powlókł się do sypialni, czując, jak szklanka drży mu w ręce. Proszki na sen były na półeczce przy wannie, obok maszynki do golenia. Wziął dwa i popił sporym łykiem wody. Po ciemku nakręcił zegarek i nastawił budzik na wpół do dziewiątej. Przykrył się po samą szyję. Służąca zapomniała zasłonić okno, niebo było jak czarny kwadrat upstrzony maleńkimi błyszczącymi punktami. Proszki sprowadzą sen za jakie dziesięć, piętnaście minut. Położył się za dwadzieścia czwarta, a fosforyzujące strzałki na budziku wskazywały za kwadrans czwartą. Jeszcze tylko pięć minut i uśnie.


  1. <a l:href="#_ftnref2">*</a> Quena (słowo z jęz. keczua) – flet indiański służący do akompaniowania w ludowych pieśniach i tańcach.