39537.fb2
– Magda, możesz wepchnąć księdza.
Pielęgniarka poderwała się i wepchnęła wózek do wąskiego pokoju obstawionego białymi szafami. Zamknęła drzwi i przysiadła obok mnie na ławce. Zapaliła papierosa, z parapetu przyniosła doniczkę z resztkami pożółkłej paprotki i postawiła przed sobą na podłodze. Doniczka pełna była niedopałków.
– Dlaczego nazywacie go księdzem? – zapytałem.
– Bo on naprawdę jest księdzem. Jeszcze formalnie jest ciągle księdzem. Ale on jest teraz jak warzywo, l tak już zostanie. A gdy umrze, to żaden inny ksiądz go nie pochowa. – Zaciągnęła się głęboko papierosem i dodała: – Za bardzo zgrzeszył. Jeśli nawet Bóg mu przebaczył, to na pewno nie przebaczyła mu kuria.
To, co w tej zadymionej poczekalni szpitala wariatów opowiadała mi przez następne 20 minut ta pielęgniarka, jest najbardziej wstrząsającą historią miłosną, jaką znam. Wpleciona w tę historię tragedia ludzka podziałała na mnie stokroć lepiej niż wszystkie słoiki psychotropów, które połknąłem od śmierci Natalii. Przeczytasz teraz opowieść – nawet Cię nie pytam, czy chcesz – o bezgranicznym ludzkim fanatyzmie. Powinien ją, jak dekalog, znać każdy katolik.
Jak myślisz, ilu katolików w Polsce zna grzechy dekalogu? Bo ja nie wiem, ilu w Polsce, ale wiem, ilu w podobnie katolickiej Hiszpanii. Około 14 procent. Całych 14 ze stu wie, przeciw czemu grzeszy. W Polsce pewnie więcej zna i grzeszy. Ale to nie zasługa księży i katechetów. To zasługa Kieślowskiego.
Andrzej, odkąd zaczął mówić, okazał się inny. Poszedł od razu do trzeciej klasy. W szkole muzycznej, w której uczył się równolegle, grat na oboju. Oprócz tego, gdy miał 8 lat, zaczął grać na organach w pobliskim kościele. Wikary zauważył, że gdy na organach grał mały Andrzejek, ludzie przychodzili chętniej i zostawali dłużej.
Dla rodziców Andrzej stanowił powód nieustannej satysfakcji. Zresztą jedynej. Sami nie osiągnęli zbyt wiele. Inni jeździli na wczasy do Bułgarii, kupowali maluchy i meblościanki, a oni mieli tylko Andrzejka. Byt ich dumą i jedynym usprawiedliwieniem własnego nieudacznictwa. Taki demonstracyjny akt przekazania genów. Nie udało nam się wiele w życiu, ale mamy syna prymusa. Przy takim ciśnieniu wymagań, gdyby był dziewczynką, Andrzej powinien mieć co najmniej anoreksję.
Dwa lata studiował architekturę we Wrocławiu. Nie dostał akademika i matka udzielająca się w kościelnym chórze i na plebani załatwiła mu pokój u jezuitów. Tak miało być tylko na miesiąc. Zanim coś znajdą. Zostało na 2 lata. Andrzej studiował, grał do mszy, modlił się z zakonnikami i coraz bardziej oddalał od realnego świata.
Zaraz po Wielkanocy spakował matą torbę podróżną, wsiadł do pociągu i pojechał do Krakowa. Wstąpił do zakonu dominikanów i seminarium duchownego. Zamknął się w celi. Nareszcie był szczęśliwy. Pełen harmonii i wewnętrznego spokoju. Rodzice, gdy zrozumieli, co się stało, przez dwa tygodnie nie pokazywali się sąsiadom na klatce schodowej. Zakon w porównaniu z architekturą to przecież potworna degradacja. Matka przestała udzielać się w chórze i na plebani.
Tymczasem Andrzej najdłużej ze wszystkich klęczał nocami przed krzyżem. Noc za nocą. Przestał dopiero wtedy, gdy z popękanych siniaków na kolanach zaczęła wypływać krew i plamić kamienną posadzkę. To on najczęściej leżał krzyżem w kaplicy. To on z samotności sprzyjającej rozmowie i jedności z Bogiem uczynił swoją filozofię życia.
Czy wiesz, że samotność to w przekonaniu ludzi najgorszy rodzaj cierpienia? To jest uniwersalne dla świata. W Nowym Jorku tak samo jak na Nowej Gwinei ludzie truchleją ze strachu przed samotnością i opuszczeniem. Czy wiesz, że według jednego z najstarszych hinduskich mitów stwórca powołał świat do istnienia tylko dlatego, że czuł się samotny? Czy wiesz, że amerykańskie podręczniki psychiatrii kwalifikują pustelnictwo jako formę obłędu?
Oprócz samotności także wiedzę traktował jako coś, czym można przypodobać się Bogu. Nauczył się sześciu języków, był wybitnym teologiem i filozofem. Spędził osiem miesięcy na misji w Nigerii. Uzyskał stypendium akademii papieskiej i wyjechał do Rzymu. Po trzech latach, w maju, wrócił z doktoratem do Krakowa. W sierpniu prowadził grupę oazową w pielgrzymce do Częstochowy.
Brata Andrzeja kochali wszyscy. Śpiewał z nimi bluesowe ballady o Bogu, pokazywał kasety wideo z koncertami gospel, grał na gitarze przy ognisku i na organach w przydrożnych kościołach. Poranne modlitwy z nim były jak prawdziwe rozmowy z Bogiem. Uzyskiwało się podczas nich odpowiedzi na pytania, które zawsze się chciało zadać, a nigdy nie umiało sformułować. Brata Andrzeja kochały także kobiety. Niektóre wcale nie za modlitwy, gitarę i obój.
Pewnego dnia – byli już bardzo blisko Częstochowy – przejeżdżająca obok kolumny pielgrzymów kosiarka zraniła poważnie dwóch uczestników. W małej wiejskiej przychodni w Poczesnej nie byto nikogo. Lekarz na urlopie, do Myszkowa daleko. Sprowadzili więc weterynarza. Z weterynarzem przyszła siostra Anastazja. Zakonnica, karmelitanka z Lublina. Drugi ranny uczestnik był z jej grupy.
Zdenerwowana, młoda dziewczyna w letnim szarym habicie, w sznurkowych mokasynach i drucianych okularach. Mówiła bardzo cicho. Prawie szeptem.
Weterynarz orzekł, że potrzebna jest transfuzja krwi dla jednego rannego, a drugiego trzeba odesłać do Myszkowa. Oboje zadeklarowali, że oddadzą swoją. Po kilku minutach weterynarz wyszedł z laboratorium na zapleczu i powiedział:
– Macie państwo identyczne grupy krwi. l identyczne odczynniki Rh.
Patrzył zafascynowany, gdy Anastazja rozpięła habit, odsłoniła lewe ramię i oddawała krew płynącą powoli do plastikowego pojemnika.
Do końca pielgrzymki, dotąd niewiedzący nawet o swoim istnieniu, znajdowali się nagle obok siebie. Przy porannych modlitwach Andrzeja Anastazja klęczała w tłumie przy ich obozowisku, modląc się z nim. Posiłki nagle przygotowywali razem. W trakcie wieczornych ognisk była na dystans, ale zawsze w pobliżu.
Następnego dnia mieli być w Częstochowie. To było ich ostatnie obozowisko. Wieczorem Andrzej poszedł pomodlić się do małego kościółka na skraju wsi, w której rozbili obozowisko. Przed ołtarzem na cementowym podwyższeniu klęczała i ze schyloną głową oraz prawą dłonią na lewej piersi modliła się Anastazja.
Podszedł cicho i przykląkł przy niej. To nie miało wcale być tak! Wcale nie chciał, aby ich ciała się dotknęły. Ale przykląkł zbyt blisko i dotknęły się. Ona się nie odsunęła.
Oboje modlili się o to samo. Później sobie to powiedzieli. Z jednej strony chcieli czuć tę bliskość. Z drugiej prosili Boga, aby wyzwolił ich z tego pragnienia. Wtedy też, tam, już tam, w pierwszym momencie, w tym wiejskim kościele po raz pierwszy odczuli zagrożenie świata. Nagle do kościoła wszedł pleban, aby zgasić świece. Odsunęli się gwałtownie od siebie w panice. Już tam, w zupełnie pierwszych minutach wiedzieli, że świat tego nie zaakceptuje.
Jeszcze w Częstochowie, tuż przed końcem pielgrzymki, dotknął jej dłoni. Aby to poczuć, l zapamiętać. Zaraz potem uciekł i spędził noc na modlitwach. Cierpiał z powodu niewiarygodnego rozdarcia.
Wyobrażasz sobie zdradę wobec wszechwiedzącego Boga? Tego nie można w żaden sposób ukryć. To nie chodzi o to, że nie można ukryć czynów. Nie można ukryć myśli! Pragnień, wzruszeń, marzeń.
Potem zabijali tę miłość, jak tylko się dało. On uciekł do Rzymu. Wybłagał trzymiesięczny pobyt naukowy. Ta ucieczka nie miała sensu. Każdego dnia budził się rano i czekał na list od niej.
Miał przecież nie czekać! Czekał.
Miała przecież nie pisać! Pisała.
Nie mógł tego wytrzymać, gdy tytułowała listy: «Bracie Andrzeju».
Z Rzymu wracał pociągiem. Nie wysiadł w Krakowie. Wysiadł dopiero w Lublinie. Chciał jej powiedzieć, że to nie tak miało być. Miał wszystko przygotowane. Już od Wiednia w pociągu ćwiczył, co jej powie. Każde słowo.
Stanął przed jej klasztorem. Wyszła do niego. Nawet nie zaczął. Nie powiedział ani słowa. Stali w bramie i nie patrzyli na siebie. Stali ze schylonymi głowami jak skazańcy i patrzyli w ziemię. Bali się swoich myśli. Grzechem było już to, że w ogóle tam byli. Grzechem było to, że myślał o niej prawie nieustannie od tego kościółka pod Częstochową. Grzechem było, że śniła mu się. Grzechem było, że wcale nie była siostrą Anastazją. Grzechem było, że we śnie miała usta, których dotykał palcami.
W pewnym momencie Anastazja cofnęła się do klasztoru. Po chwili wróciła. Wzięła go za rękę i zaczęli biec. Zatrzymali się w jakimś parku. Stanęła za drzewem i zbliżyła usta do jego ust. Rozsunęła jego wargi językiem i przepychała go przez jego zaciśnięte w zdumieniu i podnieceniu zęby. Zakonnica w habicie całowała pod drzewem zakonnika w habicie prawie w centrum Lublina!
Ten pocałunek był jak inicjacja. Potem byt już tylko grzech. Spotykali się prawie wszędzie w Polsce. Im dalej od Lublina i Krakowa, tym lepiej. Trzymali się za ręce, tylko gdy byli sami. Publicznie jedynie ukradkiem przelotnie się dotykali. Dawali sobie znać, że się pragną. Nie rozmawiali o Bogu, chociaż cały czas czuli jego potępienie. Dopiero po pierwszej nocy, rok od pocałunku w parku, pierwszej prawdziwej nocy z nagością, rozkoszą i bezwstydem on powiedział jej, że kocha ją bardziej, niż boi się kary. Jakiejkolwiek kary.
Przełożona karmelitanek w Lublinie dowiedziała się o romansie siostry Anastazji z anonimu wysłanego przez oficera SB, który od dawna inwigilował brata Andrzeja. Brat Andrzej był rewelacyjnym obiektem. Wyjazdy do Rzymu, wizyty ekumenicznych wycieczek ze Stanów, kontakty z młodzieżą oazową. To, że odmówił współpracy? Takie młodzieńcze i romantyczne. Teraz już miał nie odmówić. Teraz już nie powtórzy się to, co stało się w trakcie tej prowokacji z obozem wojskowym. Skompromitował ich wtedy zupełnie. Poleciało przez niego kilka głów, i to nawet na Rakowieckiej w Warszawie.
Powołali go na ten obóz wbrew prawu. To był stan wojenny. Prawa można było ustanawiać wieczorem i zmieniać rano. Przysłali mu zawiadomienie o letnim obozie wojskowym dla słuchaczy seminarium duchownego. To była oczywista, szyta grubymi nićmi prowokacja. Jedna z kolejnych szykan, aby go złamać. Zakonników nie wolno przecież było powoływać na żadne wojskowe obozy szkoleniowe.
Takich jak on było więcej. Zebrali ich na poligonie w pobliżu Drawska. Cały pluton. Tak samo naiwnych lub niedoinformowanych zakonników jak on.
Spędził w tej jednostce koło Drawska dokładnie 11 godzin. Na wieczornym apelu pijany kapral kazał im się modlić. Wykrzykiwał jak komendy musztry zachrypłym głosem strofy Ojcze nasz i kazał im chórem powtarzać. On stał tam w szeregu z innymi i milczał, dusząc w sobie pogardę dla siebie, że jeszcze ciągle tam jest. W pewnym momencie kapral krzyknął:
– Amen. Powiedziałem amen, koty. Głośniej, kurwa, amen.
Wyszedł wtedy z szeregu, podszedł do kaprala i z całej siły go spoliczkował. Przewrócił się już po pierwszym uderzeniu w twarz. Skopanego, ze złamanym żebrem, rozciętą sprzączką wojskowego pasa głową i krwawiącego z nosa i uszu zanieśli na opatrunek do baraku przy ich namiotach. W nocy zemdlał od krwotoku. Musieli zawieźć go do szpitala. Wydało się. Interweniował episkopat. Jakiś ważny esbek na Rakowieckiej w Warszawie musiał na krótko iść na urlop, a brat Andrzej, trochę wbrew swojej woli, przeszedł do historii opozycji w Polsce.
Ale to wtedy była amatorszczyzna prowincjonalnych krakowskich detektywów, jak mawiało się w Warszawie. Teraz podpisze bez jednego ciosu i jednej kropli krwi. Nie będą musieli mu wybijać żadnych zębów. A episkopat? Episkopat nie kiwnie nawet palcem. Episkopat nie dopuści przecież do tego, aby wierni dowiedzieli się o tym, że «brat zakonnik z doktoratem z Watykanu bezkarnie bzyka zakonnicę z Lublina».
Przełożona karmelitanek wysłała siostrę Anastazję na pół roku do małej wioski w Bieszczady i list do przełożonego dominikanów w Krakowie. Przełożony dominikanów nie zrobił nic, bo listu nie przeczytał. SB przejęło go po drodze. Romans miał trwać. Niezakłócony. Głównie ze względów ideologicznych.
I trwał. W opustoszałych chatach pasterzy w Bieszczadach, w hotelu w Rzeszowie, w Krakowie, dokąd Anastazja nocą przyjechała na dwie godziny autostopem. Trwał też dzięki czytanej poczcie i dzięki podsłuchiwanym regularnie telefonom.
Przełożona karmelitanek, zaniepokojona brakiem reakcji z Krakowa, pojechała tam osobiście. Tydzień później brat Andrzej został przeniesiony do Świnoujścia. Miało być jak najdalej od Bieszczad i miało to być poniżające. Nie mógł odprawiać mszy. Dwa fakultety. Akademia papieska. Najlepsze kazania w Krakowie. Takiego plebana nie było dotąd w Polsce.
Gdy on trafił do Świnoujścia, ktoś, przez przypadek oczywiście, podrzucił kopię anonimu SB w refektarzu klasztoru w Lublinie. Świat miał dowiedzieć się o nich. l się dowiedział. Siostra Anastazja stała się balastem. Ideologicznym balastem. Zresztą to była najczystsza prawda. Nie można szantażować całego zakonu z powodu jednej nimfomanki w habicie, która nie potrafi tego załatwić inaczej.
Nagle nikt z nią nie rozmawiał. Nie wolno było jej wejść do kaplicy wieczorem, co dotychczas zawsze robiła. Dostawała upomnienia za wszystko. Dokuczano jej na każdym kroku. Któregoś dnia na stole w refektarzu leżał otwarty list od niego. Pełen czułości, miłości i wyznań. Gdy usiadła na swoim miejscu, miała wrażenie, że wszyscy patrzą na nią z obrzydzeniem.
Ten terror trwał ponad pól roku. Nie wyrzekła się go. Wręcz przeciwnie. Z każdym doznanym poniżeniem, z każdą przykrością od świata utwierdzała się, że warto go kochać.
Jego świat doświadczał jeszcze gorzej. Któregoś dnia podrzucono zużytą prezerwatywę do konfesjonału, w którym słuchał spowiedzi. Ktoś do skrzynki plebani podrzucił otwartą kopertę z wycinkami z gazet ze zdjęciami kilkunastoletnich dziewczynek wykorzystywanych przez pedofili. «Oburzone» parafianki pisały regularnie do biskupa. W ciągu 6 miesięcy przenoszono go kilkanaście razy z miejsca na miejsce. Mimo to kochał ją nieustannie tak samo. Czekał. Nie wiedział na co, ale wierzył, że to musi się skończyć. Jak czas w czyśćcu. Ten czas też się kiedyś kończy i potem jest zbawienie.
Pewnego dnia siostra Anastazja zniknęła. Tego samego dnia ktoś wyprowadził z garażu klasztoru samochód. Pojechała do Częstochowy. W drodze powrotnej, na prostej, suchej jezdni, dwa kilometry od przychodni w Poczesnej, jej samochód zjechał na lewą stronę. Prosto pod ogromną duńską chłodziarkę. Nie było śladów hamowania. Jej samochód wbił się dosłownie pod chłodnicę ciężarówki. Zginęła na miejscu. Zmasakrowana. Nikt z Lublina nie przyjechał nawet, aby ją zidentyfikować.
SB postarało się, aby wyniki sekcji zwłok stały się powszechnie znane w okolicy i w Lublinie. Siostra Anastazja miała alkohol i valium we krwi, a w macicy spiralę.