39537.fb2 S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Dopiero na 18 zmieściłam to, co powiedziałabym Ci w pierwszej go­dzinie na ICQ. Brakowało mi tego. Tak bardzo. Niektóre pocztówki się powtarzają. Wybacz. Pani kioskarka miała tylko 12 różnych – pisała.

Można mieć jej stanik. Kiedyś zapytał ją o kolor bielizny, którą ma tego dnia na sobie. To był wieczór. Wypił zbyt dużo wina. Była muzy­ka. I tak jakoś wyszło. Najpierw zignorowała to pytanie. Po godzinie wróciła do niego. Też za dużo wina. I też muzyka. Jej też chyba tak ja­koś wyszło, bo napisała:

Nie umiem opisać Ci tego koloru. Jest na pograniczu oliwkowej zie­leni i turkusu. Właśnie zdjęłam stanik i włożyłam do koperty. Sam zoba­czysz, jaki to kolor.

Cztery dni później znalazł małą paczuszkę w skrzynce pocztowej. Pa­mięta doskonale, że ciągle czuł zapach perfum, gdy dotknął jej oliwko-woturkusowego stanika ustami. Pamięta też, jak bardzo był podniecony.

Tak, to biuro już było jego drugim domem. Poza tym to tutaj najczę­ściej bywała ona. Chociaż nie tylko tutaj. Ale jedynie w biurze miał uczucie, gdy byli razem w Internecie, że zaprosił ją do siebie do domu. Przy czym «bywać», znaczy rozmawiać z nią na ICQ, otwierać z nią chat, a także pisać do niej lub otrzymywać od niej e-maile. Jej obec­ność w jego życiu związana była z komputerem. Umiał połączyć kon­kretny komputer z konkretnymi wspomnieniami. Na tym laptopie z za­pchanym do granic możliwości dyskiem, podłączonym do Internetu w pokoju hotelowym w Zurychu, napisała po raz pierwszy: Tęskniłam za Tobą i nie mogłam doczekać się poniedziałku. Z tego kolorowego Macintosha w Internet Cafe w Berlinie dowiedział się, że ona najbar­dziej ostatnio boi się słów «nigdy» i «zawsze», a zaraz potem «nic» i «nikt», z kolei w tym ogromnym superkomputerze Cray na uniwersy­tecie w Stuttgarcie odebrał e-mail, w którym po raz pierwszy pisała: Jeszcze raz dziękuję Ci za wszystko, przede wszystkim za to, że jesteś.

Wspomnienia wirtualnych spotkań z nią to głównie wspomnienia emocji. Ale także zapisy w pamięci charakterystyk klawiatur, monito­rów lub programów, za pomocą których wymieniał z nią informacje. Czasami uśmiechał się do siebie, zdając sobie sprawę, że ich wspo­mnienia to takie na przykład hipotetyczne pytanie:

– A pamiętasz, jak czule pisałaś do mnie wtedy pod wieczór, gdy byłem na tym szarym komputerze z poplamioną kawą klawiaturą, na której brakowało klawisza «z» w siedzibie IBM w Heidelbergu? Ten komputer miał taki stary monitor z nostalgicznym ekranem w burszty­nowym kolorze i umówiliśmy się, że «z» będziemy zastępować cyfrą 8. Teraz już nie robią takich monitorów.

– Pamiętasz?

Czy takie będą zawsze ich wspomnienia? Klawiatur, monitorów, prędkości modemów, programów pocztowych czy nazw serwerów, któ­re pozwalały im otwierać chat?

W zasadzie dlaczego nie? Czy ławka pod rozłożystym kasztanem musi być bardziej romantyczna od komputera bez litery «z» w klawia­turze, za szklaną ścianą w zaciemnionym centrum komputerowym?

Zależy, co wydarzyło się na ławce i co wydarzyło się dzięki temu komputerowi.

Przewaga ławki nad komputerem dla większości ludzi jest oczywi­sta i niekwestionowana. Głównie ze względu na bliskość, zapach i do­tyk. Słowa na ławce schodzą na drugi plan. Nie kwestionował tego. Uważał jednak, że słowami można zastąpić zapach i dotyk. Słowami też można dotykać. Nawet czulej niż dłońmi. Zapach można tak opisać, że nabierze smaku i kolorów. Gdy już jest czule od słów i pachnie od słów, to wtedy... wtedy trzeba najczęściej wyłączyć modem. Na ławce wtedy przeważnie wyłącza się rozsądek.

Wolałby po stokroć być na tej ławce.

Chardonnay było wspaniałe. Referat do Genewy może trochę pocze­kać – pomyślał, napełniając drugi kieliszek. Usiadł wygodnie w swoim obrotowym krześle i założył nogi na biurko. Zamknął oczy. Zegar na wieży kościoła wybijał północ. Pomyślał, że właśnie minął, w pewnym sensie, przełomowy dzień. Od dzisiaj będzie inaczej. Nie wiedział jesz­cze jak inaczej, ale wiedział, że coś się zmieni. Ten e-mail o Natalii...

Nigdy dotąd nikomu nie opisał tylu szczegółów tego cierpienia. Nie chciał. I nie potrzebował. Jego ojciec i tak wiedział bez słów, a inni? In­ni byli nieistotni. Jej chciał opowiedzieć wszystko. Każdy szczegół. Każdą łzę. I zrobił to. Dlaczego? Bo jest daleko i nie zobaczy tych łez? Bo po prostu nie ma nikogo innego, aby to opowiedzieć, a bardzo chciał? A może to czysty egoizm? Podzielić się z kimś smutkiem prze­szłości i zmniejszyć go w ten sposób? A może ona jest teraz tak istotna, tak ważna, tak odpowiednio wrażliwa, tak godna zaufania, że nie oba­wia się aż takiej bliskości? Też. Ale to chyba nie wszystko.

Wstał z krzesła i podszedł z kieliszkiem do okna. Oparł czoło o zim­ną powierzchnię szyby. Stał tani przez chwilę, przypatrując się poruszającym się aureolom samochodowych świateł rozproszonych na mgle zasnuwającej autostradę pod oknem.

– Opowiedziałem jej, bo chciałem dzielić z nią także swoją prze­szłość – powiedział głośno do swojego odbicia w szybie. – Najważniej­sze kobiety mojego życia zawsze znały moją przeszłość.

Tak! Ona przecież była ostatnio najważniejsza. W ciągu ostatnich kilku miesięcy nie umiał przeżyć niczego istotnego, aby nie pomyśleć, że chciałby jej o tym natychmiast opowiedzieć. To wkradło się w jego życie tak cicho i niepostrzeżenie. I zawładnęło nim. Zmieniało go. Wy­woływało w nim zupełnie nowe uczucia. Jak na przykład to, jak gdyby motyle miał w brzuchu, gdy rano włączał komputer. Albo to pragnienie wzruszeń na tyle silne, aby wygonić go po północy z ciepłego łóżka do piwnicy i kazać ze starych kartonów wyciągać tomiki poezji Jasnorzewskiej.

Wiedział, że pragnienie wzruszeń nie jest trwałym stanem. Jak on to dobrze wiedział! Po śmierci Natalii, gdy już wrócił do świata, nie był zdolny do wzruszeń. Jego serce było jak zamrożony kawał mięsa. Kie­dyś nawet widział je w przerażającym śnie. Pomarszczone i sine, jak kawałek wołowiny wyjęty z zamrażalnika. Ogromne, ledwie mieszczą­ce się w ciemnej dziurze między kością miednicy a obojczykiem. Twar­de, pokryte gdzieniegdzie lodem, owinięte foliowym workiem, poprze­rywanym w kilku miejscach. Ten zamarznięty worek wypełniony jego sercem poruszał się. Regularnie kurczył się i rozszerzał. Przez dziury w folii wypychały się bąble sinoczerwonego mięsa. Obudził się z krzy­kiem, gdy worek pękł z hukiem. Ten sen wracał jeszcze wiele razy. To trwało około dwóch lat.

Kobiety różniły się dla niego w tym czasie od mężczyzn tylko tym, że miały piersi, nie musiały się golić i można było na nich bardziej po­legać. Dopiero po paru latach zaczął ponownie odczuwać coś w rodza­ju pociągu seksualnego. Ale to było, jak wtedy mówił, «prosta(t)ckie». Od prostaty. Ale i od prostaka. Obudzone hormony zdominowały jego postrzeganie kobiet. Chciał tylko rozładować napięcie, pozostawić gdzieś swoją spermę i wrócić do książek. Nic więcej. Robił to sobie głównie sam. Ale nie zawsze.

Kiedyś, jeszcze jako student ostatniego roku, pilotował wycieczkę Almaturu do Amsterdamu. Miejscowy przewodnik na prośbę uczestni­ków zaprowadził ich nad słynne kanały w znanej, szczególnie maryna­rzom, dzielnicy Zeydak. Wieczorem, zupełnie sam, pod jakimś pretek­stem wyszedł z hotelu. Wrócił nad te kanały. Kupił w małym sklepiku przy jednym z mostów marihuanę. To było i ciągle jest zupełnie legal­ne w Amsterdamie. Usiadł na ławce i palił. Spędził tak kilka godzin. Wracając już po północy wzdłuż kanału, mijał kamienice z przeszklo­nymi frontonami. Za szybami siedziały prostytutki i zachęcały do wej­ścia. W pewnym momencie zatrzymał się. Pamięta, że nawet nie myślał długo. Wszedł. Dziewczyna była z Węgier. Młoda brunetka w jedwab­nym szlafroku, paląca cygaro.

Przy szampanie umówili się co do ceny. Zasłoniła żaluzje. Rozebra­ła go. Zapaliła wonne świece. Włączyła muzykę. Rozpoznał Locomotive GT. Podała mu rękę i podeszła z nim do marmurowej czarnej umy­walki przy drzwiach. Zdjęła szlafrok. Stała przed nim zupełnie naga.

Przysunęła go biodrami do krawędzi umywalki, nachyliła się i za­częła go myć. Był tak podniecony, że zejakulował do umywalki, gdy tylko dotknęła jego prącia. Nie wiedział, co zrobić. Było mu tak ogrom­nie wstyd. Zamknął oczy, aby nie patrzeć na nią. Przez chwilę nie mó­wiła nic. Potem zaczęła go delikatnie gładzić po włosach i po policzku, szepcząc coś po węgiersku. Przyniosła kieliszek z szampanem, zapali­ła papierosa i wetknęła mu go do ust. Posadziła go na skórzanym krze­śle. Zaczęła delikatnie masować mu plecy i kark. Po godzinie wyszedł. Dziewczyna wzięła tylko połowę sumy, na którą się umówili. Podając jej rękę na pożegnanie, czuł, że ma znowu erekcję.

Ta węgierska prostytutka z Zeydaku była pierwszą kobietą, która dotykała go po śmierci Natalii.

Postrzeganie kobiet wyłącznie przez egoistyczny seks ustało tak na­prawdę dopiero w Irlandii. Ponad rok po epizodzie w Amsterdamie. W Dublinie pewnej wiosny odkrył na nowo wzruszenia, które nie mają nic wspólnego z prostatą. Stało się tak dzięki Jennifer z wyspy Wight...

Z zamyślenia wyrwał go głośny pisk komputera stojącego na jego biurku. Nadszedł jakiś e-mail. Otworzył na oścież okno. Wstawił blo­kadę uniemożliwiającą jego zatrzaśnięcie się i wrócił do biurka. E-mail od niej! O drugiej nad ranem?

ONA: Taksówkarzowi kazała zatrzymać się przed nocnymi delikate­sami dwie przecznice przed ulicą, na której mieściło się jej biuro.

– Czarny jack daniels, może być duży, i pięć puszek red bulla – po­wiedziała do zaspanego sprzedawcy.

Zlustrował ją od stóp do głów; butelkę i puszki podał dopiero wtedy, gdy położyła pieniądze na szklanej ladzie. Nie budziła zaufania. Wy­glądała trochę jak arystokratyczny ćpun, który nie wytrzymał odwyku.

Prawdziwe, niearystokratyczne ćpuny, gdy nie wytrzymują odwyku, kupują wodę brzozową lub denaturat, a nie whisky. Normalny ćpun do­staje zapomogę niewystarczającą na małego jacka danielsa, nie mówiąc o dużym.

Po kilku minutach wysiadła przed swoim biurowcem. Zapłaciła tak­sówkarzowi i weszła przez garaż do budynku. Jedyną czynną windą wjechała na szóste piętro, gdzie mieściły się biura jej firmy. Jeszcze ni­gdy nie była tutaj w nocy. Czuła niepokój, idąc ciemnym korytarzem, aby zapalić światło.

Stanęła przed drzwiami z krat. Po prawej strome, na wysokości jej oczu, znajdowała się mała skrzyneczka z klawiszami jak na klawiaturze kalkulatora.

Boże, przecież trzeba wprowadzić kod, żeby otworzyć te drzwi – przypomniała sobie, przerażona.

Nie robiła tego dotychczas. Rano, gdy przychodziła do biura, drzwi były już «odbezpieczone» przez strażnika.

Co za problem... 1808... A może jednak nie? Może 0818...?

Jeżeli wprowadzę zły kod, to mam strażnika na karku, a po pięciu minutach policję. Alarm obudzi całą dzielnicę, a dyrektorka na pewno nie uwierzy, że musiałam coś ważnego zrobić akurat po północy.

Zatrzymała się. Myślała intensywnie, co zrobić. To było ryzykow­ne. Z drugiej strony tak bardzo chciała mu to opowiedzieć. Teraz! Tyl­ko teraz to miało sens.

Zbliżyła się do klawiatury i bez zastanowienia wystukała: 1-8-0-8. Przymknęła oczy, skuliła się, jak gdyby czekała na cios.

Nie było ciosu.

Otworzyła energicznie drzwi i weszła do biura. Z kuchennej szafy wyjęła swoją kryształową szklankę do whisky. Do zielonego kubka, który przysłał jej Jakub kilka tygodni temu, wykruszyła parę kostek lo­du z aluminiowej kratki wyjętej z zamrażalnika. Obok kratki postawiła cztery puszki red bulla kupione w delikatesach. Jedną pozostawiła w torbie. Wróciła do biura. Nalała whisky, mniej więcej do połowy szklanki. Resztę uzupełniła red bullem. Włączyła komputer. Wywołała program pocztowy. Podeszła do odtwarzacza płyt kompaktowych stoją­cego obok faksu. Włączyła muzykę. Marzyła o tym już od schodów przy politechnice. Whisky z lodem w szklance – na red bulla wpadła dopiero w taksówce – i ostatnia płyta Geppert. Dzisiaj mogła słuchać tylko Geppert. Chciała całkowicie zapaść się w smutek. Geppert była na to najlepsza. Wybrała «Zamiast». Włączyła. Duszkiem wypiła pół szklanki, którą trzymała w dłoni. Podeszła do biurka. Rozciągnęła skrę­cony kabel, łączący klawiaturę z jej komputerem. Usiadła na podłodze. Klawiaturę położyła kolanach. Oparła się plecami o boczną ścianę biur­ka i zaczęła pisać.

Warszawa, 28 sierpnia

Jakub,

Słuchaj teraz uważnie...

Wstała. Była niespokojna. Przeszła do kuchni. Wyjęła z zamrażalnika lodówki dwie srebrno-niebieskie puszki. Wróciła do biura. Ustawiła w odtwarzaczu CD funkcję «powtarzaj w nieskończoność», włączyła «Zamiast» i wróciła na podłogę pod biurko.

A więc słuchaj mnie teraz uważnie. Zrobiłeś ze mnie – Boże, jak ta Geppert na mnie wpływa – najsmutniejszą kobietę w tym kraju.

Przydeptałeś mnie. l zmniejszyłeś do rozmiarów wirusa. Dokładnie tak. Wirusa.

Opowiedziałeś mi historię miłości ostatecznej...

Mogłeś sobie darować te wszystkie szczegóły. Mogłeś, prawda???

Pisała. Mówiła do siebie i dalej pisała. Sięgała po szklankę stojącą obok niej na podłodze. Skończyła. Lód w zielonym kubku całkowicie się roztopił. Wzięła jeszcze raz na chwilę klawiaturę na kolana. Łzy płynęły jej po policzkach. Dopisała:

Nie mogę przestać o niej myśleć. O Natalii. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie poruszyła mnie tak, jak poruszyła Natalia. Gdy przypomnę sobie jej list, gdy ona pisze: «To będzie piątek. Sprawdziłam właśnie, że Ty urodziłeś się w piątek. To będzie znowu szczęśliwy piątek, prawda, Jakubku?» – to po prostu łkam. Nie mogę tego opanować. Wyję. Na całe to biuro, l to nie od whisky na red bullu.