39537.fb2 S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Może tak jest u wszystkich? Czy można się dziko pożądać, gdy zna się od kilkunastu lat i gdy widziało się go, gdy krzyczy, wymiotuje, chrapie, siusia i zostawia brudną muszlę klozetową?

A może to nie jest aż takie ważne? Może potrzebne jest tylko na po­czątku? Może nie najważniejsze jest chcieć iść z kimś do łóżka, ale chcieć wstać następnego dnia rano i zrobić sobie nawzajem herbatę?

– Czy zrobiłem coś złego? – To Jean wyrwał ją z zamyślenia.

– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem. – Przepraszam na chwilę. Zaraz wrócę.

W toalecie wyciągnęła z torebki szminkę. Patrząc w lustro, powie­działa do siebie:

– Masz jutro długą drogę przed sobą. Zaczęła malować usta.

– I męża też masz – dodała, grożąc palcem odbiciu w lustrze.

Wyszła z toalety. Przechodząc obok recepcji, usłyszała, jak jakiś mężczyzna, odwrócony do niej plecami, literuje recepcjonistce swoje imię:

J-a-k-u-b...

Już nie czuła ciekawości, co «zdarzy się dalej». Tęskniła za mężem. Podeszła do baru, do czekającego na nią mężczyzny. Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.

– Nie zrobił pan nic złego. Wręcz przeciwnie.

Z torebki wyjęła swoją wizytówkę, odwrotną, pustą stronę przyci­snęła mocno do ust błyszczących od świeżo nałożonej szminki. Położy­ła wizytówkę na barze obok swojego kieliszka z niedopitym pastelo­wym płynem.

– Dobranoc – powiedziała cicho.

ON: Taksówkarz, który podjechał pod opustoszały dworzec Berlin Lichtenberg, był Polakiem. Ponoć 30 procent berlińskich taksówkarzy to Polacy.

– Niech pan zawiezie mnie do hotelu, w którym jest bar, który znaj­duje się blisko dworca Berlin ZOO i jest drogi.

– To nietrudne w tym mieście. – Taksówkarz zaśmiał się głośno. Zameldował się w hotelu. Zanim odszedł od recepcji, zapytał:

– Czy byłby pan uprzejmy obudzić mnie na półtorej godziny przed odjazdem pierwszego pociągu z dworca ZOO do Warszawy?

Młody recepcjonista podniósł głowę znad jakichś dokumentów i wpatrywał się w niego, nie rozumiejąc.

– Jak to... Półtorej godziny? Jakiego pociągu? To znaczy o której? Spokojnie odpowiedział:

– Widzi pan, ja sam tego nie wiem dokładnie. Ale wy piszecie tak wzruszająco w reklamie waszego hotelu – wskazał kolorowy prospekt leżący obok jego paszportu – że Mercure to nie tylko bezpieczny dach nad głową w podróży. Mercure to także podróż. Proszę więc zadzwonić na stację, sprawdzić, o której jest pociąg do Warszawy, i obudzić mnie dokładnie na dziewięćdziesiąt minut przed jego odjazdem. Byłbym tak­że wdzięczny za zamówienie mi taksówki. Chcę wyjechać na dworzec na godzinę przed odjazdem pociągu.

– Tak, oczywiście... – odpowiedział zmieszany recepcjonista.

– Pozwoli pan, że nie pójdę jeszcze do pokoju i zostawię bagaż w re­cepcji. Chciałbym teraz wydać dużo pieniędzy w barze pańskiego hote­lu. Dopilnuje pan, aby w tym czasie mój bagaż był bezpieczny, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, położył skórzaną torbę z laptopem na walizce i odszedł w kierunku drzwi, spoza których dochodziła muzyka.

Z kulistych głośników podwieszonych pod sufitem wypełnionej gwarem sali dochodziła spokojna muzyka. Natalie Cole śpiewała o mi­łości. Rozejrzał się. Tylko jeden podwyższony stołek przy eliptycznym barze był wolny. Gdy tam dotarł i zobaczył napełnioną do połowy szklankę, był rozczarowany. Chciał odejść, sądząc, że miejsce jest zaję­te. W tym momencie młody mężczyzna siedzący na sąsiednim stołku odwrócił się i powiedział po angielsku:

– To miejsce zrobiło się niestety wolne. Może pan tu usiąść, jeśli ma pan ochotę. – I spoglądając na niego z uśmiechem, dodał: – To do­bre miejsce. Barman przychodzi tutaj bardzo często.

Usiadł i od razu poczuł zapach subtelnych perfum. Lancóme? Biagiotti? Zamknął oczy. Chyba jednak Biagiotti.

Perfumy fascynowały go od dawna. Są jak wiadomość, którą chce się przekazać. Nie potrzeba do tego żadnego języka. Można być głu­choniemym, można być z innej cywilizacji, a i tak zrozumie się tę wia­domość. W perfumach jest jakiś irracjonalny, tajemniczy element. Channel No 5, L'Air du Temps czy Poeme są jak wiersz, który nosi się na sobie. Niektóre są tak niepoprawnie sexy. Zmuszają do obejrzenia się, nawet podążenia za kobietą, która ich używa. Pamięta, jak dwa la­ta temu zwiedzał Prado. W pewnym momencie przeszła obok niego ko­bieta w czarnym kapeluszu i otoczył go mistyczny zapach. Zapomniał o El Greco, Goi i innych. Poszedł za tą kobietą. Teraz pomyślał, że za kobietą, która tutaj przed chwilą siedziała i zostawiła swój zapach, też chciałby pójść.

Wychylił się i oparł łokciami na barze, aby zwrócić uwagę barmana, który rzekomo przychodzi w to miejsce bardzo często. Wtedy zauważył leżącą obok szklanki wizytówkę. Kontur ust wyraźnie odciśnięty na białej tekturce. Dolna warga wyraźnie szersza, zdecydowany łuk gór­nej. Prześliczne usta. Natalia miała właśnie takie. Podniósł wizytówkę do nosa. Na pewno Biagiotti! Musiała należeć do kobiety, która siedzia­ła tutaj przed kilkoma minutami. Postanowił sprawdzić, do kogo nale­żała. Odwracał wizytówkę, gdy usłyszał:

– Przepraszam pana, ale ta wizytówka jest przeznaczona dla mnie.

– Ależ oczywiście. Chciałem właśnie pana o to zapytać – skłamał, podając mężczyźnie wizytówkę.

Spóźnił się. Nie dowie się, do kogo należała. Mężczyzna wziął ją, schował do kieszeni marynarki, zostawił napiwek dla barmana na spodku filiżanki z kawą i bez słowa odszedł.

– Butelkę dobrze schłodzonego proseco. I cygaro. Najdroższe, ja­kie pan ma – powiedział do barmana, który zjawił się w tym momencie przed nim.

Takie usta miała także jego matka. Ale matka wszystko miała śliczne.

Ten dzień, który minął, i tych kilka godzin należały w pewnym sen­sie do jego matki. I wcale nie przez to, że w swoje urodziny myśli o tym, jak go rodziła.

Przyleciał wczoraj rano z Seattle do Berlina tylko po to, aby w koń­cu zobaczyć, gdzie urodziła się jego matka. Jej biografia interesowała go ostatnio jak powieść, w której kilku ważnych rozdziałach brał udział. Chciał koniecznie poznać te pierwsze.

Urodziła się niedaleko dworca Berlin Lichtenberg, w szpitalu pro­wadzonym przez samarytanki. Dziadek wywiózł do Berlina swoją na ostatnich nogach żonę w nadziei, że w Berlinie będzie im lepiej. Jak to teraz nazywają? Emigrant gospodarczy. Tak. Właśnie tak. W tydzień po przyjeździe do Berlina babcia urodziła jego matkę. W szpitalu sa­marytanek. Tylko tam przywożono rodzące prosto z ulicy. Te bez pie­niędzy. Był wczoraj przy tym budynku. Teraz jest tam jakiś turecki te­atr eksperymentalny.

Po trzech miesiącach wrócili do Polski. Nie mogli żyć w Niem­czech. Ale to nic nie szkodzi, że to były tylko trzy miesiące. W akcie urodzenia na zawsze pozostała ta historyczna adnotacja: miejsce uro­dzenia – Berlin. Jego matka została w ten prosty sposób Niemką. To dzięki temu on ma teraz niemiecki paszport i może latać do Seattle bez wizy. Ale i tak lata zawsze z dwoma paszportami. Kiedyś zapomniał polskiego i czuł się jak bezpaństwowiec.

Bo on może być tylko Polakiem.

Kelner przyniósł błękitną butelkę proseco, srebrzystą tubę z kubań­skim cygarem i małą gilotynę. Otwierał butelkę, gdy on zapalał cygaro. Pierwszy kieliszek wypił duszkiem. Cygaro było doskonałe. Dawno nie palił tak dobrych cygar. Kiedyś w Dublinie. Wiele lat temu.

Nie mógł przestać myśleć o wczorajszym spacerze po przeszłości matki. Jej niemieckość jednakże to nie tylko szpital samarytanek w przedwojennym Berlinie i nie tylko ten zapis w jej akcie urodzenia. To było bardziej skomplikowane. Tak samo jak jej biografia.

On urodził się pewnego 30 kwietnia jako trzecie dziecko trzeciego męża swojej matki. W ten dzień jest Jakuba. Wszyscy myślą, że wła­śnie dlatego ma na imię Jakub. Ale tak nie jest. Jakub miał na imię dru­gi mąż jego matki. Polski artysta, który w 1944 roku został Niemcem tylko dlatego, że urodził się o 12 kilometrów za bardzo na zachód, a pod Stalingradem trzeba było mieć pełne okopy. Wtedy ci naprawdę prawdziwi Niemcy mniej prawdziwymi Niemcami robili wszystkich. Zaraz po tym oczywiście robili ich także niemieckimi żołnierzami. Żoł­nierzami zostawali wtedy wszyscy. Kulawi, chorzy psychicznie, gruźli­cy. Wszyscy mogli i powinni być w tamtych dniach żołnierzami. Drugi mąż jego matki nie wiedział tego. Nie wyobrażał sobie dnia i nocy bez jego matki. Dlatego przed terminem komisji lekarskiej najpierw celowo pocił się, a potem biegał nocą boso po śniegu w parku – miał nadzieję, że dostanie gruźlicy. Dostał. Ale i tak wzięli go do okopów.

Po wojnie nigdy się nie odnaleźli. Nie pomogła im nawet wielka mi­łość. Gdy wydobyła się z tęsknoty i uwierzyła, że artystę zabrała jej wojna i że tak po prostu musi być, w jej życiu pojawił się jego, Jakuba, ojciec. Wychudzony, przystojny do zauroczenia, stuprocentowy Polak po Stutthofie. Ona z niemiecką narodowością, on po trzech latach obo­zu. Ojciec nigdy nie dał mu odczuć, że nienawidzi Niemców. Chociaż nienawidził. Ciekawe, czy wybaczyłby mu, że zamieszkał w Niem­czech?

Jego rodzice to najlepszy dowód, że te polsko-niemieckie podziały to tylko umowa historyków, którym udało się przekonać całe narody. Zresztą, cała historia to tylko umowa. Głównie co do wspólnego oszu­stwa. Umówiono się, że właśnie o tym, a nie innym oszustwie będzie się nauczać w szkole.

Znowu robiło się mu smutno. Dosyć było smutku na dzisiaj. Ma przecież urodziny. Wyjął butelkę ze srebrnego kubełka z lodem. Nalał sobie następny kieliszek. Dzisiaj jedzie do domu.

ONA: Wszystkie miejsca w wagonach pierwszej klasy były wyprze­dane. Popełniła błąd, nie wykupując miejscówek na powrót jeszcze w Warszawie. Kasjerka na dworcu Berlin ZOO powiedziała:

– Mam tylko kilka wolnych miejsc w drugiej klasie. Wszystkie w przedziałach dla palących. Bierze pani?

Perspektywa kilkunastu godzin jazdy w zadymionej klatce przeraża­ła ją. Ale co miała zrobić?

Usiadła przy oknie. Twarzą w kierunku jazdy. Była sama w prze­dziale. Pociąg miał odjechać dopiero za pół godziny. Z walizki wyjęła książkę i skoroszyt z dokumentami ze spotkania w Berlinie. Okulary. Butelkę wody mineralnej. Telefon komórkowy. Odtwarzacz płyt kom­paktowych, płyty, zapasowe baterie. Zsunęła buty i rozpięła dwa gu­ziczki przy spódnicy.

Przedział zapełniał się powoli. Przez megafony ogłoszono odjazd pociągu, a jedno miejsce wciąż pozostawało puste. Pociąg już ruszał, gdy nagle drzwi przedziału się rozsunęły. Podniosła głowę znad książ­ki i ich oczy się spotkały. Wytrzymała jego spojrzenie. To on opuścił głowę. Wyglądał w tym momencie trochę jak zawstydzony mały chło­piec. Walizkę umieścił na półce pod sufitem. Ze skórzanej torby wyjął komputer. Usiadł na wolnym miejscu przy drzwiach. Wydawało się jej, że patrzy na nią. Nogi wsunęła w buty. Zastanawiała się, czy widzi roz­pięte guziczki jej spódnicy.

Po chwili wstał. Z torby wyjął puszkę dietetycznej coca-coli i trzy kolorowe czasopisma: «Spiegla», «Playboya» i «Wprost». Położył je so­bie na kolanach. Nie wiedziała dlaczego, ale to, że był Polakiem, ucie­szyło ją.