39537.fb2 S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Gdy tylko usłyszał, że doskonale i że często pyta o niego, odłożył słuchawkę.

Zawsze pojawiał się tylko na chwilę, burzył wszystko i znikał.

Przeważnie na lata.

Wszystko wróciło do niego jak dzienny sen, które mu się ostatnio często zdarzają po czerwonym winie.

Ale to nie sen.

Jakub był niezwykłym kawałkiem jego przeszłości.

Znali się z technikum. Podziwiał go od początku. Za ten jego mózg i tę wytrwałość. W zasadzie wszyscy go podziwiali, ale oczywiście nikt mu tego nigdy nie powiedział. Mózg nie był w tej szkole właściwym mięśniem do podziwiania, przynajmniej otwarcie, a on innych mięśni nie miał i na dodatek był najmniejszy w szkole. Zawsze jakiś taki za­myślony, trochę smutny. I wciąż dostawał te listy od matki. Codziennie.

Już choćby dlatego uwielbiali robić mu straszne świństwa. Czasami podkradali te listy, otwierali i czytali na głos.

Co może być w listach matki, która tęskni?

Stał wtedy bezradny, taki bezgranicznie cierpiący, nic nie mówił, tylko zaciskał pięści i patrzył na nich pełnym nienawiści i bezsilności wzrokiem.

Nie mógł im nic zrobić. Bo nie miał żadnych mięśni oprócz mózgu i oni to wiedzieli.

Ale po trzeciej klasie, po wakacjach, wrócił zupełnie zmieniony. Urósł ogromnie. Nagle był tak samo duży jak wszyscy inni.

Pamięta bardzo dokładnie to zdarzenie.

Ktoś w trakcie niedzielnego obiadu w internatowej stołówce głośno zakładał się, czy matka Jakubka wzięła pożyczkę od poczty na te wszystkie znaczki. Wszyscy zaczęli się śmiać. Jakub spokojnie wstał – miał iskierki w oczach i tak dziwnie się uśmiechał – podszedł do tego, który to powiedział, przeprosił wszystkich przy stole i walnął jego gło­wą z całej siły w talerz z rosołem. Pamięta jak dzisiaj, jak ta resztka ro­sołu, co została w talerzu, robiła się powoli czerwona od krwi...

Wszyscy zamilkli i patrzyli, a on wyciągnął tę głowę z rosołu i po­niżył nieszczęśnika jeszcze bardziej, wycierając mu pokrwawioną twarz serwetką, po czym wyszedł bez słowa.

To było piękne...

Nie pamięta, żeby ktokolwiek później komentował jeszcze te listy.

Po tym incydencie Jakub nagle zaczął istnieć. Gdy coś mówił, słu­chali go jak wszystkich innych, gdy zapalali papierosy, on też był czę­stowany (co dotychczas nigdy się nie zdarzało), gdy szli na potańców­ki do dziewczyn w liceum medycznym, zabierali go ze sobą.

Chodził z nimi, chociaż nigdy nie tańczył. Siedział zawsze w tym samym ciemnym kącie, nigdy nic nie mówił i tylko patrzył zamy­ślony.

Kiedyś jednak podczas jednej z potańcówek stało się coś niezwykłego.

Jedna z nawiedzonych polonistek z liceum medycznego, chcąc urozmaicić karnawałową zabawę (a tak naprawdę rozdzielić te pary, które zaczęły się do siebie za bardzo tulić w tańcu), zorganizowała festiwal poetycki. Na podwyższeniu przypominającym scenę recytowano wiersze. Miało to atmosferę konkursu, którego celem było wyłonienie osoby, która wyrecytuje z pamięci najdłuższy tekst.

Pomysł perfidny, bo dla nich, chłopców z technikum, poezja była tak obca jak lodówki Eskimosom. Nikt z nich nawet nie wyszedł na scenę. Już po kilku minutach było jasne, że ścigają się wyłącznie chłop­cy z ogólniaka i głównie po to, aby zaimponować panienkom z liceum medycznego. Konkurs już zamykano, trwał aplauz panienek dla recyta­tora, który schodził triumfująco ze sceny po wygłoszeniu czternastominutowego fragmentu «Balladyny» Słowackiego, kiedy nagle pojawił się Jakub. Poprosił o mikrofon i gdy wszyscy umilkli, przekornie uspra­wiedliwił się, że nie będzie nawiązywał do lektur szkolnych i że skupi się wyłącznie na... erotykach. Nie czekając, aż ucichnie szmer zdziwie­nia, cichym głosem zaczął recytować.

Asnyk, Pawlikowska-Jasnorzewska, Jastrun, Przerwa-Tetmajer, Osiecka, Gałczyński, Iłłakowiczówna, Leśmian, Baczyński, Norwid, Staff, Czechowicz...

Bez przerwy, przez bite pół godziny, nie patrząc na widownię, sku­piony na jednym punkcie podłogi, wymieniał nazwiska poetów, tytuły tomików i recytował wiersze!

Czasami gestykulował delikatnie dłońmi, czasami zamyślał się na kilka sekund, jakby dając słuchaczom czas na refleksję, zmianę nastro­ju lub po prostu odszukując w pamięci treść wiersza.

W pewnym momencie, w połowie wiersza Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, zszedł ze sceny i usiadł w swoim kącie. Kilkanaście sekund trwała cisza, dziewczyny z liceum spoglądały na niego pełnym uwielbieniem wzrokiem, a ich, chłopców z technikum, rozpierała duma. Ich mały Jakubek...

Poza tym Jakub był normalny.

Pił z nimi wódkę, klął jak oni, i był jednym z nich. Oprócz tego, że miał ten mózg, codziennie te listy od matki i znał tyle wierszy na pa­mięć, był «z tej samej książki».

Wszyscy wiedzieli, że będzie studiował.

Nauczyciele się go trochę bali od momentu, kiedy przy całej klasie, i to podczas wizytacji, zrobił nauczycielowi fizyki wykład na temat eks­pansji wszechświata, a gdy ten wypuszczony przez niego, przyznał się, że nie wie, kto to Hubble, nazwał go «prowincjonalnym ignorantem» i «przyuczonym do zawodu delegatem kuratorium». Ponoć starsi wizyta­torzy z tego województwa opowiadają sobie tę historię do dzisiaj.

Zawiesili go w prawach ucznia na cały tydzień, a gdy przyjechał wezwany przez dyrekcję ojciec, nie pytając nawet, o co chodzi, zrobił w gabinecie dyrektora taką awanturę, że musieli wołać milicję.

Ojciec Jakuba nie miał innych autorytetów, tylko ten jeden jedyny.

Swojego Jakubka.

Był z niego tak dumny, że niemal unosił się nad ziemią.

Nikt nie wie do dzisiaj, jak do tego doszło, ale następnego dnia dy­rektor przeprosił oficjalnie Jakuba na apelu, a nauczyciel fizyki po dwóch tygodniach zmienił szkołę.

Ich drogi rozeszły się po szkole, on został w Gdańsku, a Jakub skoń­czył studia matematyczne oraz, równolegle, filozofię we Wrocławiu.

Czasami docierały do niego skąpe informacje o nim: a to że wygrał ogólnopolską olimpiadę języka angielskiego, a to że studiuje dwa fa­kultety jednocześnie, a to że robi doktorat w USA.

Ktoś kiedyś powiedział mu, że usunięto go ze studiów. Ale on w to nie uwierzył.

Potem zachorowała ich córka i świat się zawalił.

Miała na imię Ania, dopiero osiem lat, była jego największą i jedy­ną miłością, miała białaczkę i za kilka miesięcy musiała umrzeć.

Zaczął pić, żeby to przetrwać.

Płakał i pił, im więcej pił, tym więcej płakał. Ale nigdy nie płakał przy Ani.

Przestał wierzyć w Boga.

Nie mogło być Boga. Bo jeśli był, to znaczy, że był bądź zły, bądź bezsilny, bądź zły i bezsilny jednocześnie. W to nie mógł jednak nawet teraz uwierzyć, więc wykluczył jego istnienie.

Wozili ją po wszystkich klinikach w Polsce. Ania miała aplazję, za­nik szpiku kostnego. Jedynym ratunkiem był jego przeszczep, ale nikt tego w Polsce wtedy nie robił. Kiedyś, przez przypadek, gdy wyjątko­wo był trzeźwy, dowiedział się, że robią to w USA. Wiedział, że opera­cja kosztuje niewyobrażalny majątek, mimo to zaczął szukać. Dowie­dział się, że Jakub jest na studiach doktoranckich w Nowym Orleanie i dotarł przez jego wrocławską uczelnię do jego numeru telefonu. Dwa tygodnie wahał się, czy zadzwonić.

Kiedyś, pijany i odważny, zamówił rozmowę. Połączenie dostał do­piero następnego dnia, gdy był już trzeźwy i nie pamiętał w ogóle, że poprzedniej nocy był odważny.

Przypomniał sobie jednak, że chciał powiedzieć Jakubowi o Ani.

Jakub słuchał uważnie. Nagle poprosił go o wszystkie dane Ani, in­formacje o szpiku, o zaawansowaniu chemoterapii, o stanie węzłów chłonnych. Wydawał się wiedzieć o białaczkach i przeszczepach szpiku wszystko.

Zdziwiło go to. Ale tylko na chwilę. Przypomniał sobie, że Jakub zawsze wiedział prawie wszystko.

Pytał bez żadnych emocji. Nawet nie powiedział, że mu przykro z powodu Ani. Poprosił o jego numer telefonu, powiedział, że zadzwo­ni za dwa tygodnie, i bez pożegnania odłożył słuchawkę.