39537.fb2
W masie fałszywych obietnic, o które się potykali, i tanich nadziei, które im robiono, ta jedna więcej nie miała żadnego znaczenia. Jakub po prostu był wówczas jedynym adresem w USA, który znał, i wydawało mu się, że przez sam fakt zwrócenia się do niego załatwił sobie spokojniejsze sumienie.
Było wczesne niedzielne popołudnie, gdy zadzwonił telefon.
Jakub.
Nigdy nie zapomni tej rozmowy.
– Piłeś już? – zapytał.
– Jeszcze nie... bo mam dzisiaj jechać do szpitala do Ani – odparł.
– To dobrze. Słuchaj teraz uważnie. Wsiądziesz teraz w samochód i pojedziesz do Warszawy na lotnisko. O 20.30 ląduje samolot LOT-u z Nowego Jorku, jest w nim człowiek, który ma dla ciebie pisemne gwarancje przyjęcia Ani do Tulane University Clinic w Nowym Orleanie na operację przeszczepu szpiku, przyrzeczenie wydania wizy dla Ani przez ambasadę USA w Warszawie oraz numer rezerwacji na lot Ani do Nowego Jorku w piątek. Zarezerwowałem jej dwa miejsca w business class. Masz odebrać to wszystko od niego i bilet w Locie w Warszawie w poniedziałek rano. We wtorek sprzedasz samochód, dasz łapówkę w biurze paszportów i załatwisz, żeby ona miała paszport na środę. W czwartek odbierzesz wizę w ambasadzie, a w piątek wsadzisz Anię do samolotu. Jaja przejmę w Nowym Jorku i zabiorę do siebie, do Nowego Orleanu. Jest dawca szpiku. Załatwiłem sfinansowanie tej operacji, więc proszę, nie nawal. Zadzwonię we wtorek wieczorem – powiedział i odłożył słuchawkę.
A on stał jak osłupiały i trzymał tę słuchawkę jeszcze bardzo długo i upewniał się, czy wszystko pamięta, a łzy płynęły mu po policzkach, chociaż wcale nie był jeszcze pijany...
Wszystko było tak, jak Jakub mówił. Tylko paszport żona wypłakała bez łapówki.
Musieli jednak i tak sprzedać samochód. Na inną łapówkę: żeby załatwić transport Ani helikopterem ze szpitala na lotnisko w Warszawie. W piątek rano stali na tarasie Okęcia, trzymali się za ręce i patrzyli, jak startuje ten samolot.
Jakub zadzwonił z Nowego Jorku z wiadomością, że Ania dotarła szczęśliwie i że jest bardzo dzielna. Potem dzwonił już codziennie.
Żona zupełnie zwariowała. Wzięła urlop, żeby być blisko telefonu przez cały czas. Zakazała wszystkim do nich dzwonić, «bo blokują linie». A gdy telefon milczał zbyt długo, co jakiś czas podnosiła słuchawkę, żeby się upewnić, że nie jest zepsuty. Praktycznie nie wychodziła z domu i nie spała, bo bała się, że nie usłyszy, gdy zadzwoni.
On pił bez przerwy.
Po pięciu tygodniach pojechali po Anię do Warszawy, Wiedzieli już, że będzie żyła.
Gdy wrócili tego dnia wieczorem zmęczeni podróżą i Ania spała znowu w swoim pokoju, poszli do niej, przyklękli przy jej łóżeczku i objęci, patrząc na nią, płakali.
Wiedział doskonale, że oboje czują w tej chwili dokładnie to samo: najczystszą, ogromną wdzięczność bez granic. Wdzięczność dla innego człowieka.
Nagle pomyślał, że Bóg jednak istnieje. Tylko nie było go przez jakiś czas.
Nie wyobrażał sobie, jak ogromnym ciężarem może być niewyrażalna wdzięczność. Czekali tego wieczoru na telefon od niego, chcieli mu coś powiedzieć. Cokolwiek, co zawiera w sobie podziękowanie.
Ale nie zadzwonił.
Nie zadzwonił ani tego wieczoru, ani przez następne dwa lata. Taki był.
I wtedy, tego wieczoru, on próbował zadzwonić do niego. Zamówił rozmowę i powiedział, że zapłaci każdą sumę za natychmiastowe połączenie. Powiedzieli, że to USA, że powinien zrozumieć i że połączą go, ale najprędzej za osiemnaście godzin.
Tego wieczoru postanowili wyjechać z tego kraju.
I gdy go teraz pytają, dlaczego wyjechał z Polski, to mówi, że wyjechał, bo nie mógł wyrazić wdzięczności, a oni się śmieją i mu nie wierzą.
A to jest prawda, cała prawda.
Z zamyślenia wyrwał go telefon. Tym razem to była żona.
– Czy ty wiesz, do cholery, że w mojej dzielnicy Hamburga jest już niedziela? – zaczęła. Nie dał jej skończyć.
– Dzwonił Jakub, potrzebuje mojej pomocy – powiedział.
– Jakub...?
Minęło kilka sekund, zanim zapytała:
– Mam przyjechać ci pomóc?
Uśmiechnął się, zdziwiony nagle tym pytaniem.
– Nie, nie możesz mi pomóc. Proszę, nie zamykaj drzwi na klucz, żebym nie obudził Ani, gdy będę wracał.
– Oczywiście. Poza tym i tak nie zasnę, zanim wrócisz. Jacek, proszę cię, pomóż mu.
Oczywiście, że pomoże! Załatwi ten serwer tak, że się nie podniesie!
Nawet gdyby miał pojechać teraz do Poznania i rozwalić go siekierą lub wyskrobać ten jego e-mail żyletką z ich dysków.
Wiedział, że nie będzie musiał nigdzie jechać. Poczuł nagle to wyzwanie. Tak jak wtedy, gdy zaraz po przyjeździe do Niemiec, jeszcze w trakcie studiów we Frankfurcie nad Menem załatwiali z takimi jak on hakerami komputery IBM w Heidelbergu lub próbowali się włamać do centrali Commerzbanku. Chichotał z dumą, gdy następnego dnia czytał w prasie o «kolejnej nieudanej próbie włamania do centralnego komputera do...» i tu wymieniano nazwę jakiejś poważnej instytucji. Wiedział, że wieczorem będzie musiał tłumaczyć swojej narzeczonej, że nieudana próba oznacza, że komputer jeszcze ciągle jest, a udana próba oznaczałoby, że się spalił.
To było cool i działało jak narkotyk. Z tamtych czasów pozostało bardzo niewiele: kilka odświeżanych kartkami na święta przyjaźni, parę pożółkłych wycinków z gazet, wspomnienia.
Ale także notes z hasłami, które otwierały mu dostęp praktycznie do wszystkich komputerów w Niemczech.
Zrobił kolejną kawę i włączył swój komputer.
Najpierw zapoznał się z serwerem w Poznaniu.
Natychmiast zauważył, że jest chroniony przed atakami z zewnątrz poprzez firewall,rodzaj wyrafinowanego ochronnego programu, który pełni rolę swoistego elektronicznego strażnika, i... ucieszył się. Nie czułby tego sukcesu, gdyby to było łatwe.
Potem wyszukał w notesie hasła, które dali mu kiedyś koledzy, otwierające dostęp do craya na uniwersytecie w Monachium, Berlinie i Stuttgarcie. Nie ma szybszych komputerów niż cray. W tym bogatym kraju były tylko cztery takie komputery łącznie z tym, na którym pracował on tutaj, w Hamburgu.
Załogował się jednocześnie na trzech z nich.
Uruchomił na wszystkich jednocześnie swoją perełkę, program, który sam napisał, a który robił jedną wspaniałą rzecz: pisał anonimy. Po prostu zamieniał adres jego sesji w Berlinie, Monachium i tutaj w Hamburgu na nieistniejący. Nawet jeśli ich mądry firewall w Poznaniu zanotuje, skąd był atak, to i tak dostaną adres z nieistniejącą ulicą w nieistniejącym mieście i nieistniejącym kraju.
Minęło pół godziny, a on już był gotowy.
Zapalił papierosa, poszedł po piwo do lodówki w kuchni, spojrzał na zegarek i w zasadzie już chciał «odpalić» jednocześnie trzy programy: tutaj w Hamburgu, w Berlinie i Monachium. Wiedział, że takiego ataku nie wytrzymałby nawet serwer Pentagonu. Plan był prosty. Zaatakuje stąd, z Hamburga, wykończy go z craya w Monachium, a poprawi z Berlina.
Bo jest najbliżej Poznania – zaśmiał się w duchu.
W tej sekundzie zdał sobie sprawę, że załatwia cały komputer tylko po to, żeby zniszczyć jeden jedyny maił. Nagle poczuł nieodpartą chęć dowiedzenia się, co może w nim być. Musi, to być pewnie coś niesamowitego.
Postanowił, razem ze swoim sumieniem, że dla dobra sprawy i dla dobra nauki ma prawo zapoznać się z tym maiłem przed zniszczeniem.