39537.fb2
Mówiła jednostajnym, spokojnym głosem, cały czas uśmiechając się do niego i co chwilę przerywając, aby uspokoić pudla, który wciąż warczał, chowając się za jej nogami.
– Ale teraz muszę już iść. Maggie się pana boi. Do widzenia. Przyciągnęła smycz z psem do siebie i zaczęła odchodzić. Nagle odwróciła się i dodała:
– P.J. bardzo, bardzo pana lubił. Mieszka teraz w Bostonie ze swoim wujkiem... to znaczy ze swoim ojcem. Przeniósł się tam pięć lat temu, gdy Robin zamknęli w klinice. Przyjeżdża tutaj ją czasami odwiedzić. Powiem mu, że pan tutaj był. Na pewno się ucieszy.
Stał tam oniemiały i patrzył, jak powoli oddala się, ciągnięta przez białego pudla poszczekującego z radości.
Ile smutku i bólu można opowiedzieć w ciągu niespełna dwóch minut? – myślał.
Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Położył na trawie notatki, których używał w trakcie wykładu, i usiadł na nich, opierając się o pochylony słupek, do którego przybity był drut otaczający posiadłość.
Jim nie żyje.
Umarł tak samo niezwykle, jak się urodził. Tylko żył jeszcze bardziej niezwykle.
Staruszka z pudlem nie miała powodu, aby mówić mu nieprawdę. Poza tym Jim miał faktycznie dwa nazwiska. I to drugie rzeczywiście brzmiało Alvarez-Vargas. Wie to na pewno, bo Jim sam mu to kiedyś powiedział. Tego pamiętnego wieczoru. Wtedy, na parowcu na Missisipi...
Zbierali jeszcze ciągle pieniądze na operację dla Ani. W niedzielę rano on tradycyjnie kwestował na Jackson Square pod katedrą, a Jim na nabrzeżu Missisipi, skąd tłumy turystów ruszały na przejażdżki parowcami po rzece lub dalej, na bagniska przy Zatoce, aby oglądać aligatory. Pamięta, jak sam był zaskoczony, kiedy Kim powiedziała mu, że nigdzie na świecie nie ma tak wielu aligatorów w jednym skupisku, jak na bagniskach u ujścia Missisipi do Zatoki Meksykańskiej. Tej niedzieli Kim zaprosiła ich na krótką popołudniową przejażdżkę parowcem na bagniska. Po powrocie, późnym wieczorem, mieli iść razem do nowej restauracji, odkrytej przez nią w Dzielnicy Francuskiej. Zapowiadał się miły wieczór.
Jim był już lekko pijany, gdy wchodzili na statek. Poznał to natychmiast po czułości, z jaką witał się z Kim, oraz po jego krzykliwym głosie i rozbieganych oczach. Gdy tylko znaleźli się na pokładzie, wyciągnął ich natychmiast na rufę, za szalupy ratunkowe, oddzielone łańcuchami od reszty pokładu. Gdy usiedli na rozgrzanych metalowych płytach pokładu, ukryci bezpiecznie za brudnozielonym brezentem przykrywającym szalupy, Jim wyciągnął z kieszeni swojej koszuli trzy skręty z marihuany. Nie pytając ich nawet, czy chcą, wsadził je wszystkie do ust i podpalił.
– Zebrałem dzisiaj ogromną kasę dla małej na nabrzeżu. Chciałem to jakoś uczcić, więc «skosiłem trochę trawy» dla nas – zaczął i podając mu skręta, kontynuował: – Jakub, pamiętaj, abyś to inhalował, a nie palił jak marlboro pod prysznicem. Masz ten dym trzymać w płucach i w żołądku najdłużej jak możesz. To ma cię spenetrować do kości.
Marihuana działała na niego niezwykle. Już po kilku minutach zapadał w stan radosnego i przyjemnego odrętwienia. Nabierał dystansu do wszystkiego. Był całkowicie odprężony, jak po udanej sesji autogennego treningu, i umiał śmiać się praktycznie ze wszystkiego. Z przelatującego ptaka, dzwonka u drzwi lub gwiżdżącego czajnika w kuchni. Kiedyś, paląc w swoim biurze, wyjątkowo w zupełnej samotności – marihuana jest jak alkohol, człowiek woli zatruwać się nią w towarzystwie – przeżył stan, w którym wydawało mu się, że nie musi oddychać. Trudne do opisania, niezwykłe uczucie! Rodzaj euforycznej lekkości. Jak gdyby ktoś zdjął mu nagle plecak wypełniony po brzegi ołowiem, który niósł od Krakowa do Gdańska, a był już pod Toruniem. Po tym zdarzeniu zaczął podejrzewać, że to może być niebezpieczna roślina. Ponadto po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, jakim wysiłkiem może być najzwyklejsze oddychanie. Drugi raz zrozumiał to, gdy umierała jego matka.
On i Jim siedzieli oparci o szalupę, Kim leżała z głową na udach Jima. Rozpięła bluzkę i wystawiła dekolt do słońca. Miała żółty, koronkowy stanik, dokładnie takiego samego koloru jak ogromne słoneczniki na brązowej spódnicy do ziemi, z rozcięciem z lewej strony. Przesunęła ją wzdłuż swoich bioder tak, aby rozcięcie było z przodu, i podciągnęła ją wysoko do góry. Jim miał zamknięte oczy i ssał powoli swojego jointa, przyklejonego do dolnej wargi. Prawą dłonią gładził rozpuszczone włosy Kim i jej usta, podczas gdy lewą wepchnął pomiędzy odsłonięte i rozsunięte szeroko uda Kim, delikatnie przesuwając palce z góry na dół wzdłuż satynowych majteczek w kolorze spódnicy. Czasami, gdy jego mały palec dotykał jej ust, Kim rozchylała wargi i ssała go delikatnie.
Wsłuchując się w drgania wywołane czerpakami ogromnego koła napędzającego parowiec, w milczeniu patrzył na przesuwający się powoli lesisty brzeg Missisipi i myślał o seksie z Kim. W tym momencie Jim zbliżył twarz do niego i podał nowego jointa, który tym razem wędrował z ust do ust. Spojrzał mu w oczy i nagle powiedział:
– Wiesz, Jim, gdyby moja matka żyła, miałaby dzisiaj urodziny. Kiedy ma urodziny twoja matka?
– Nie wiem dokładnie – odpowiedział zaskoczony, odwracając gwałtownie głowę.
– Jak to nie wiesz? Nie wiesz, kiedy urodziła się twoja matka?
– Ona sama tego dokładnie nie wie – odpowiedział zniecierpliwionym i podniesionym głosem.
Kim otworzyła szeroko oczy. Wzięła lewą dłoń Jima ze swojego podbrzusza, przysunęła ją do ust, pocałowała czule i wyszeptała:
– Opowiedz mu o swojej matce.
Jim wyszarpnął dłoń. Wyciągnął papierosa, zapalił i zaciągnął się głęboko. Nagle wstał i nie mówiąc nic, odszedł.
– Nie chciałem go urazić – powiedział do Kim.
– Nie uraziłeś go. Zapytałeś po prostu o coś, o czym on chce zapomnieć. Udaje, że zapomniał. Przede mną też udaje. A ja przed nim udaję, że też zapomniałam. Ale ty jesteś nowy i nie znasz reguł tej gry. Nie martw się, on zaraz wróci. Na pewno wsysa w siebie teraz kokainę w toalecie na dziobie.
Kilka minut siedzieli w milczeniu, patrząc na mętną, zieloną wodę Missisipi. W pewnym momencie usłyszeli głos Jima. Stanął nad nimi i oparł się o reling. W prawej dłoni trzymał do połowy opróżnioną butelkę czerwonego wina.
– Chciałem kupić whisky, ale barman na tym kajaku ma licencję tylko na piwo i wino – zaczął. – Jakubku, wróciłem, aby opowiedzieć ci krótką intymną historię Stanów Zjednoczonych. Słuchaj tego uważnie, bo tego nie ma w żadnych książkach w tym zakłamanym kraju.
W czerwcu tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego właściciel największej drukarni w ekskluzywnej dzielnicy Georgetown w Waszyngtonie zapytał swojego jedynego, wówczas czterdziestopięcioletniego syna, dlaczego nie ma jeszcze dzieci. Właściciel miał prawdziwe imperium i martwił się o swoich spadkobierców, szczególnie dlatego, że własnego syna traktował jako największe niepowodzenie swojego życia. Zresztą słusznie. Syn nie ukończył żadnej szkoły, którą zaczął. A zaczął dokładnie czternaście różnych szkół, nie licząc krótkiego pobytu w internacie w Szwajcarii, z którego został wydalony już po trzech tygodniach.
Od kilkunastu lat nie robił nic, co można by nazwać pożytecznym, i jedyną jego pasją były gra w golfa oraz kobiety. W tej kolejności. Wychodził zresztą z założenia, że golf i seks mają bardzo dużo wspólnego. Nie potrzeba być w tym szczególnie dobrym, aby czerpać przyjemność.
W wieku trzydziestu dziewięciu lat ożenił się w akcie absolutnego posłuszeństwa woli ojca z córką wysokiego urzędnika Departamentu Stanu, urzędującego w pobliskim Białym Domu. Urzędnik ten, zaniepokojony staropanieństwem swojej jedynaczki, zagwarantował «honorem» i odpowiednią umową, dla pewności, że w przypadku dojścia do skutku tego małżeństwa wszystko, co można drukować w Białym Domu, będzie drukowane w drukarni jego przyszłego zięcia.
Oczywiście wiesz, Jakubku, ile papierów trzeba drukować w Białym Domu i jakie pieniądze to mogło oznaczać, prawda? Tym bardziej że w tym czasie prezydentem był niejaki Franklin Delano Roosevelt. Prawdziwy amerykański prezydent: powiązany z politykami spędzającymi urlop z rodziną na Sycylii, konsultujący się z astrologami przed każdą ważniejszą decyzją, najważniejszy mężczyzna w życiu co najmniej trzech kobiet – dwóch prowadzonych równolegle kochanek i jednej prowadzącej się nienagannie żony. Cały czas na rauszu od tych ośmiu do dziesięciu martini, które wypijał przez cały dzień. Mimo że palił jednego papierosa za drugim, Roosevelt słynął z tego, że miał bardzo erotyczny głos, który zjednał mu nawet nic nie rozumiejące po angielsku meksykańskie służące w południowych stanach. Był to poza tym prezydent, który chciał mieć wszystko pod kontrolą, co doprowadziło do niespotykanej dotąd biurokracji.
Oczywiście wiesz, Jakubku, że dla właściciela drukarni nie ma nic piękniejszego niż dobrze funkcjonująca biurokracja.
Córka zapobiegliwego i skorumpowanego urzędnika Departamentu Stanu była wyjątkowo posłuszną ojcu, mądrą, pełną ciepła, wrażliwą i inteligentną kobietą. Umiała recytować z pamięci wiersze Edgara Poe, czytała rozprawy francuskich i niemieckich filozofów i grała na fortepianie. Była jednakże bardzo przeciętnej urody.
Poza tym była kulawa. Od urodzenia.
Syn właściciela drukarni nigdy jej nie pożądał i spał z nią tylko jeden jedyny raz.
Zdarzyło się to trzy lata po ślubie. Był wtedy całkowicie zamroczony alkoholem po urodzinowym przyjęciu swojego teścia. Dla niej był to zupełnie pierwszy raz, z którego zapamiętała przeraźliwy ból w okolicach rozrywanego odbytu, uderzenia głową o metalową nogę łóżka, pod które nie udało jej się skryć, oraz ohydny smród jego moczu, który przedostał się także do skórzanej protezy jej nogi i miesiącami przypominał jej o tym nieopisanym bólu i poniżeniu, którego doznała tamtego wieczoru.
Poza tym, oprócz tego, że pozostała dziewicą, przynajmniej biologicznie, wtedy właśnie zaraził ją kiłą.
Od tego dnia nie jeździli już nigdy razem na przyjęcia i od tego czasu było wiadomo, że nie będą mieć dzieci. A musisz wiedzieć, że Florey i Chain pomogli penicyliną wszystkim wenerykom dopiero od tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Ty to przecież wiesz, Jakub, prawda? – zapytał, patrząc mu w oczy, i nie czekając na odpowiedź, opowiadał dalej:
– Pragnienie wnuka ze strony dziadka było równie duże, jak wielki był lek wydziedziczenia i pójścia w niełaskę syna. Obiecał więc ojcu, że zrobi wszystko, aby zapewnić sobie potomka. Odwołał wszystkie zaplanowane na wakacje turnieje golfowe i eleganckim parowcem wraz ze swoją kulawą małżonką popłynął z Filadelfii na Grenadę. Grenadę wybrał nie dlatego, że różniła się specjalnie od innych wysp karaibskich, na których grywał w golfa, ale dlatego, że zarządcą regionu wokół Grenville – drugiego największego miasta na tej wyspie – był syn angielskiego dostawcy papieru do ich drukarni. Grenada, poza niepowtarzalnie pięknymi plażami, tanim rumem i wyjątkową biedą, słynęła także z niezwykle liberalnego prawa adopcyjnego. We wsiach wokół Grenville można było adoptować dziecko bez zbędnych formalności. Wystarczyło mówić po angielsku, być białym i zapłacić od trzystu do ośmiuset dolarów, w zależności od tego, jak bardzo biedni byli miejscowi oferujący dzieci do adopcji lub jak bardzo białe było dziecko. Im bielsze, tym droższe oczywiście.
Dziewczynki jednakże były zawsze tak samo tanie, niezależnie od karnacji skóry, i kosztowały trzysta dolarów.
Jedyny problem wiązał się z uzyskaniem oficjalnego prawa wywozu dziecka poza wyspę. Właśnie ten problem rozwiązał syn dostawcy papieru, uzyskując przy okazji zlecenia na papier dla ojca na co najmniej pięć lat.
Kim, kochanie, czy mogłabyś iść do baru na dziób? Ty znasz przecież to opowiadanie. Widzisz, że wino się skończyło – zwrócił się do Kim, pokazując pustą butelkę. – Zanim wrócisz, będę już przy epilogu.
Kim podniosła się, spojrzała smutno na niego, poprawiła potargane włosy i bez słowa odeszła. Jirn opowiadał dalej:
– Do adopcji były wystawione bliźniaki, Juan i Juanita Alvarez-Vargas. Siódme i ósme dziecko służącej zarządcy regionu Grenville. Adopcja była niezwykłą okazją, bowiem, chociaż nikt tego nie mówił oficjalnie, wszyscy wiedzieli, że ojcem bliźniaków nie jest wcale ojciec pozostałej szóstki. Nie mógł być ich ojcem, gdyż od dwóch lat siedział w więzieniu w St. George's, stolicy tej wyspy. Ojcem był pewien bardzo biały Szkot, który na zaproszenie rodziny zarządcy spędzał krótki urlop w Grenville. Szkot o imperialnych manierach – Grenada do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku była kolonią brytyjską – uważał, że może nie tylko wypijać rum z piwnic gospodarza, ale również swobodnie używać jego personelu. I stąd ta niezwykła okazja. Dzieci były wyjątkowo białe i miały jedynie słuszne, imperialne geny.
Mimo wyjątkowo niskiej ceny oraz błagań matki bliźniaków, jak również próśb kulawej żony, zaadoptowali oczywiście tylko chłopca. W akcie adopcyjnym obok jego prawdziwego nazwiska i imienia znalazło się ich nazwisko oraz imię zmienione na William. Dokładnie tak miał na imię jego dziadek. W końcu dla niego to robili. Jedynym, czego brakowało w akcie, była data urodzenia. Roztargniony urzędnik magistratu w Grenville po prostu zapomniał wypełnić tę rubrykę.
Zauważyli to dopiero w drodze powrotnej na parowcu wiozącym ich do Filadelfii. Aby uniknąć kłopotów w urzędzie imigracyjnym, ojciec Williama, nie mówiąc nic nikomu, sam wpisał datę urodzenia. Wybrał dzień i miesiąc urodzin swojego ojca.
Czy może być coś bardziej wzruszającego dla dziadka niż wnuk o jego imieniu, obchodzący z nim w tym samym dniu urodziny?
Urzędnik zapomniał o dacie urodzenia, ale nie zapomniał podpiąć jako załącznika rachunku za adoptowane dziecko na sumę czterystu osiemdziesięciu dolarów.
Do rozliczenia przy podatkach.
Prawie dokładnie osiemnaście lat później William szukał w starych dokumentach rodzinnych swojego aktu urodzenia, aby dołączyć go do podania o przyjęcie na wydział pedagogiczny Columbia University w Nowym Jorku. Aktu urodzenia nie znalazł, ale znalazł pożółkły akt adopcyjny z dołączonym do niego rachunkiem z pieczątką «rozliczono» urzędu finansowego Dystryktu Columbia.