39537.fb2 S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

Zaczęło się robić późno. Następnego dnia rano miały się zameldo­wać na farmie w pobliżu Nimes, aby podjąć pracę. Za Lyonem późnym popołudniem ciężarówka hiszpańska zabrała je dalej. Kierowca miał postój w Nimes!

Gdy Asia zobaczyła drogowskazy na Avignon, zapytała kierowcy, czy to ten «Avignon z mostem». Gdy ten potwierdził, nie uzgadniając nawet z nią tego, zaczęła go prosić, aby zjechał z autostrady do tego miasta i je wysadził.

– Nie wybaczyłabym sobie, gdybym przejeżdżając tuż obok, nie zo­baczyła tego mostu. Ty też nie wybaczyłabyś sobie, prawda? – powie­działa. – Zobaczymy tylko ten most, zjemy coś i pojedziemy pociągiem dalej. Zgódź się – mówiła w ten swój nieznoszący sprzeciwu sposób.

Oczywiście, chciała zobaczyć ten most. Poza tym już dawno nie by­ła tak głodna jak wtedy. Od Frankfurtu nic nie jadły.

Most był normalny. Zupełnie nie pasował do swojej sławy. Drama­tyczne było w nim jedynie to, że kończył się niespodziewanie i nie docierał na drugą stronę rzeki. To mogło pobudzać fantazje. Ale tylko tych, którzy nie znali prawdziwej historii jego zniszczenia. Asia znała ją w szczegółach i na fantazje nie zostało już miejsca.

Przeszły na sam koniec, tak daleko, jak się tylko dało, i dołączyły do turystów, którzy już tam byli. Usiadły na swoich plecakach, rozpięły bluzki i zaczęły się opalać.

Gdy wróciły jakiś czas później na dworzec, okazało się, że nie ma już żadnych połączeń do odległego o 100 km Nimes. Wróciły pod most i rozbiły namiot, który Asia «dla pewności» dźwigała ze sobą. Chociaż było to nielegalne, spędziły noc pod mostem w Avignon – ukryły się z namiotem za ciężarówką stojącą na parkingu.

Do farmy dotarły o pół dnia za późno. Praca przy zbiorze winogron została już rozdzielona. Młody Algierczyk pełniący rolę personalnego rozkładał tylko ręce i udawał zmartwienie. Pamięta, że miała łzy w oczach, przeklinała Avignon, Asię Demarczyk, która śpiewała o tym idiotycznym moście, i tego Algierczyka, który nic nie mógł zrobić. W pewnym momencie do probierni wina, w której urzędował Algier­czyk, wszedł ogromny mężczyzna. Był ubrany w biały podkoszulek po­plamiony krwią i skórzany fartuch wiszący na jego szyi na postrzępio­nych rzemieniach i przewiązany na biodrach szerokim pasem. Mimo upału miał na nogach kalosze. Też czerwone od krwi. Wyglądał maka­brycznie. Algierczyk powitał go jak dobrego znajomego, nie zwracając najmniejszej uwagi na jego wygląd. Gdy olbrzym podszedł do chło­dziarki i odwrócił się do nich plecami, aby wyciągnąć skrzynkę z wodą mineralną, zobaczyły, że podkoszulek ma na plecach wyblakły czarny napis Uniwersytet Warszawski. W pewnym momencie Algierczyk za­czął mu coś opowiadać, wskazując na nie. Po chwili olbrzym podszedł do nich i czerwieniąc się jak mały chłopiec, powiedział po polsku:

– Obok jest jeszcze jedna farma. Oni tam uprawiają kalafiory. Po­trzebują akurat ludzi do pracy. Nie płacą tak dużo jak przy zbiorze wi­nogron, ale można tam pracować dłużej niż dwa tygodnie. Jeśli chcecie, on zadzwoni i zapyta, czy was przyjmą.

Chciały. Nawet bardzo.

Od następnego dnia wstawały o piątej rano i jechały z rodziną wła­ściciela farmy na pole. Praca polegała na osłanianiu kalafiorów od słoń­ca. Zakłada się kilkaset różnokolorowych cieniutkich gumek na lewą rękę od nadgarstka do ramienia i podchodzi się do wegetującego kala­fiora – nie wyobrażała sobie, że mogą być aż tak duże – zbiera się jego liście razem i owija nimi kwiat, a na koniec ściska gumką. Osłania to kalafior od słońca, dzięki czemu nie brunatnieje i można go korzystnie sprzedać.

O piątej rano kalafiory są mokre od przeraźliwie zimnej rosy. Pole, które się im trafiło, miało 6 km długości. Idzie się więc 6 km, nachyla nad każdym kalafiorem po drodze, obejmuje się go jak dziecko i zakła­da tę gumkę. Po objęciu kilku kalafiorów jest się dokumentnie mokrym i drży z zimna. W południe zresztą też jest się mokrym. Tym razem od potu; przed upałem nie ma się gdzie ukryć, bo na polach kalafiorowych nie ma drzew. Gdy dojdzie się do końca pola, trzeba zawrócić. Z po­wrotem jest też 6 km. Wie się o tym najlepiej, gdy obejmuje się pierw­szy kalafior pierwszego kilometra.

Po pierwszym dniu nienawidziła wszystkie kalafiory we wszech­świecie i tego, kto je przywiózł do Europy. Po drugim miała granatową od siniaków całą lewą rękę, ściskaną przez dziesięć godzin ciasnymi gumkami. W trzecim dniu dostały wypłatę za pierwsze trzy i nienawiść do kalafiorów wyraźnie opadła, a i ręka już nie była taka granatowa.

Tego dnia postanowiły odwiedzić olbrzyma w podkoszulku Uni­wersytetu Warszawskiego. Wiedziały tylko tyle, że miał na imię An­drzej, ale mimo to nie miały wątpliwości, że go odnajdą. Przypuszcza­ły, że raczej rzadko we francuskich winnicach pracują tak olbrzymi ludzie jak ich Andrzej i jeszcze rzadziej są przy tym z Polski.

Za zarobione pieniądze kupiły kilka puszek piwa i na skróty, przez pola kalafiorowe, poszły do znanej sobie probierni wina. Były w do­skonałych humorach. W połowie drogi otworzyły piwo i popijając, żar­towały i śmiały się rozbawione. Pole kalafiorowe skończyło się i z bocznej drogi wyjechał nagle ktoś na rowerze. Zapytały o Andrzeja. Wyglądało na to, że każdy go tutaj znał. Dowiedziały się, że pracuje przy budynkach gospodarczych, kilkaset metrów za probiernią. Gdy zbliżały się do nich, słyszały głośne ryczenie krów.

Po chwili przechodziły, wstrzymując oddech z powodu strasznego smrodu, wzdłuż długiej, otynkowanej na biało obory. Minąwszy ją, z puszkami piwa w dłoniach, uśmiechnięte i rozbawione wyszły na coś w rodzaju podwórza gospodarczego.

Tego, co zobaczyły, nie zapomni do końca życia.

Od wrót obory w kierunku pola prowadził rodzaj wąskiego koryta­rza, wyznaczonego przez konstrukcję z brązowych od rdzy stalowych prętów. W wielu miejscach pręty oderwały się od spawów i wygięły do wnętrza korytarza. Tuż przy wrotach stał na ułożonym z belek podwyż­szeniu młody mężczyzna z butelką piwa w jednej dłoni i długą elektroda, podobną do tych, jakich używają spawacze, w drugiej. Wpychając elektrodę pomiędzy prętami ogrodzenia, wbijał ją w karki krów, wyga­nianych przez kogoś ze stajni. Przerażone i rażone prądem krowy zry­wały się do panicznej ucieczki, raniąc się dotkliwie o wystające pręty. Na końcu korytarz skręcał gwałtownie, zwężając się przy tym wydat­nie. Krowy, aby przecisnąć się przez to zwężenie, musiały zwolnić. Mi­jały to zwężenie i wychodziły na wybetonowany okrągły placyk. W je­go centrum stał Andrzej, ubrany w znany już im skórzany fartuch. Na rękach miał długie do łokci czarne rękawice. W prawej ręce trzymał du­ży młot, z tych, których używa się do wbijania pali w ziemię lub do roz­bijania gruzu. Gdy krowa wydostawała się na betonowy placyk za prze­wężeniem, Andrzej jednym potężnym uderzeniem młota między oczy rozbijał jej czaszkę. Krowa wydawała wtedy charczący odgłos i prze­wracała się na beton. Z uszu, a czasami, gdy Andrzej nie trafił dokład­nie, także z rozbitych pustych oczodołów, wypływała krew zmieszana z płynem i żelatyną ze zmiażdżonych gałek ocznych. Na placyk wyjeż­dżał wózek akumulatorowy, podobny do tych, których używa się do przewożenia palet, wysuwał ogromne stalowe widły pokryte resztkami przyklejonej krwią sierści, podnosił jeszcze drgającą w konwulsjach krowę i wiózł do pobliskiego budynku. Na plac wchodziła następna krowa.

Pamięta, że gwałtownie odwróciła głowę, oszołomiona ohydą tego okrucieństwa, i zaczęła uciekać. Asi nie było już przy niej; biegnąc, ką­tem oka zauważyła, że klęczy w wysokiej trawie i wymiotuje. W tamtej chwili było jej to zupełnie obojętne. Chciała tylko jak najszybciej zna­leźć się jak najdalej od tego miejsca. Zatrzymała się dopiero na polu z kalafiorami. Usiadła w bruździe między dwoma rzędami kalafiorów i z obrzydzeniem myślała o nieskończonym okrucieństwie ludzi.

Z zamyślenia wyrwał ją dopiero krzyk Asi, która przestraszyła się, gdy wracając, zobaczyła ją siedzącą pośród kalafiorów.

Podeszła i usiadła obok. Milczały razem przez jakiś czas. W pew­nym momencie podniosła się i otrzepując piach ze spodni, powiedziała z nienawiścią:

– Jeżeli to z reinkarnacją jest prawdą, to życzę temu skurwielowi z młotkiem, żeby w następnym życiu był krową. I żeby przyszedł na świat w okolicy Nimes.

Po tygodniu przyzwyczaiły się do kalafiorów. Spędzały na polu praktycznie całe dnie. Potem wracały razem do małego domku gospo­darczego, który farmer przerobił na pokoje dla pracowników. I znowu były razem. Przygotowywały kolację i dalej rozmawiały. Były jak mał­żeństwo pracujące w jednym biurze. Nie było tematu, którego nie omó­wiły. Obie czuły, że ich przyjaźń pogłębia się z każdym dniem. Mimo że w wielu kwestiach różniły się, szanowały swoją odrębność i wysłu­chiwały z ciekawością, co druga ma do powiedzenia.

Czas szybko mijał. Chodziły po polu i przez osiem, a czasami nawet więcej godzin przytulały do siebie te kalafiory. Opowiadały sobie przy tym niezwykłe historie, śpiewały i liczyły pieniądze, które zarobiły.

To zdarzyło się dokładnie na tydzień przed planowanym powrotem do Polski.

Była wyjątkowo upalna sobota i tego dnia na polu stawiła się cała ro­dzina farmera. Kiedy wszyscy dorośli pracowali, czteroletni Fran9ois, ra­dosny blondynek o twarzy dziewczynki, i jego ośmioletni brat Theodore – ulubieniec ojca – odpoczywali w cieniu drzewa przy drodze. Dzieci pil­nowała Brownie, golden retriever o złocistej sierści. Nie odstępowała chłopców na krok. Asia patrzyła na nią jak oczarowana. Asia, która ko­chała wszystkie zwierzęta, od pająków do koni, uważała, że pies to jedy­ny przyjaciel, którego można sobie kupić, a Brownie była psem, którego kupiłaby za «wszystkie pieniądze, które ma i jeszcze mieć będzie».

Dzień pracy dobiegał końca. Ustawili skrzynki z kalafiorami na przyczepie starego ciężarowego chevroleta i przygotowywali się, aby ruszyć do domu. Mały Theodore błagał rodziców, by pozwolili mu je­chać przed nimi na dziecinnym rowerku.

Ziemia była wyschnięta, popękana i pokryta jasnobrązowym pyłem. Gdy ruszyli, chmura kurzu uniosła się spod kół i nie było nic widać da­lej niż na metr. W pewnym momencie pojawiła się Brownie. Zachowy­wała się dziwacznie. Szczekała przeraźliwie głośno, próbowała gryźć przednie opony chevroleta. Nagle dosłownie rzuciła się pod prawe przednie koło samochodu.

Chevrolet przejechał ją i zatrzymał się.

Kurz opadł. Niecałe dwa metry przed samochodem w głębokim doł­ku leżał Theodore i płakał rozpaczliwie, przygnieciony swoim rowe­rem. Dwie sekundy później chevrolet przejechałby po nim.

Asia siedziała z przodu między skrzynkami kalafiorów i widziała wszystko dokładnie. Zeskoczyła z naczepy, wczołgała się pod chevroleta i wyciągnęła Brownie spod samochodu.

Brownie nie żyła.

Theodore wstał i pojechał rowerem dalej, jak gdyby nic się nie sta­ło. Asia klęczała przy Brownie i głaskała jej pysk. Drżała na myśl, co stałoby się, gdyby nie ona. W ciszy, która zapadła, wszyscy musieli o tym myśleć. Ojciec Theodore'a także. To on prowadził chevroleta. Gdyby nie pies, przejechałby własnego syna. Spojrzała na niego. Był blady jak ściana, próbował trzęsącymi się palcami wyciągnąć papiero­sa z pudełka. Jego żona, siedząca przy nim na miejscu pasażera, doty­kała cały czas rękami swojej twarzy i coś szeptała do siebie.

W pewnym momencie ojciec Theodore'a wysiadł z samochodu. Podszedł do Brownie, podniósł ją z ziemi, dotknął ustami jej karku, przytulił mocno do siebie i niosąc na rękach, poszedł przez pole w kie­runku domu. Nikt go nie zatrzymywał.

Nawet teraz, w autobusie do Paryża tyle lat później, gdy przypomi­nała sobie to zdarzenie, zastanawiała się, czy Asia wtedy też czuła ten wstyd.

Wstyd bycia człowiekiem.

Ona miała to uczucie. Bohaterstwo zwierzęcia i okrucieństwo czło­wieka spotkały się na polu w Nimes niemal oko w oko. Z tego miejsca, w którym Brownie rzuciła się pod koła chevroleta, widać było wyraźnie zabudowania z krowami.

Kiedyś rozmawiała na ten temat na ICQ z Jakubem. On najpierw oczywiście wszystko sprowadził jak zawsze do genetyki. Mapa gene­tyczna psa różni się od mapy człowieka w bardzo niewielkim, statystycy powiedzieliby, że w zaniedbywalnym, stopniu. Po prostu pewnej grupie ssaków dwunożnych znanych jako ludzie udało się załapać w cyklu rozwoju na trochę więcej mutacji. U Darwina też, na jego słyn­nym drzewie, gałąź, na której siedzą psy, jest niewiele poniżej tej, na której z taką pychą rozłożyli się obozem ludzie. Patrzą z tej swojej naj­wyższej gałęzi z pogardą na wszystko tam w dole. Są tacy cholernie dumni z siebie. Przecież to oni, a nie jakiś inny naczelny gatunek, wyewoluowali tak spektakularnie daleko, że jako jedyni potrafią mówić.

Wtedy w Nimes – i teraz zresztą też – jednego była absolutnie pew­na: gdyby świat wybrał inny scenariusz rozwoju, dając na przykład wszystkim tę samą liczbę mutacji i gdyby także psy mogły mówić, to i tak nigdy nie zniżyłyby się do tego, aby odezwać się do ludzi.

W tej rozmowie o ludziach i psach opowiedziała oczywiście Jaku­bowi historię o Brownie. Ku jej dotkliwemu rozczarowaniu nie podzie­lał ani jej podziwu, ani wzruszenia, które w niej to wspomnienie wywo­łuje do teraz. Uważał, że Brownie zrobiła co zrobiła nie z miłości ani z przywiązania do małego Theodore'a, ale z «poczucia obowiązku», na dodatek niemającego nic wspólnego z poczuciem obowiązku odpowie­dzialnych, zdolnych do przewidywania przyszłości ludzi. «Poczucie obowiązku Brownie» było wytresowane, tak jak czasami wytresowane jest «poczucie obowiązku» panicznie bojących się swojego szefa wy­lęknionych podwładnych, gotowych zrobić wszystko, aby tylko ich nie zwolniono. Brownie w wyniku tresury bała się «kary» za pozostawienie Theodore'a bez opieki, a jako pies pozbawiona kognitywnego przewi­dywania nie mogła wiedzieć, co się stanie, gdy przejedzie ją ciężarów­ka. Dlatego gdy wszystko inne zawiodło, po prostu rzuciła się pod nią.

Pamięta, że czytała to jego wyprute z emocji logiczne wyjaśnienie i czuła, jak to zdarzenie z Brownie odzierane jest na jej oczach z legen­dy. Pomyślała, że nawet jeśli ma rację, to mógł sobie darować ten wy­wód. Naukowiec się znalazł! Co on może wiedzieć o Brownie oprócz tego, że miała geny jak wszystkie inne psy? Tego, jak Brownie patrzyła na Theodore'a, nie odda żaden program sekwencjonujący geny. Nigdy.

Kilka tygodni później zupełnie przypadkowo wrócili do zdarzeń z Nimes. Jakub potrafił tak poprowadzić ich rozmowy na ICQ, że czę­sto pojawiał się w nich temat Boga. Ona nie wierzyła w Boga; jej kon­takt z Kościołem skończył się zaraz po chrzcie, który jej rodzice zainscenizowali głównie po to, aby sąsiedzi dali im spokój.

Na początku ich znajomości to, że Jakub przy swoim tak bardzo na­ukowym i bezwzględnie racjonalnym podejściu do świata tak często powoływał się na Boga, drażniło ją trochę. W przypadku człowieka, który, jak Jakub, podawał w wątpliwość praktycznie wszystkie aksjo­maty i powszechnie uznawane prawdy, ciążenie ku czemuś tak bardzo opartemu na wierze i w swej istocie na nieracjonalnym idealizmie, by­ło jak dysonans. Potem, wczytując się z uwagą w to, co pisał o religii, teologii i swojej wierze, zaczęła ów dysonans minimalizować. Zniknął zupełnie, gdy któregoś dnia przeczytała w e-mailu od niego:

Mimo że wiem mniej więcej, co działo się przez pierwszych kilkadziesiąt se­kund po Wielkim Początku i wiem, jak z plazmy kwarków i gluonów zaczął two­rzyć się ten nieożywiony wszechświat, ciągle nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cały ten projekt mógł powstać tylko w nieskończonym umyśle jakiegoś Kon­struktora. Nigdy nie słyszałem też o żadnej konferencji naukowej, na której pre­zentowano by referaty o istnieniu lub nieistnieniu Boga. Takich konferencji nie organizował nawet Stalin, a on nie wzdragał się przecież przed poprawianiem genetyki – na pewno słyszałaś o nadwornym genetyku Stalina, Łysence – aby marksiści broń Boże nie dziedziczyli po arystokratycznych przodkach. Nie ma absolutnie żadnych powodów, poza psychologicznymi, które mogłyby mi uniemożliwić wiarę w Boga tylko dlatego, że są czarne dziury i obowiązuje strasznie mądra teoria strun. Idea Stworzyciela jest jeszcze bardziej kusząca, gdy od kwarków przejdziesz do życia. Fakt, że na tym odprysku materii, jakim jest Zie­mia, powstało życie, jest dowodem na to, że zdarzenia nieprawdopodobne się zdarzają. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne, z punktu widzenia modeli pro­babilistycznych, jest istnienie człowieka, który, pomijając nawet umysł, ma ciało będące systemem o takiej złożoności, że istnienie Wielkiego Programisty na­suwa się samoistnie. Niektórzy uważają, że Bóg uruchomił program i na tym skończyła się jego rola. Program wykonuje się sam, bez jego udziału i jego in­terwencji. Tak myślą deiści. Czasami myślę, że mają rację, kiedy patrzę na ca­le to zło dookoła.

A propos ciała. Opowiesz mi dzisiaj coś o Twoim ciele? Możesz pominąć śledzionę i trzustkę. Skup się na piersiach, a potem przejdź do ust. Nie mów mi nic o podbrzuszu. Nie jestem jeszcze na to przygotowany...

Taki także był Jakub! Potrafił od kwarków, gluonów i idei Stworzy­ciela przejść bez najmniejszego wahania do trywialnej erotyki. I na do­datek było to tak naturalne, że nie umiała się nawet oburzać w przeko­nujący sposób.

Pamięta, że wtedy nie była to «prowokacja walczącej ateistki». Za­pytała z czystej ciekawości. Przypomniała jej się pewnego dnia ta sce­na okrucieństwa przy zabijaniu krów w Nimes. To zawsze budziło w niej agresję. Opowiedziała mu ją w szczegółach. Była znowu rozju­szona swoimi wspomnieniami. Wprowadziła się przy tym w stan cy­nicznego sarkazmu i napisała nagle do niego:

ONA: Jak to jest, że Kościół chrześcijański, bo nie tylko katolicki, akceptuje zabijanie zwierząt? Czy ich cierpienie nie ma żadnego znaczenia dla Boga?

Przecież wszystkie zwierzęta stworzył On sam. Poza tym zwierzęta nie mu­szą cierpieć z powodu grzechu pierworodnego, bo go nie popełniły. To nie ich prapramatka zerwała Owoc z drzewa wiedzy, aby dostąpić wiedzy i zaznać odrobiny rozkoszy. Nie było żadnego konia i żadnej klaczy, które trzeba by przeganiać z raju. Zwierząt nie dotyczy, o czym wiesz lepiej niż ja, żadna zbio­rowa odpowiedzialność – to najbardziej odpycha mnie od religii, ta bezsensow­na zbiorowa odpowiedzialność – za zachowanie grzesznej kobiety, która na­mówiła na jabłko słabego mężczyznę, który natychmiast poskarżył się Bogu. Zwierzęta nie muszą ubiegać się o odkupienie.

Tak na marginesie. Jakubku, mógłbyś chociaż raz pochwalić moją teolo­giczną erudycję. Jestem pewna, że choć nie święcę pisanek na Wielkanoc, wiem więcej o zmartwychwstaniu Chrystusa niż wielu ministrantów w kościele na moim osiedlu. Pochwalisz?