39537.fb2
Gdy Asia zobaczyła drogowskazy na Avignon, zapytała kierowcy, czy to ten «Avignon z mostem». Gdy ten potwierdził, nie uzgadniając nawet z nią tego, zaczęła go prosić, aby zjechał z autostrady do tego miasta i je wysadził.
– Nie wybaczyłabym sobie, gdybym przejeżdżając tuż obok, nie zobaczyła tego mostu. Ty też nie wybaczyłabyś sobie, prawda? – powiedziała. – Zobaczymy tylko ten most, zjemy coś i pojedziemy pociągiem dalej. Zgódź się – mówiła w ten swój nieznoszący sprzeciwu sposób.
Oczywiście, chciała zobaczyć ten most. Poza tym już dawno nie była tak głodna jak wtedy. Od Frankfurtu nic nie jadły.
Most był normalny. Zupełnie nie pasował do swojej sławy. Dramatyczne było w nim jedynie to, że kończył się niespodziewanie i nie docierał na drugą stronę rzeki. To mogło pobudzać fantazje. Ale tylko tych, którzy nie znali prawdziwej historii jego zniszczenia. Asia znała ją w szczegółach i na fantazje nie zostało już miejsca.
Przeszły na sam koniec, tak daleko, jak się tylko dało, i dołączyły do turystów, którzy już tam byli. Usiadły na swoich plecakach, rozpięły bluzki i zaczęły się opalać.
Gdy wróciły jakiś czas później na dworzec, okazało się, że nie ma już żadnych połączeń do odległego o 100 km Nimes. Wróciły pod most i rozbiły namiot, który Asia «dla pewności» dźwigała ze sobą. Chociaż było to nielegalne, spędziły noc pod mostem w Avignon – ukryły się z namiotem za ciężarówką stojącą na parkingu.
Do farmy dotarły o pół dnia za późno. Praca przy zbiorze winogron została już rozdzielona. Młody Algierczyk pełniący rolę personalnego rozkładał tylko ręce i udawał zmartwienie. Pamięta, że miała łzy w oczach, przeklinała Avignon, Asię Demarczyk, która śpiewała o tym idiotycznym moście, i tego Algierczyka, który nic nie mógł zrobić. W pewnym momencie do probierni wina, w której urzędował Algierczyk, wszedł ogromny mężczyzna. Był ubrany w biały podkoszulek poplamiony krwią i skórzany fartuch wiszący na jego szyi na postrzępionych rzemieniach i przewiązany na biodrach szerokim pasem. Mimo upału miał na nogach kalosze. Też czerwone od krwi. Wyglądał makabrycznie. Algierczyk powitał go jak dobrego znajomego, nie zwracając najmniejszej uwagi na jego wygląd. Gdy olbrzym podszedł do chłodziarki i odwrócił się do nich plecami, aby wyciągnąć skrzynkę z wodą mineralną, zobaczyły, że podkoszulek ma na plecach wyblakły czarny napis Uniwersytet Warszawski. W pewnym momencie Algierczyk zaczął mu coś opowiadać, wskazując na nie. Po chwili olbrzym podszedł do nich i czerwieniąc się jak mały chłopiec, powiedział po polsku:
– Obok jest jeszcze jedna farma. Oni tam uprawiają kalafiory. Potrzebują akurat ludzi do pracy. Nie płacą tak dużo jak przy zbiorze winogron, ale można tam pracować dłużej niż dwa tygodnie. Jeśli chcecie, on zadzwoni i zapyta, czy was przyjmą.
Chciały. Nawet bardzo.
Od następnego dnia wstawały o piątej rano i jechały z rodziną właściciela farmy na pole. Praca polegała na osłanianiu kalafiorów od słońca. Zakłada się kilkaset różnokolorowych cieniutkich gumek na lewą rękę od nadgarstka do ramienia i podchodzi się do wegetującego kalafiora – nie wyobrażała sobie, że mogą być aż tak duże – zbiera się jego liście razem i owija nimi kwiat, a na koniec ściska gumką. Osłania to kalafior od słońca, dzięki czemu nie brunatnieje i można go korzystnie sprzedać.
O piątej rano kalafiory są mokre od przeraźliwie zimnej rosy. Pole, które się im trafiło, miało 6 km długości. Idzie się więc 6 km, nachyla nad każdym kalafiorem po drodze, obejmuje się go jak dziecko i zakłada tę gumkę. Po objęciu kilku kalafiorów jest się dokumentnie mokrym i drży z zimna. W południe zresztą też jest się mokrym. Tym razem od potu; przed upałem nie ma się gdzie ukryć, bo na polach kalafiorowych nie ma drzew. Gdy dojdzie się do końca pola, trzeba zawrócić. Z powrotem jest też 6 km. Wie się o tym najlepiej, gdy obejmuje się pierwszy kalafior pierwszego kilometra.
Po pierwszym dniu nienawidziła wszystkie kalafiory we wszechświecie i tego, kto je przywiózł do Europy. Po drugim miała granatową od siniaków całą lewą rękę, ściskaną przez dziesięć godzin ciasnymi gumkami. W trzecim dniu dostały wypłatę za pierwsze trzy i nienawiść do kalafiorów wyraźnie opadła, a i ręka już nie była taka granatowa.
Tego dnia postanowiły odwiedzić olbrzyma w podkoszulku Uniwersytetu Warszawskiego. Wiedziały tylko tyle, że miał na imię Andrzej, ale mimo to nie miały wątpliwości, że go odnajdą. Przypuszczały, że raczej rzadko we francuskich winnicach pracują tak olbrzymi ludzie jak ich Andrzej i jeszcze rzadziej są przy tym z Polski.
Za zarobione pieniądze kupiły kilka puszek piwa i na skróty, przez pola kalafiorowe, poszły do znanej sobie probierni wina. Były w doskonałych humorach. W połowie drogi otworzyły piwo i popijając, żartowały i śmiały się rozbawione. Pole kalafiorowe skończyło się i z bocznej drogi wyjechał nagle ktoś na rowerze. Zapytały o Andrzeja. Wyglądało na to, że każdy go tutaj znał. Dowiedziały się, że pracuje przy budynkach gospodarczych, kilkaset metrów za probiernią. Gdy zbliżały się do nich, słyszały głośne ryczenie krów.
Po chwili przechodziły, wstrzymując oddech z powodu strasznego smrodu, wzdłuż długiej, otynkowanej na biało obory. Minąwszy ją, z puszkami piwa w dłoniach, uśmiechnięte i rozbawione wyszły na coś w rodzaju podwórza gospodarczego.
Tego, co zobaczyły, nie zapomni do końca życia.
Od wrót obory w kierunku pola prowadził rodzaj wąskiego korytarza, wyznaczonego przez konstrukcję z brązowych od rdzy stalowych prętów. W wielu miejscach pręty oderwały się od spawów i wygięły do wnętrza korytarza. Tuż przy wrotach stał na ułożonym z belek podwyższeniu młody mężczyzna z butelką piwa w jednej dłoni i długą elektroda, podobną do tych, jakich używają spawacze, w drugiej. Wpychając elektrodę pomiędzy prętami ogrodzenia, wbijał ją w karki krów, wyganianych przez kogoś ze stajni. Przerażone i rażone prądem krowy zrywały się do panicznej ucieczki, raniąc się dotkliwie o wystające pręty. Na końcu korytarz skręcał gwałtownie, zwężając się przy tym wydatnie. Krowy, aby przecisnąć się przez to zwężenie, musiały zwolnić. Mijały to zwężenie i wychodziły na wybetonowany okrągły placyk. W jego centrum stał Andrzej, ubrany w znany już im skórzany fartuch. Na rękach miał długie do łokci czarne rękawice. W prawej ręce trzymał duży młot, z tych, których używa się do wbijania pali w ziemię lub do rozbijania gruzu. Gdy krowa wydostawała się na betonowy placyk za przewężeniem, Andrzej jednym potężnym uderzeniem młota między oczy rozbijał jej czaszkę. Krowa wydawała wtedy charczący odgłos i przewracała się na beton. Z uszu, a czasami, gdy Andrzej nie trafił dokładnie, także z rozbitych pustych oczodołów, wypływała krew zmieszana z płynem i żelatyną ze zmiażdżonych gałek ocznych. Na placyk wyjeżdżał wózek akumulatorowy, podobny do tych, których używa się do przewożenia palet, wysuwał ogromne stalowe widły pokryte resztkami przyklejonej krwią sierści, podnosił jeszcze drgającą w konwulsjach krowę i wiózł do pobliskiego budynku. Na plac wchodziła następna krowa.
Pamięta, że gwałtownie odwróciła głowę, oszołomiona ohydą tego okrucieństwa, i zaczęła uciekać. Asi nie było już przy niej; biegnąc, kątem oka zauważyła, że klęczy w wysokiej trawie i wymiotuje. W tamtej chwili było jej to zupełnie obojętne. Chciała tylko jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Zatrzymała się dopiero na polu z kalafiorami. Usiadła w bruździe między dwoma rzędami kalafiorów i z obrzydzeniem myślała o nieskończonym okrucieństwie ludzi.
Z zamyślenia wyrwał ją dopiero krzyk Asi, która przestraszyła się, gdy wracając, zobaczyła ją siedzącą pośród kalafiorów.
Podeszła i usiadła obok. Milczały razem przez jakiś czas. W pewnym momencie podniosła się i otrzepując piach ze spodni, powiedziała z nienawiścią:
– Jeżeli to z reinkarnacją jest prawdą, to życzę temu skurwielowi z młotkiem, żeby w następnym życiu był krową. I żeby przyszedł na świat w okolicy Nimes.
Po tygodniu przyzwyczaiły się do kalafiorów. Spędzały na polu praktycznie całe dnie. Potem wracały razem do małego domku gospodarczego, który farmer przerobił na pokoje dla pracowników. I znowu były razem. Przygotowywały kolację i dalej rozmawiały. Były jak małżeństwo pracujące w jednym biurze. Nie było tematu, którego nie omówiły. Obie czuły, że ich przyjaźń pogłębia się z każdym dniem. Mimo że w wielu kwestiach różniły się, szanowały swoją odrębność i wysłuchiwały z ciekawością, co druga ma do powiedzenia.
Czas szybko mijał. Chodziły po polu i przez osiem, a czasami nawet więcej godzin przytulały do siebie te kalafiory. Opowiadały sobie przy tym niezwykłe historie, śpiewały i liczyły pieniądze, które zarobiły.
To zdarzyło się dokładnie na tydzień przed planowanym powrotem do Polski.
Była wyjątkowo upalna sobota i tego dnia na polu stawiła się cała rodzina farmera. Kiedy wszyscy dorośli pracowali, czteroletni Fran9ois, radosny blondynek o twarzy dziewczynki, i jego ośmioletni brat Theodore – ulubieniec ojca – odpoczywali w cieniu drzewa przy drodze. Dzieci pilnowała Brownie, golden retriever o złocistej sierści. Nie odstępowała chłopców na krok. Asia patrzyła na nią jak oczarowana. Asia, która kochała wszystkie zwierzęta, od pająków do koni, uważała, że pies to jedyny przyjaciel, którego można sobie kupić, a Brownie była psem, którego kupiłaby za «wszystkie pieniądze, które ma i jeszcze mieć będzie».
Dzień pracy dobiegał końca. Ustawili skrzynki z kalafiorami na przyczepie starego ciężarowego chevroleta i przygotowywali się, aby ruszyć do domu. Mały Theodore błagał rodziców, by pozwolili mu jechać przed nimi na dziecinnym rowerku.
Ziemia była wyschnięta, popękana i pokryta jasnobrązowym pyłem. Gdy ruszyli, chmura kurzu uniosła się spod kół i nie było nic widać dalej niż na metr. W pewnym momencie pojawiła się Brownie. Zachowywała się dziwacznie. Szczekała przeraźliwie głośno, próbowała gryźć przednie opony chevroleta. Nagle dosłownie rzuciła się pod prawe przednie koło samochodu.
Chevrolet przejechał ją i zatrzymał się.
Kurz opadł. Niecałe dwa metry przed samochodem w głębokim dołku leżał Theodore i płakał rozpaczliwie, przygnieciony swoim rowerem. Dwie sekundy później chevrolet przejechałby po nim.
Asia siedziała z przodu między skrzynkami kalafiorów i widziała wszystko dokładnie. Zeskoczyła z naczepy, wczołgała się pod chevroleta i wyciągnęła Brownie spod samochodu.
Brownie nie żyła.
Theodore wstał i pojechał rowerem dalej, jak gdyby nic się nie stało. Asia klęczała przy Brownie i głaskała jej pysk. Drżała na myśl, co stałoby się, gdyby nie ona. W ciszy, która zapadła, wszyscy musieli o tym myśleć. Ojciec Theodore'a także. To on prowadził chevroleta. Gdyby nie pies, przejechałby własnego syna. Spojrzała na niego. Był blady jak ściana, próbował trzęsącymi się palcami wyciągnąć papierosa z pudełka. Jego żona, siedząca przy nim na miejscu pasażera, dotykała cały czas rękami swojej twarzy i coś szeptała do siebie.
W pewnym momencie ojciec Theodore'a wysiadł z samochodu. Podszedł do Brownie, podniósł ją z ziemi, dotknął ustami jej karku, przytulił mocno do siebie i niosąc na rękach, poszedł przez pole w kierunku domu. Nikt go nie zatrzymywał.
Nawet teraz, w autobusie do Paryża tyle lat później, gdy przypominała sobie to zdarzenie, zastanawiała się, czy Asia wtedy też czuła ten wstyd.
Wstyd bycia człowiekiem.
Ona miała to uczucie. Bohaterstwo zwierzęcia i okrucieństwo człowieka spotkały się na polu w Nimes niemal oko w oko. Z tego miejsca, w którym Brownie rzuciła się pod koła chevroleta, widać było wyraźnie zabudowania z krowami.
Kiedyś rozmawiała na ten temat na ICQ z Jakubem. On najpierw oczywiście wszystko sprowadził jak zawsze do genetyki. Mapa genetyczna psa różni się od mapy człowieka w bardzo niewielkim, statystycy powiedzieliby, że w zaniedbywalnym, stopniu. Po prostu pewnej grupie ssaków dwunożnych znanych jako ludzie udało się załapać w cyklu rozwoju na trochę więcej mutacji. U Darwina też, na jego słynnym drzewie, gałąź, na której siedzą psy, jest niewiele poniżej tej, na której z taką pychą rozłożyli się obozem ludzie. Patrzą z tej swojej najwyższej gałęzi z pogardą na wszystko tam w dole. Są tacy cholernie dumni z siebie. Przecież to oni, a nie jakiś inny naczelny gatunek, wyewoluowali tak spektakularnie daleko, że jako jedyni potrafią mówić.
Wtedy w Nimes – i teraz zresztą też – jednego była absolutnie pewna: gdyby świat wybrał inny scenariusz rozwoju, dając na przykład wszystkim tę samą liczbę mutacji i gdyby także psy mogły mówić, to i tak nigdy nie zniżyłyby się do tego, aby odezwać się do ludzi.
W tej rozmowie o ludziach i psach opowiedziała oczywiście Jakubowi historię o Brownie. Ku jej dotkliwemu rozczarowaniu nie podzielał ani jej podziwu, ani wzruszenia, które w niej to wspomnienie wywołuje do teraz. Uważał, że Brownie zrobiła co zrobiła nie z miłości ani z przywiązania do małego Theodore'a, ale z «poczucia obowiązku», na dodatek niemającego nic wspólnego z poczuciem obowiązku odpowiedzialnych, zdolnych do przewidywania przyszłości ludzi. «Poczucie obowiązku Brownie» było wytresowane, tak jak czasami wytresowane jest «poczucie obowiązku» panicznie bojących się swojego szefa wylęknionych podwładnych, gotowych zrobić wszystko, aby tylko ich nie zwolniono. Brownie w wyniku tresury bała się «kary» za pozostawienie Theodore'a bez opieki, a jako pies pozbawiona kognitywnego przewidywania nie mogła wiedzieć, co się stanie, gdy przejedzie ją ciężarówka. Dlatego gdy wszystko inne zawiodło, po prostu rzuciła się pod nią.
Pamięta, że czytała to jego wyprute z emocji logiczne wyjaśnienie i czuła, jak to zdarzenie z Brownie odzierane jest na jej oczach z legendy. Pomyślała, że nawet jeśli ma rację, to mógł sobie darować ten wywód. Naukowiec się znalazł! Co on może wiedzieć o Brownie oprócz tego, że miała geny jak wszystkie inne psy? Tego, jak Brownie patrzyła na Theodore'a, nie odda żaden program sekwencjonujący geny. Nigdy.
Kilka tygodni później zupełnie przypadkowo wrócili do zdarzeń z Nimes. Jakub potrafił tak poprowadzić ich rozmowy na ICQ, że często pojawiał się w nich temat Boga. Ona nie wierzyła w Boga; jej kontakt z Kościołem skończył się zaraz po chrzcie, który jej rodzice zainscenizowali głównie po to, aby sąsiedzi dali im spokój.
Na początku ich znajomości to, że Jakub przy swoim tak bardzo naukowym i bezwzględnie racjonalnym podejściu do świata tak często powoływał się na Boga, drażniło ją trochę. W przypadku człowieka, który, jak Jakub, podawał w wątpliwość praktycznie wszystkie aksjomaty i powszechnie uznawane prawdy, ciążenie ku czemuś tak bardzo opartemu na wierze i w swej istocie na nieracjonalnym idealizmie, było jak dysonans. Potem, wczytując się z uwagą w to, co pisał o religii, teologii i swojej wierze, zaczęła ów dysonans minimalizować. Zniknął zupełnie, gdy któregoś dnia przeczytała w e-mailu od niego:
Mimo że wiem mniej więcej, co działo się przez pierwszych kilkadziesiąt sekund po Wielkim Początku i wiem, jak z plazmy kwarków i gluonów zaczął tworzyć się ten nieożywiony wszechświat, ciągle nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cały ten projekt mógł powstać tylko w nieskończonym umyśle jakiegoś Konstruktora. Nigdy nie słyszałem też o żadnej konferencji naukowej, na której prezentowano by referaty o istnieniu lub nieistnieniu Boga. Takich konferencji nie organizował nawet Stalin, a on nie wzdragał się przecież przed poprawianiem genetyki – na pewno słyszałaś o nadwornym genetyku Stalina, Łysence – aby marksiści broń Boże nie dziedziczyli po arystokratycznych przodkach. Nie ma absolutnie żadnych powodów, poza psychologicznymi, które mogłyby mi uniemożliwić wiarę w Boga tylko dlatego, że są czarne dziury i obowiązuje strasznie mądra teoria strun. Idea Stworzyciela jest jeszcze bardziej kusząca, gdy od kwarków przejdziesz do życia. Fakt, że na tym odprysku materii, jakim jest Ziemia, powstało życie, jest dowodem na to, że zdarzenia nieprawdopodobne się zdarzają. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne, z punktu widzenia modeli probabilistycznych, jest istnienie człowieka, który, pomijając nawet umysł, ma ciało będące systemem o takiej złożoności, że istnienie Wielkiego Programisty nasuwa się samoistnie. Niektórzy uważają, że Bóg uruchomił program i na tym skończyła się jego rola. Program wykonuje się sam, bez jego udziału i jego interwencji. Tak myślą deiści. Czasami myślę, że mają rację, kiedy patrzę na cale to zło dookoła.
A propos ciała. Opowiesz mi dzisiaj coś o Twoim ciele? Możesz pominąć śledzionę i trzustkę. Skup się na piersiach, a potem przejdź do ust. Nie mów mi nic o podbrzuszu. Nie jestem jeszcze na to przygotowany...
Taki także był Jakub! Potrafił od kwarków, gluonów i idei Stworzyciela przejść bez najmniejszego wahania do trywialnej erotyki. I na dodatek było to tak naturalne, że nie umiała się nawet oburzać w przekonujący sposób.
Pamięta, że wtedy nie była to «prowokacja walczącej ateistki». Zapytała z czystej ciekawości. Przypomniała jej się pewnego dnia ta scena okrucieństwa przy zabijaniu krów w Nimes. To zawsze budziło w niej agresję. Opowiedziała mu ją w szczegółach. Była znowu rozjuszona swoimi wspomnieniami. Wprowadziła się przy tym w stan cynicznego sarkazmu i napisała nagle do niego:
ONA: Jak to jest, że Kościół chrześcijański, bo nie tylko katolicki, akceptuje zabijanie zwierząt? Czy ich cierpienie nie ma żadnego znaczenia dla Boga?
Przecież wszystkie zwierzęta stworzył On sam. Poza tym zwierzęta nie muszą cierpieć z powodu grzechu pierworodnego, bo go nie popełniły. To nie ich prapramatka zerwała Owoc z drzewa wiedzy, aby dostąpić wiedzy i zaznać odrobiny rozkoszy. Nie było żadnego konia i żadnej klaczy, które trzeba by przeganiać z raju. Zwierząt nie dotyczy, o czym wiesz lepiej niż ja, żadna zbiorowa odpowiedzialność – to najbardziej odpycha mnie od religii, ta bezsensowna zbiorowa odpowiedzialność – za zachowanie grzesznej kobiety, która namówiła na jabłko słabego mężczyznę, który natychmiast poskarżył się Bogu. Zwierzęta nie muszą ubiegać się o odkupienie.
Tak na marginesie. Jakubku, mógłbyś chociaż raz pochwalić moją teologiczną erudycję. Jestem pewna, że choć nie święcę pisanek na Wielkanoc, wiem więcej o zmartwychwstaniu Chrystusa niż wielu ministrantów w kościele na moim osiedlu. Pochwalisz?