39537.fb2 S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

A może to cierpienie zwierząt jednak ma znaczenie? Może tylko Bóg jest tak zajęty wymyślaniem nowych form cierpienia grzesznych ludzi, że na zara­dzenie cierpieniu bezgrzesznych zwierząt nie ma już po prostu czasu i odkłada to na później?

Nie pisz mi tylko, że taka jest logika świata. O tym, że to nieprawda, wie na­wet moja głęboko i naprawdę wierząca sąsiadka po podstawówce i dlatego za­pisała się do Ligi Ochrony Zwierząt.

Pytam, bo ostatnio widziałam w telewizji reportaż z pewnej rzeźni na połu­dniu Polski. Kamera w szerokim ujęciu i ze wszelkimi szczegółami pokazała wi­szące za nogi w dół krowy z podciętymi gardłami, wykrwawiające się do wia­der. W tle trudno było nie zauważyć krzyża wiszącego na ścianie nad bramą prowadzącą do chłodni. Trochę byłam zdziwiona tym krzyżem. Ale wytłuma­czyłam sobie, że to musiała być rzeźnia wyznaniowa.

Jak znam Kościół, to oni pewnie mają i na te zwierzęta jakieś zgrabne wy­tłumaczenie. Jakubku, jeśli je znasz, to mi wytłumacz. Proszę.

ON: Nie, nie mają. Wytłumaczenie jest wyjątkowo niezgrabne i mało kogo przekonuje. Jeśli już zdążyłaś się uspokoić po tym ataku dumy i triumfu, że «tak właśnie myślałaś», i obiecasz mi, że postarasz się przeczytać to bez uczucia wyższości, napiszę Ci wszystko, co wiem na ten temat.

ONA: Nie miałam uczucia triumfu. Zwierzęta są dla mnie o wiele ważniejsze niż chwilowa przewaga bezdusznego ateizmu nad miłosiernym chrześcijań­stwem. Dlatego nie mam żadnych trudności z obiecaniem Ci tego, o co pro­sisz. Jak więc chrześcijanie tłumaczą przyzwolenie Boga na cierpienie zwie­rząt?

ON: Pokrętnie i różnie, w zależności od nasilenia wiary. Niektórzy uważają, że doznania, a więc także ból i cierpienie, odbywają się w duszy. Ponieważ zwie­rzęta według nich nie mają duszy, nie mogą cierpieć. Jest to wyjątkowo nie­prawdopodobna teoria, więc nawet Kościół chce o niej zapomnieć. Niektórzy genetycy natomiast przychylają się ku takiemu podejściu. Wiwisekcje szczu­rów, dla celów naukowych oczywiście, są w ramach tej teorii całkowicie uspra­wiedliwione.

Inne wytłumaczenie jest zdecydowanie bardziej logiczne. Cierpienie jest cierpieniem poprzez fakt jego trwania. Nawet jeżeli Brownie miała doznania, to, według tej teorii, nie miała świadomości. A tylko dzięki świadomości można przewidzieć, że cierpiąc w danym momencie, prawdopodobnie będzie się cier­piało za chwilę. Nieuświadomione trwanie cierpienia powoduje, że zwierzęta cierpią znacznie mniej. Obmyślił to pewien angielski filozof o nazwisku Lewis. Nigdy nikomu nie powiedział, jak zdobył te informacje, tym bardziej że z jego biografii wynika, że ani na koniach nie jeździł, ani nawet psa nie miał.

Lewis też nie wiedział do końca, dlaczego zwierzęta w ogóle muszą cier­pieć, chociaż nigdy nie zgrzeszyły. Zwalił więc wszystko na diabła, który rzeko­mo podburzył zwierzęta do wzajemnego pożerania się. Czyli jednym słowem wszystko przez diabła. Bóg tego nie chciał.

Inny Anglik o nazwisku Geach zrobił faktycznie z Boga Wielkiego Konstruk­tora bez sumienia. Uważał bowiem, że Bóg, planując cały ten żyjący świat, któ­ry miał podlegać ewolucji, wcale nie martwił się o zminimalizowanie cierpienia ani ludzi, ani tym bardziej zwierząt. Geacha nikt nie brat poważnie, bo jak tu pogodzić wizerunek nieskończenie dobrego ojca podzielającego cierpienie ze wszystkim, co stworzył, z proponowanym przez Geacha obrazem Boga jako bezwzględnego kierownika projektu pod nazwą «Ewolucja». To już lepiej zostać przy diabełku Lewisa.

ONA: Tak uważają dwaj Anglicy, o których pierwszy raz słyszę. A co Ty o tym myślisz?

ON: Niepokoję się tym. Nie umiem tego wyjaśnić. Każde cierpienie, które nie jest rytuałem jakiegoś odkupienia, nie stanowi kary za jakieś przewinienia, jest dla katolika niepokojące. A Brownie... Brownie jest dowodem, że niepokoję się słusznie. Zaparło mi dech ze wzruszenia, gdy przeczytałem to, co napisałaś o Brownie.

Nagle poczuła, że ktoś delikatnie dotyka jej ramienia. Asia. Śmiejąc się, powiedziała:

– Obudź się. Mówisz przez sen. Ten facet z rzędu za nami aż się wychylił, żeby zrozumieć, co mówisz.

Musiała się zdrzemnąć. Często jej się to ostatnio zdarzało. Potrafiła przechodzić z myśli w sny, nie zauważając różnicy.

– Gdzie jesteśmy? – zapytała, przecierając oczy.

– Mijamy Berlin – odpowiedziała Asia, podając jej plastikowy ku­bek z gorącą kawą z termosu. – Alicja z pewnością planuje już przy­szłość z tym młodym ze słuchawkami na uszach. Od Warszawy siedzą razem. Zdążyła położyć głowę na jego ramieniu. Przystojny facet. A propos facetów. Kto to jest Jakub? Co najmniej dwa razy wymówiłaś to imię przez sen.

ON: Cmentarz City of Dead St. Louis, bo tak się oficjalnie nazywa – chociaż wszyscy nazywają go po prostu Dead City – jest jednym z naj­bardziej ponurych przykładów amerykańskiego kiczu. Chociaż w infor­matorach o Nowym Orleanie wymieniany jest jako jedna z ważniejszych atrakcji tego miasta, on uważał, że cmentarz «tętniący życiem», jak napisał o nim jakiś nawiedzony grafoman w jednym z przewodni­ków, mógł powstać tylko w Ameryce.

Cmentarz przypomina miniaturowe miasto. Groby, a w zasadzie grobowce, wznoszą się nad powierzchnią ziemi i nieodparcie kojarzą z miniaturowymi domami. Niektóre mają fasady z drzwiami, niektóre małe ogródki z płotami i bramami, niektóre okazałe fontanny, a jeszcze inne mają nawet małe skrzynki pocztowe zawieszone na wejściu do domu-grobu lub przy bramie. Przed większością grobowców stoją wy­sokie maszty, na których powiewają flagi amerykańskie. Chociaż nie tylko amerykańskie. Przy wielu widział, obok amerykańskiej lub kana­dyjskiej, włoską, gdzie indziej irlandzką, a także polską.

Zaobserwował też ze zdziwieniem, że prawie przy żadnym grobow­cu nie było świec ani zniczy. Były za to halogenowe reflektory włącza­ne i wyłączane w zależności od pory dnia przez fotokomórki i skiero­wane na frontony grobowców.

To, co oglądał, przechodząc obok tych grobowców, nie było wcale aż takie oryginalne. Egipcjanie wpadli na ten pomysł już kilka tysięcy lat temu i budowali piramidy, a dopiero bardzo niedawno Amerykanie zrobili z tego piramidalny Disney land. Idąc powoli aleją tego cmenta­rza, zastanawiał się, czy za chwilę zobaczy charakterystyczny budynek McDonalda lub automaty z coca-colą.

Mijając kaplicę, zwolnił. W cieniu drzewa pomarańczowego, kilka­naście metrów za kaplicą, pomiędzy dwoma ogromnymi grobowcami znajdowała się mała płyta z czarnego marmuru, do której przymocowa­ny był, także marmurowy, wazon.

W wazonie stało kilkanaście białych róż.

Na płycie odbijał się w słońcu pozłacany napis:

Juan («Jim») Alvarez-Vargas

Oprócz nazwiska Jima na marmurowej płycie nie było żadnych in­nych informacji.

Nic. Absolutnie nic. Skromność tego grobu wśród ostentacyjnego przepychu nieodparcie przyciągała uwagę. Chociaż płyta była bardzo mała, wokół niej rozciągał się nieproporcjonalnie duży, świeżo przy­strzyżony trawnik.

Podszedł do grobu Jima, uklęknął i najpierw dotknął dłonią płatków róż w wazonie. Zaraz potem przeniósł dłoń na rozgrzaną słońcem czar­ną płytę. Odkąd zmarli jego rodzice, bywał na cmentarzach bardzo czę­sto. Nie umiał tego wyjaśnić, ale wydawało mu się, że dotykając grobu, nawiązuje z nimi kontakt. Gdy rozmawiał, a często to robił, ze zmarły­mi ojcem lub matką, zawsze klęczał i dotykał płyty ich grobów. Tutaj było tak samo.

Jim. Odnalazł go wreszcie.

Jim był jednym z jego niewielu przyjaciół. Zmienił go, zmienił jego świat, nauczył przyjaźni, próbował nauczyć, że najważniejsze to nic nie udawać. Nigdy nie nauczył go tego do końca. Głównie dlatego, że on inaczej niż Jim pojmował życie. Życie według Jima składało się jedynie z tych dni, które zawierały w sobie wzruszenia. Inne się nie liczyły i by­ły jak czas tracony w poczekalni dentysty, w której nie ma nawet gazet, choćby z przedwczoraj.

Szukał tych wzruszeń wszędzie i za wszelką cenę: w kobietach, któ­re potrafił najpierw czcić i ubóstwiać, a potem bez skrupułów porzu­cać, gdy wzruszenia mijały, w książkach, które potrafił kupować za ostatnie pieniądze nawet wtedy, gdy wiedział, że na papierosy już mu potem nie wystarczy, w alkoholu, którym przeganiał swoje lęki, i w narkotykach, które miały «wydobyć jego podświadomość na po­wierzchnię».

Podświadomość była jego hobby. Wiedział chyba o niej więcej niż sam Freud. Podobnie zresztą jak Freud eksperymentował z nią w naj­różniejszy sposób. Miał fazę, gdy medytował, pomagając sobie opium. Miał fazę, gdy zadawał sobie z premedytacją ból – podczas fizycznego bólu, paradoksalnie, w elekroencefalogramie mózgu pojawiają się ta­kie same fale jak podczas orgazmu – kalecząc się lub tatuażami pokry­wając swoje ciało. Do bólu jako narkotyku posuwał się wtedy, gdy nie miał pieniędzy na nic, co można wdychać, połykać lub wstrzykiwać. Głównie jednak «wydobywał» swoją podświadomość na powierzchnię za pomocą przeróżnych substancji chemicznych. Magicznymi, psycho­delicznymi grzybami «uwalniał swój umysł», gdy szedł oglądać wysta­wy w galeriach i chciał dojrzeć więcej niż inni. LSD, gdy naczytał się artykułów o psychoanalizie i chciał koniecznie sam się «zanalizować», bez udziału psychoterapeuty. Amfetaminą, gdy «penetrował swój we­wnętrzny kosmos, nastrajał się i odłączał». Kokainą, gdy nie mógł sobie poradzić z porażkami i musiał wydobywać się z depresji, aby poczuć, że «ciągle jeszcze warto zmuszać się do oddychania». Tej substancji potrzebował najczęściej.

W pewnym momencie, mimo że zawsze się tego wypierał, uzależnił się całkowicie od tych swoich «substancji». Głównie psychicznie. Kie­dyś rozmawiali o kosmologii. Jim był zafascynowany wszystkim związanym z drążącym pytaniem, co było na początku. Potrafił godzinami dyskutować o czarnych dziurach, teorii strun, kurczeniu lub ekspansji wszechświata, dylatacji czasu i książkach Hawkinga, który był dla nie­go kultowym pisarzem. Właśnie tak. Pisarzem. Jak Faulkner, Camus i Miller, a nie naukowcem i fizykiem jak Einstein czy Pianek. Ponadto – według Jima – swoje kalectwo i swoją deformację przy «niezmierzalnej wprost mądrości i inteligencji» był «największym zwycięstwem Harvardu nad Hollywood».

– Słuchaj – mówił – niektórzy nie umieją napisać porządnie instruk­cji obsługi odkurzacza bez użycia «przetwornika przepięć wtórnych», a ten facet umie opisać, jak powstał wszechświat, bez użycia jednego równania matematycznego. Czasami zastanawiam się, czy Hawking aby nie był «na chemii», pisząc te kawałki o wszechświatach niemowlęcych. Jeśli był, to ja bym bardzo chciał wiedzieć, na jakich strukturach.

Sam potrafił wymyślać swoje teorie i zmieniać je po następnych kil­ku butelkach piwa. Kiedyś, gdy doszli w jednej z rozmów do tego «punktu osobliwego» w czasoprzestrzeni, który tak w zasadzie, nie tyl­ko według Hawkinga, pozwala wykluczyć konieczność początku wszechświata – po prostu nie musi być początku, aby był środek, bo w końcu trudno cokolwiek zakładać – starał się mu mozolnie i obrazo­wo wyjaśniać istotę tego punktu, nie wchodząc w żadne matematyczne zawiłości. W pewnym momencie Jim powiedział:

– Nie tłumacz mi tego, czuję dokładnie, o co ci chodzi. Czasami umiem się wstrzelić w taki «punkt osobliwy». Jesteś w szpagacie mię­dzy przyszłością i przeszłością. Jedna noga jest w przeszłości, a druga w przyszłości. Jesteś jednocześnie w kilku przestrzeniach lub w jednej przestrzeni o więcej niż ośmiu lub osiemnastu wymiarach. Nie masz uczucia, że między przeszłością a przyszłością jest jakaś teraźniejszość. Teraźniejszość jest zbędna. Możesz równie dobrze stanąć na lewej no­dze w przeszłości lub prawej w przyszłości. Rozglądasz się po prostu po wszechświecie. Twoja linijka na biurku jest w latach świetlnych, a nie w centymetrach. Cały ten wszechświat, ale to dopiero na końcu te­go «odlotu» i też nie zawsze, jest wypełniony muzyką Morrisona, którą gra orkiestra symfoniczna, i masz wrażenie, że widzisz każde zmarsz­czenie na mózgu Hawkinga. Takie punkty osobliwe mam przeważnie po czymś z ziół lub po grzybach. Żadna ciężka chemia.

Po czym dodał, śmiejąc się tak szczerze, jak tylko on potrafił:

– Nie wiedziałem tylko, że Bóg też był na grzybach, gdy majstro­wał przy wszechświecie.

Jim narkotykami katalizował swoją świadomość i podświadomość i robił to po to, żeby cały czas «czuć». Gdy mu się to nie udawało, wpa­dał w fazę. Znikając, oddalał się od bliskich mu ludzi i nie dając sobie rady z samotnością, wpadał w tę swoją czarną dziurę depresji. Potrafił całymi dniami leżeć w łóżku, nie otwierać oczu, nic nie mówić i reago­wać tylko na ból.

Mimo to wolał być nieobecny całkowicie niż być tylko w części i bra­kującą resztę udawać. Dlatego był tak niezwykły dla ludzi, którzy go zna­li. Jeśli znalazł się w ich pobliżu, był dla nich całym sobą. Albo nie było go w ogóle. Ale tylko dla wybranych. Pozostałych nie zauważał. Stano­wili obojętną szarą masę zużywającą jedynie tlen i wodę. Wybranym był ten, kto był «dobry». A «dobry» był ten, kto umiał czasami aż tak zaryzy­kować, aby zatrzymać się w wyścigu szczurów i rozejrzeć dookoła.

Następnego dnia po tym, gdy on wprowadził się do Robin, zaraz po przyjeździe do Nowego Orleanu, wieczorem ktoś zapukał do drzwi je­go pokoju. Jim. Nerwowym głosem zapytał:

– Słuchaj, mam na imię Jim, mieszkam w pokoju obok i teraz bar­dzo potrzebuję dokładnie dolara sześćdziesiąt pięć, żeby kupić piwo w Seven-Eleven. Mógłbyś mi pożyczyć na dwa dni?

Stypendium miało wpłynąć na jego konto dopiero za dwa dni, miał w kieszeni około dwóch dolarów za puszki po coli i piwie, które wy­szperał w koszu na śmieci w kuchni Robin i sprzedał. Zamierzał kupić za nie rano chleb na śniadanie i opłacić przejazd autobusem do uniwer­sytetu. Pamięta, że nie zastanawiał się ani chwili. Wyciągnął portfel, wysypał wszystko, co miał, i podał mu. Kwadrans później Jim zapukał ponownie i zapytał, czy mogliby to piwo wypić razem.

Tak zaczęła się ich znajomość. Już po krótkim czasie niemożliwe się stało pozostawać tylko znajomym Jima. Bo trudno być tylko znajo­mym kogoś, o kim się wie, że oddałby bez wahania własną nerkę, gdy­by zaszła taka potrzeba.

Ich przyjaźń nie miała jednego początku. Nigdy się nie kończąc, rozpoczynała się wielokrotnie. I zawsze inaczej. Od momentu jednak, gdy ratowali życie Ani, Jim stał się po prostu fragmentem jego biogra­fii. Jak data urodzenia, pierwsza szkoła i imiona rodziców.

– Przepraszam pana, czy mógłby mi pan powiedzieć, co ten Alvarez-Vargas miał takiego w sobie, że wszyscy pielgrzymują do jego gro­bu? – usłyszał nagle za sobą.

Poderwał się gwałtownie, zawstydzony trochę, że ktoś przyłapał go na tym, że klęczy. Odwrócił się i zobaczył grubego starszego mężczyznę siedzącego za kierownicą elektrycznego wózka przypominającego aku­mulatorowe pojazdy używane na polach golfowych. Miał skórzany kowbojski kapelusz na głowie, telefon komórkowy przypięty do paska spodni i pager zapięty za kieszenią na piersiach brązowej koszuli. Był opalony i nosił okulary przeciwsłoneczne. Na przedniej płycie wózka widniał kolorowy napis z nazwą cmentarza. Zauważył, że oprócz nume­ru telefonu i faksu napis zawiera także adres strony WWW cmentarza.

Teraz już nawet cmentarze są online – pomyślał, trochę zaskoczony.

Mężczyzna musiał być pracownikiem cmentarza.

– Mógłbym panu oczywiście opowiedzieć, ale musiałby pan wziąć kilka dni wolnego, aby wysłuchać całej historii – odpowiedział znie­cierpliwionym głosem. – Dlaczego to pana interesuje?