39537.fb2
Westchnął ciężko i podjął opowieść:
– Pogrzeb organizowała jakaś kancelaria adwokacka. Nigdy nie dowiedziałem się tak do końca, kto za to płacił. Wykupili taki kawał działki jak normalnie bierze się na bardzo porządny obiekt z fontanną i wieloma extras. Już się cieszyłem, że zarobię parę groszy, a oni tutaj kazali położyć tę marmurową płytkę wielkości wizytówki i posiać trawę dookoła. Wyobraża sobie to pan? Panie, to jest marnotrawienie wspólnego dobra. Gdyby tak każdy robił i kupował prawie ar parceli i siał trawę zamiast inwestować w obiekty, to ten cmentarz można by zamknąć, bo byłoby tu tak smutno jak na pogrzebie i żywa dusza by tutaj nie zajrzała. Ten cmentarz, panie, to jest zaraz po jazzie najlepsze, co mogło się zdarzyć temu miastu.
Zdjął okulary słoneczne i wyłączył telefon komórkowy.
– Nie przeczytałem wszystkiego pisanego małymi literami w tym kontrakcie. Panie, to był mój błąd. Co za różnica, czy marmur jest z Włoch, czy z Meksyku? Zamówiłem w Meksyku, bo bliżej. Po dwóch tygodniach nasłali jakiegoś eksperta i musiałem wymieniać płytę. Wazon też. Straszne koszty. Ale to był dopiero początek. On był tutaj pochowany jako McManus. Po trzech miesiącach kazali mi zmienić nazwisko na Alvarez-Vargas. Panie, słyszał pan kiedyś, żeby nieboszczykowi zmieniać nazwisko po pogrzebie??? Nie chciałem zmieniać, ale okazało się, że oni to zapisali w kontrakcie. Zostały ślady po literach z poprzedniego nazwiska. Szlifowanie nic nie pomogło. Znowu musiałem sprowadzać marmur z Włoch. Dobrze, że chociaż wazon mogłem zostawić. Ten wazon, panie, jest prawie tak samo drogi jak ta płyta. Zamilkł na chwilę.
– Mogę zapalić? – zapytał, wyciągając metalowe pudełko z cygarami. Wrócił do wózka i specjalną gilotynką odciął ustnik grubego cygara. – Pytam, panie, bo niektórzy nie chcą, żeby palić przy ich grobach. Nawet cygara im przeszkadzają. Tak jakby to robiło tym nieboszczykom. Poza tym, panie, ja nie palę cygar poniżej dziesięciu dolarów sztuka. Panie, to nie koniec. Potem był o tym grobie cały artykuł w «The Times-Picayune». Rodzina tego klienta, co leży obok – ten po lewej – nie zauważyła albo po prostu rzecz zignorowała i wylała betonową podstawkę pod reflektor trzydzieści centymetrów w głąb trawnika przy grobie Alvareza. Trzydzieści centymetrów! Panie, co tu się działo. Ta kancelaria adwokacka wystąpiła do sądu w trzy dni po tym, jak ich goryl, co to tutaj przychodzi z aparatem fotograficznym co trzy tygodnie, im to doniósł. Zaskarżyli ich o wszystko, o co się dało. Także o koszty za «cierpienie rodziny ich klienta». Klient to niby Alvarez, ten co tu leży. Panie, on przecież nie ma żadnej rodziny! Mówili mi kiedyś o jakiejś siostrze, ale nikt jej tutaj nie widział. Gdy tylko wygrali ten proces, zaraz następnego dnia rano była tutaj mała koparka. Ich własna. Nie wierzyli mi. Sami wywalili ten beton i posiali nową trawę. Ci, co przegrali proces, musieli za wszystko płacić. Dobrze im tak, szczerze mówiąc. Widziałem już dużo w tym miasteczku, ale oni zrobili z tego grobu plac zabaw.
Słuchał go z uwagą. W pewnym momencie zapytał:
– Kto zlecił panu dostarczanie tych róż do wazonu?
– Kancelaria. Mam z nimi kontrakt. Codziennie ma być jedenaście białych róż. Wyobrażasz pan sobie, jaką kasę ktoś utopił w tych kwiatach? Od kilkunastu lat są świeże róże na tym obiekcie. Najpierw sam przyjeżdżałem tutaj codziennie. Taniej, niż zlecić kwiaciarni. Ale potem żona zaczęła mi robić problemy, gdy w soboty, w niedziele i nawet w Święto Dziękczynienia musiałem jechać, kupić i postawić te przeklęte róże. Żona od początku mówiła, że za tym stoi jakaś kobieta. Odkąd jej opowiedziałem o tych różach i tym grobie, ona tu zawsze przychodzi. Przedtem czasami, od święta, gdy przyjechała autem mnie odebrać z cmentarza, to tylko do kaplicy zachodziła, a teraz za każdym razem przychodzi zobaczyć ten grób. Panie, mnie to wszystko bardzo dziwi – ściszył głos i rozejrzał się dokoła, jakby upewniając się, że nikt ich nie słyszy – bo to był, panie, ćpun. Zwykły ćpun. Wiem od mojego bratanka. On pracuje w dziale zabójstw w FBI. Jak go znaleźli podczas Mardi Gras – wie pan, to ten szalony tydzień u nas do tłustego wtorku, gdy cały świat zjeżdża się do Nowego Orleanu – na śmietniku, to nie dość, że był podziurkowany sztyletem jak szwajcarski ser i nie miał prawej dłoni, to jeszcze ktoś tym sztyletem, najpewniej przez przypadek, w żołądku otworzył mu prezerwatywy wypełnione kokainą. Musiał to połknąć przed śmiercią. Miał tego prawie kilo w żołądku. Umarł na gigantycznym haju. Bratanek mi mówił, że w śledztwie musieli przesłuchać jakąś kobietę. Ponoć jest jakimś ważnym prokuratorem w Luizjanie. On twierdzi, że to ona zleca to wszystko tej kancelarii. Widziałem tutaj raz, jeden jedyny raz, pewną kobietę. Obserwowałem ją dokładnie, bo zachowywała się bardzo dziwnie. Stała na dróżce i nie podeszła do grobu. Patrzyła na płytę Alvareza. Stała ponad godzinę i patrzyła na jego grób. Ale to było tylko ten jeden jedyny raz. Tak mniej więcej w rok po tym, jak wymieniałem mu nazwisko. A pan, przepraszam, kim jest dla niego, jeśli można spytać?
Schylił się wtedy, przykląkł, dotknął palcami swoich warg i opuścił dłoń na płytę grobu Jima. Wstał i patrząc w oczy temu grabarzowi, powiedział:
– Ja? Nikim specjalnym. Ćpaliśmy razem. Tylko to.
Odwrócił się i poszedł w kierunku bramy wyjściowej cmentarza.
ONA: Dokładnie w południe autobus stanął przed szklanymi przesuwnymi drzwiami hotelu Relais Bosquet, całkowicie blokując wąską, jednokierunkową Champ de Mars. Ignorując wściekłe trąbienie kierowców stojących w korku, który utworzył się za autobusem i rósł z każdą chwilą, kierowca wyłączył silnik, otworzył luki bagażowe, polecił wszystkim jak najszybciej przetransportować bagaż do holu, a sam pośpiesznie zniknął w hotelu.
Wyciągając swoją ciężką walizę, zdążyła się spocić. W Paryżu tego dnia było 36 stopni Celsjusza i powietrze trwało w bezruchu.
– Praktykant z biura podróży miał rację, ten hotel jest naprawdę w epicentrum Paryża – pomyślała, wchodząc do klimatyzowanego holu. Wiedziała to, ponieważ kierowca, szukając tego hotelu, krążył kilkanaście minut po jego okolicy. Pola Marsowe z wieżą Eiffla były widoczne gołym okiem, do stacji metra przy Ecole Militaire było nie więcej niż pięć minut pieszo.
Tymczasem nie zamierzała nawet zbliżać się do recepcji. Niech najpierw ten cały tłum rozpierzchnie się po pokojach.
Znalazła skórzaną sofę naprzeciwko drzwi wejściowych. Usiadła wygodnie i oparła nogi na walizie, którą postawiła przed sofą. Obok przysiadła Alicja. Asia stała z innymi w kolejce do recepcji.
– Słuchaj. On jest cudowny. Przyjechał tutaj studiować. Nie ma żony ani nawet narzeczonej. Mówił mi po drodze wiersze po francusku. Poza tym jest taki opiekuńczy. Zobacz, nawet stoi w kolejce za mnie. Wcale nie jestem pewna, czy ja będę nocować w tym hotelu. Zaprosił mnie na kolację. Obiecał, że powie mi jeszcze więcej wierszy. Nie liczcie więc na mnie dziś wieczorem.
To ostatnie zdanie Alicja wypowiedziała z odrobiną dumy. Od tego momentu było oczywiste, że Alicja znowu utyje. I to wcale nie przez tę kolację.
Po kilkunastu minutach, gdy przy recepcji nie było już nikogo, wzięła swoją torebkę z dokumentami, podniosła się z wygodnej sofy i podeszła do młodego recepcjonisty.
– Mam zarezerwowany pokój jednoosobowy nad ogrodem – zaczęła po angielsku.
Recepcjonista podniósł głowę znad księgi meldunkowej.
– Tak, wiem. To ja pani to rezerwowałem na zlecenie kogoś z Warszawy – odpowiedział po polsku bez najmniejszego akcentu, uśmiechając się do niej.
Zaskoczona, przyjrzała się mu uważniej. Miał duże brązowe oczy i ciemne włosy, spięte gumką w kitkę z tyłu głowy. Miał także wyjątkowo piękne, długie, szczupłe i zadbane dłonie. Zwracała uwagę na dłonie mężczyzn, odkąd w ogóle zaczęła zwracać na nich uwagę. U mężczyzn najpierw zauważała dłonie, potem ich buty, a dopiero później całą resztę. Zauważyła te dłonie, gdy spisywał dane z jej paszportu.
Gdy skończył, odwrócił się do szafki na klucze za swoimi plecami i z przegródki z numerem jej pokoju wyjął klucz i oliwkowozieloną kopertę. Podając ją, powiedział:
– Jest już e-mail dla pani.
Zarumieniła się, próbując ukryć radość i podniecenie.
– Gdyby chciała pani coś wysłać przez Internet, to proszę tekst zostawić w recepcji. Moja koleżanka lub ja chętnie wyślemy to dla pani. To jest usługa bezpłatna. Nasz adres mailowy znajdzie pani w materiałach informacyjnych w pokoju.
I jak gdyby zgadując jej myśli, podniósł się z krzesła za ladą recepcji, podszedł do planu Paryża wiszącego na ścianie obok tablicy ogłoszeniowej, założył okulary i odwracając się do mapy, powiedział:
– Gdyby to panią interesowało, to w okolicy są dwie kawiarnie internetowe. Jedna otwarta całą dobę na okrągło sto metrów od hotelu, obok apteki, zaraz przy wjeździe na naszą ulicę. Ta jest bardzo droga. Musi pani liczyć się z wydatkiem około siedmiu dolarów za godzinę w dzień i pięciu w nocy. Druga jest w podziemiach stacji metra Ecole Militaire i jest o połowę tańsza, ale czynna tylko w dzień i jest tam tylko kilka komputerów, i same macintoshe firmy Apple.
Słuchała go i zastanawiała się, skąd wiedział, że chciała właśnie o to zapytać. Schowała pośpiesznie oliwkową kopertę do torebki, podziękowała i poszła w kierunku windy. Gdy tylko drzwi zamknęły się i była pewna, że recepcjonista nie może jej widzieć, natychmiast wyciągnęła kopertę i nerwowo ją rozerwała. Oczywiście, e-mail od niego!
Nowy Orlean, 14 lipca
Nie mogłem sobie dzisiaj przypomnieć dokładnie czasu, gdy Ciebie nie było. Masz magiczny wpływ na mnie i w związku z tym wpływaj na mnie najlepiej, jak umiesz. Odkąd nagle – przez Paryż – stało się to możliwe, rozpaczliwie pragnę się z Tobą zobaczyć. Na razie nie mogę się z tym uporać. Z tym oczekiwaniem, l z tym napięciem. A najbardziej z tymi atakami czułości. Czy można mieć ataki czułości? Pewnie odbieram temu całe piękno, nazywając to w ten sposób. Powinienem być bardziej poetycki. Ale wtedy nie byłbym prawdziwy. To są naprawdę ataki, jak astmy lub migotania przedsionków serca. Gdy atak przyjdzie, głównie słucham muzyki, piję lub czytam Twoje e-maile. Doszło do tego, że robię wszystko jednocześnie: słucham Van Morrisona, którego tak lubisz, piję meksykańskie piwo Desperado z cytryną i dodatkową wkładką z tequili oraz czytam jeden «mega» e-mail od Ciebie. Połączyłem sobie elektronicznie wszystkie listy z ostatnich 6 miesięcy i czytam je razem jako jeden ogromny list.
Czy wiesz, że w ciągu tych 180 dni napisałaś do mnie ponad 200 razy?!
To oznacza statystycznie więcej niż jeden e-mail dziennie. Użyłaś w nich dokładnie 116 razy słowa «całuję» – chociaż tak naprawdę nie wiem nawet, jak w rzeczywistości wyglądają Twoje usta. Tak bardzo się cieszę, że nie muszę Cię prosić o kolejną opowieść o nich. Niedługo je zobaczę.
Użyłaś 32 razy «dotykać» oraz 81 razy «pragnę», ale tylko 8 razy «boję się». Sprawdziłem to, używając programu Word, więc pomyłka nie wchodzi w rachubę. Policzyłem właśnie te słowa, o nich myślę bowiem ostatnio częściej. Wyszło mi, że ponad 10 razy częściej pragniesz, niż się boisz. Chociaż to tylko statystyka, poczułem się uspokojony. Statystyka nie kłamie. Kłamią jedynie statystycy.
CZY WIESZ MOŻE, CO BĘDZIE Z NAMI DALEJ????
To pewnie przez ten Paryż mam takie myśli i stawiam aż tak dramatyczne pytanie. Mam nieodpartą potrzebę zdefiniowania tego związku. Nazwania go, nadania mu pewnych ram i granic. Chcę nagle wiedzieć, od którego punktu mój smutek ma sens, a radość ma swój powód. Chcę także wiedzieć, do którego punktu wolno mi dojść w moich nadziejach. W wyobraźni i tak byłem już we wszystkich punktach, nawet w tych najbardziej osobliwych.
Teraz już jednak nie odwiedzę na jawie żadnego punktu. Idę spać. Cieszę się, że już za kilka snów będziesz znów bliżej.
Nawet na jawie jesteś przecież już bliżej. Witaj w Paryżu! Tak bardzo chciałbym już lecieć do Ciebie.
Uważaj na siebie uważnie. Szczególnie teraz.
Jakub
Boże, co on pisze, przecież to właśnie ta statystyka kłamie! – pomyślała. – Tak bardzo się boje. Ale głównie tego, że pragnę go za bardzo.
W tym momencie otworzyły się drzwi windy. Ona stała tam ciągle z oliwkową kartką w dłoni i przyciskała ją do piersi, recepcjonista wpatrywał się w drzwi windy, śmiejąc się na jej widok, rozbawiony komicznością sytuacji, podczas gdy wchodzący gość hotelowy pytał ją, na które piętro chce jechać. Nie była pewna tak do końca, na które. Zapomniała. Spojrzała na klucz, aby się upewnić. Czuła takie dziwne ciepło w okolicach podbrzusza.
Wysiadła z windy naprzeciwko pokoju 1214. Wsunęła kartę magnetyczną klucza w szczelinę zamka i otworzyła drzwi. Wepchnęła nogą walizkę przez próg. Poza wąskim snopem światła, które padało przez niedokładnie zasunięte zasłony na ogromne łóżko, zajmujące centralną część pokoju, pokój był zaciemniony. Podeszła do okna i odsłoniła ciężkie welurowe zasłony. Ciepło nie odchodziło. Wzmagało się. Otworzyła okno.
Pokój, tak jak obiecywano jej jeszcze w Warszawie, był rzeczywiście nad ogrodem. Oddzielony od kamiennego podwórza hotelu gęstym żywopłotem ponaddwumetrowej wysokości, był jak plama zieleni, którą zrobił nieopatrznie jakiś roztargniony malarz na piaskowym tle swojego płótna. Patrzyła na ten ogród, zwilżając językiem wargi. W lewej części, oddzielonej od prawej wygrabioną pedantycznie alejką, znajdowały się grządki z truskawkami, porzeczki pod ścianą i okrągły klomb 2 różami. Większość z nich była purpurowego koloru. Uwielbiała purpurowe róże. Między klombem a aleją ciągnęły się grządki fasoli, ziemniaków i pas krzaków pomidorów chylących się do ziemi pod ciężarem owoców. Grządki fasoli w centrum Paryża! Prawa część była porośnięta trawą. Przypominał jej działkę babci nad Bugiem. Tyle tylko, że ta tutaj jest w samym centrum Paryża, kilkaset metrów od wieży Eiffla.
Uniosła stopy jedną po drugiej i zrzuciła buty. Poczuła ulgę. Rozsunęła zamek spódnicy, odpięła guzik i pozwoliła jej spłynąć powoli na podłogę. Cofnęła się krok od okna i opadła na łóżko przykryte ciężką narzutą w kwiaty. Pokój pachniał fiołkami, był przyjemnie chłodny dzięki szemrzącej cicho i dyskretnie w tle klimatyzacji. Z zamkniętymi oczami leżała na łóżku, które w świetle od okna wyglądało jak mała scena na środku pokoju. Dłońmi tuliła do piersi oliwkowy arkusz z listem od niego. Odłożyła go na chwilę obok. Usiadła i zdjęła przez głowę kawowy pulower, w którym przyjechała. Odpięła powoli zapinki stanika i obiema dłońmi zsunęła go sobie na brzuch. Potem przełożyła go do lewej dłoni, a prawą wsunęła w majtki i podnosząc nieznacznie pośladki, zsunęła je poniżej ud. Podniosła nogi do góry i zdjęła majtki, po czym położyła je wraz ze stanikiem na oliwkowym arkuszu. Wsunęła małą poduszeczkę, która leżała obok jej głowy, pod pośladki. Szeroko rozłożyła nogi. Trzy palce prawej dłoni włożyła do ust i zwilżyła śliną, po czym przeniosła do granicy włosów łonowych. Po chwili oddychała bardzo szybko i głośno.
ON: Kończył się ostatni dzień jego pobytu w Nowym Orleanie. Jutro miał lecieć do Nowego Jorku.
Tam jeszcze tylko jedna noc i półtora dnia. Poza tym w Nowym Jorku czas biegnie znacznie szybciej – myślał, czekając w znakomitym nastroju na poranną kawę przy stoliku ustawionym na tarasie hotelu przy basenie.
Po Nowym Jorku był Paryż, a w Paryża ona. To, co czuł, myśląc teraz o niej, to była taka delikatna melancholia tęsknoty połączona z napięciem i niecierpliwością dziecka czekającego na koniec wigilijnej kolacji, aby wreszcie rozpakować te prezenty pod choinką. Trzeba jeszcze tylko przetrzymać jakoś tę kolację i potem już...