39537.fb2 S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 41

S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 41

– Szukamy pana od kilku godzin. – powiedziała. – Chcieliśmy na­wet zawiadomić policję. Odkąd pan przyjechał z Polski, był pan tutaj zawsze przed siódmą rano. Zaraz zadzwonię do profesora, że się pan odnalazł. Tak bardzo martwiliśmy się o pana. Jak to dobrze, że nic się panu nie stało – dodała z wyraźną ulgą.

Było mu trochę nieswojo, że narobił aż takiego zamieszania. Nie mógł jednak przewidzieć scenariusza tej nocy. Poza tym – pomyślał, uśmiechając się do siebie – stało się przecież. I to aż sześć niezapo­mnianych razy, nie licząc zdarzenia w sali wykładowej.

Nad zdarzeniem w sali wykładowej nie przeszedł tak zupełnie do porządku dziennego. Nad ranem, gdy leżąc w jej łóżku przytuleni do siebie palili papierosy, pili zieloną herbatę z sokiem grejpfrutowym i lo­dem – Jennifer uważała, że zielona herbata «oczyszcza nie tylko ciało, ale i duszę» – i słuchali nokturnów Szopena, zapytał ją wprost o zdarze­nie w sali wykładowej. Jej odpowiedzi nigdy nie zapomni. Wydostała się z jego objęć, usiadła po turecku na pościeli przed nim – na wprost jego oczu było dokładnie rozwarcie jej ud – zmieniła szept na normal­ny głos i powiedziała:

– Martwisz się, co się stało z twoją spermą? Eljot, popatrz na to tak. Sperma składa się leukocytów, fruktozy, elektrolitów, kwasu cytryno­wego, węglowodanów i aminokwasów. Ma tylko od pięciu do czter­dziestu kalorii i nie powoduje próchnicy. Ma zawsze stałą temperaturę twojego ciała. Poza tym jest zawsze świeża, bo stara obumiera. Jest w zasadzie bez smaku... Gdybyś pił sok ananasowy i nie palił tyle, by­łaby słodka. Poza tym z powodu tych pięćdziesięciu do trzystu milio­nów plemników, które zawiera, uważana jest za eliksir życia. Przynaj­mniej w kulturach Wschodu. To wyszło od Hindusów. Wiem to nie tylko z książek. Mój ostatni nauczyciel muzyki, jeszcze na Wyspie, za­nim przyjechałam tutaj, do Dublina, był Hindusem. Oni z seksu zrobili sztukę. Ta sztuka to tantra. Dla tantry miłość fizyczna to sakrament. W tantrze nie kopuluje się. W tantrze Lingam, czyli świetliste berło al­bo po angielsku penis, wypełnia Joni, czyli świętą przestrzeń kobiety, czyli po angielsku waginę. Twoje inicjały, «JL», to inicjały tantry. Już przez samo to obiecywałeś od początku rozkosz.

Uśmiechnęła się, pochyliła nad nim i zaczęła całować jego oczy. Po chwili opowiadała dalej:

– Czy wiesz, że symbolem hinduskiego boga Sziwy jest śliczny, ży­lasty, pulsujący penis i że na większości obrazów Sziwa medytuje z piękną ostrokątną erekcją? Poza tym tak cenił swoją spermę jako źró­dło nieśmiertelności, że według wierzeń Hindusów, potrafił przez setki lat doprowadzać do bezgranicznej ekstazy swoją żonę Parvati nigdy, ani razu, przy tym nie ejakulując. To głównie dlatego mniej boscy hin­duscy jogini po akcie płciowym natychmiast wysysają swoją spermę z pochwy partnerki. Uważają, że w ten sposób ratują swoją witalność.

I przekornie chichocząc cicho, dodała:

– Szkoda, że nie jesteś hinduskim joginem. Mam takie przeczucie, że to wysysanie zaraz po, jeśli dobrze zrobione, jest pełne wrażeń i po­prawia także witalność hinduskich kobiet. Czytałam także, że prawdzi­wi nauczyciele sztuki kochania starochińskiej dynastii Tang też czcili spermę jako substancję boską. Niektórzy z nich potrafili rzekomo pod koniec życia, po latach cierpliwych ćwiczeń, mieć tak zwaną ejakulację wsteczną, to znaczy wydzielać spermę do wnętrza swego ciała. To pisał jakiś francuski historyk. Trochę mu nie wierzę.

Powiedziawszy to, dotknęła palcami jego warg i dodała:

– Widzisz więc, Eljot, jaki kultowy twór połknęłam w tej sali wykła­dowej. Ale nie wszyscy są zdania, że trzeba czcić spermę. Zupełnie ina­czej traktują swoją spermę prawdziwi artyści. Touluse-Lautrec – musisz go przecież znać – o którym uczą dzieci w szkołach nawet katolickich, gdy był za mało pijany, aby nie wpaść w delirium tremens, sprzedawał swoją spermę prostytutkom, wśród których się schronił pod koniec swo­jego krótkiego życia. Radził im, aby zapładniały się nią same, aby uro­dzić takiego geniusza, za jakiego on sam się uważał. Ponieważ prostytut­ki z natury są wrażliwe na ludzką biedę, a także ponieważ zachwycił je swoim malarskim talentem – bo sobą nie zdołałby zachwycić nikogo, był bowiem zdeformowanym chorobą syfilitykiem o odrażającym wyglądzie – kupowały od niego tę spermę. Aby się długo nie męczył i miał na wód­kę. Ekscentryczny Salvador Dali z kolei nie ukrywał, że w czasie swoich natchnień, szczególnie gdy wydawało mu się, że znowu jest zakochany, często onanizował się, kierując swój wytrysk do naczyń z farbami, który­mi malował. Uważał, że kolory nabierają w ten sposób miękkości i wy­jątkowego nasycenia. A poza tym obraz pachnie wtedy zupełnie inaczej. Tak mówił Dali. Ale obdarzony genialnym talentem Dali to także genial­ny kłamca. Kłamał tak, jak o świecie kłamią jego obrazy.

Ten nieoczekiwany wykład wydawał się skończony. Znowu się po­łożyła, odwrócona do niego plecami, przysunęła tak blisko, jak tylko mogła, i biorąc jego prawą dłoń, położyła ją na swoich piersiach. Przez minutę leżeli w milczeniu. Nie mogła nie zauważyć, że znowu on ma erekcję. Zamruczała cicho z zadowolenia i powiedziała:

– Poza tym wy, mężczyźni, uwielbiacie, gdy wam się to robi, prawda? I nie czekając na jego odpowiedź, dodała, chichocząc:

– Jestem pewna, że gdybyście byli wystarczająco wygimnastyko­wani, bralibyście go sobie sami do ust codziennie. Prawda?

Roześmiał się głośno po tej ostatniej uwadze, odwrócił ją twarzą do siebie i zanim zaczął całować, wyszeptał: – Od dzisiaj mniej palę i będę jadł głównie ananasy.

Od tej pamiętnej nocy wracał ze swojego laboratorium do pokoju Jennifer prawie codziennie. Część pokoi studenckich, podobnie jak je­go tzw. gościnny, była małymi kawalerkami z własną kuchnią i własną łazienką.

«Małe» były według Jennifer. Jego pokój gościnny był o wiele większy niż całe mieszkanie jego rodziców w Polsce.

Oczywiście, pokoje takie jak ten, w którym mieszkała Jennifer, by­ły zdecydowanie droższe niż te normalne. Nie miało to jednak dla niej żadnego znaczenia. Chociaż nigdy nie rozmawiali na ten temat, Jennifer miała wszystko, tylko nie problemy finansowe. Kiedyś mimocho­dem zagadnął Zbyszka na temat finansów Jennifer. Wiedział tylko tyle, że jej ojciec jest właścicielem sieci promów łączących wyspę Wight, leżącą w pobliżu Konwalii na kanale La Manche, z Portsmouth i Southampton. Kiedyś odważył się i zagadnął ją o rodziców. Odpowie­działa ze smutkiem w głosie:

– Mój ojciec jest Amerykaninem, pochodzi z tej części Connecticut, gdzie mężczyźni nawet idąc pracować do ogrodu, wkładają krawat, a matka, Angielka, pochodzi z takiej rodziny, w której matki przed no­cą poślubną radzą córkom, aby zamknęły oczy i myślały o Anglii. To, że dali mi, jeżeli to naprawdę oni, życie, graniczy z cudem. Nigdy nie widziałam, aby mój ojciec pocałował lub dotknął matkę. Ojciec miał być bogaty, a matka miała być damą. Jestem prawdopodobnie na świe­cie dlatego, że trzeba mieć dziedziczkę. Nie jest to romantyczny po­wód, ale ma swoje zalety. Jeżeli już nie mogę mieć ich miłości, to niech chociaż będzie przyjemnie.

Zakończyła stanowczo:

– Nie pytaj więcej o nich. Proszę.

Nigdy nie rozmawiała z nim o pieniądzach. Po prostuje miała. Sam zestaw hi-fi był droższy niż jej mały srebrzysty kabriolet suzuki, który parkował przed budynkiem akademika i którym zabierała go czasami na przejażdżki. Nic dziwnego: kilkumetrowe kable do kolumn głośni­kowych jej zestawu były stopem złota. Z przewagą złota.

Pokój Jennifer można było znaleźć po omacku. Zastanawiał się czę­sto, jak to znosili jej sąsiedzi. Z pokoju nieustannie wydobywała się głośna muzyka. Nawet jeśli był to Bach, Mozart, Czajkowski czy Brahms, on nie wytrzymałby tego długo. Oni jakoś tolerowali. Może do tego trzeba być Anglikiem. Jak się okazało, w pokojach obok miesz­kali sami Anglicy.

Czasami był u niej w pokoju na tyle wcześnie, że jedli razem kola­cję i rozmawiali. Jego angielski poprawiał się nieustannie. Podobnie zresztą jak znajomość muzyki klasycznej. Po kilku tygodniach był na tyle dobry, że odróżniał muzykę Bacha od muzyki Beethovena, a nawet opery Rossiniego od oper Prokofiewa.

Poza tym świat muzyki klasycznej i muzyków, który odkrywała przed nim Jennifer, był jak pełna napięcia opowieść o wszystkich grze­chach tego świata. Jemu wydawało się wcześniej, że naprawdę grze­szyć w muzyce mogli tylko Mick Jagger lub nieustannie odurzony wszystkim, co dało się wessać, połknąć lub wstrzyknąć, perkusista Keith Richards. Nic bardziej mylnego! To wcale nie zaczęło się od rock'n'rolla. Historia grzechu w muzyce okazała się starsza niż opery Monteverdiego, a ten komponował prawie 300 lat temu. Głównymi grzechami były pijaństwo i cudzołóstwo. Od zawsze. A jeśli nie od za­wsze, to przynajmniej odkąd opera z pałaców przeniosła się do teatrów i zaczęto sprzedawać na nią bilety, i trzeba było czymś zainteresować motłoch. Większość wielkich kompozytorów tamtych czasów była uza­leżniona nie tylko od muzyki, ale także od wódki, swojej bezgranicznej próżności i nie swoich kobiet.

Beethoven na przykład zmarł na marskość wątroby. Pił, bo był zbyt wrażliwy, nieustannie biedny i na dodatek głuchł. W 1818 – w tym sa­mym roku ośmioletni Szopen zagrał swój pierwszy publiczny koncert – ogłuchł zupełnie, a mimo to komponował nadal. Gdy dowiedział się, że ma marskość wątroby, przestał pić koniaki i przeszedł na wino reńskie, uważając, że ma ono niezwykłe właściwości lecznicze. U Beethovena było to jednak genetyczne. Alkoholizm, za co odpowiada najmniejszy z chromosomów, chromosom 21, jest przecież bardzo dziedziczny. Matka urodziła go jako ósme dziecko – troje z nich było głuchych, dwoje niewidomych, a jedno psychicznie chore. Gdy zaszła w ciążę po raz ósmy, miała już syfilis i była alkoholiczką. Piła ze smutku, tak jak Ludwig zresztą. Jennifer opowiadała mu to z takim przejęciem, jak gdyby mówiła o alkoholizmie własnego ojca. Jak to dobrze, że wtedy nie było jeszcze feministek walczących o prawa kobiet do aborcji! Z pewnością doradziłyby matce Beethovena aborcję i ludzkość nie mia­łaby VII Symfonii!!!

– Wyobrażasz sobie świat bez VII Symfonii??? – pytała go podnie­cona.

On sobie to doskonale wyobrażał. Świat bez pierwszej, a także od drugiej po szóstą nie mówiąc już o ósmej, też sobie bez kłopotów wy­obrażał. Ale wolał jej nie prowokować. Ona tymczasem kontynuowała:

– A ta symfonia jest przecież tak monumentalnie ważna dla ludzko­ści jak piramidy, mur chiński, mózg Einsteina, pierwszy tranzystor czy odkrycie tego twojego DNA. Jest na tyle genialna, że jako cyfrowy za­pis, obok fotografii człowieka i rysunku systemu słonecznego, poleciała w kosmos jedną z amerykańskich sond, która ma opuścić za kilka lat nasz układ planetarny i potencjalnie być przejęta przez obce cywiliza­cje. A przede wszystkim jest po prostu piękna. Wiesz, że dla tej jednej symfonii w Paryżu i Wiedniu wybudowano większe sale koncertowe?!

Jennifer znała jeszcze inne pikantne historie z zepsutego świata pro­minentnych kompozytorów ubiegłego wieku. Jak na przykład tę o Brahmsie, obok Beethovena najczęstszym bywalcu list przebojów w tamtych czasach.

Brahms, podobnie jak Beethoven, pił o wiele za dużo. Nigdy jednak nie pił koniaku, tylko zawsze wino. Ale za to nieustannie cudzołożył. Między innymi z żoną swojego dobrego przyjaciela i muzycznego pro­motora. Jego cudzołóstwo przeszło do historii głównie przez fakt, że sy­piał z Clarą Wieck, żoną Roberta Schumanna, innego wielkiego kompo­zytora XIX wieku. Świat mu nigdy tego nie przebaczył. Nie przez to, że sypiał. To było nawet uroczo pasujące do artysty. Głównie przez okolicz­ności, w jakich do tego doszło. Gdy w 1854 Schumann został zabrany do szpitala psychiatrycznego po nieudanej próbie samobójstwa, Brahms przeniósł się na stałe do Dusseldorfu, gdzie mieli dom Schumannowie, aby «pocieszać» żonę niedoszłego samobójcy, piękną Clarę. Z pocieszyciela stał się kochankiem i mieszkał z nią nawet przez dwa lata. To wte­dy skomponował swój prawdziwy przebój, I Koncert fortepianowy d-moll. Był na liście przebojów sal koncertowych Europy przez cały dłu­gi rok. Gdy Schumann zmarł w domu wariatów, w 1856, Brahms opuścił Clarę i wyjechał z Dusseldorfu. Zaraz potem zaczął pić. Czasami pił tak­że z Wagnerem, innym znanym kompozytorem, którego nienawidził, a który cały czas mu zazdrościł nie sławy, ale powodzenia u kobiet.

A tak w ogóle to światek kompozytorów pokroju Brahmsa i Liszta to świat zawiści, zazdrości, próżności i intryg. Tylko jednego spośród siebie wielbili i bezwarunkowo podziwiali wszyscy. Grał go Mozart i Beethoven. Na nim muzyki uczył się Szopen.

Ten kompozytor zawsze był en vogue – tak przedtem, jak i teraz. To Bach. Totalny evergreen. Gdyby wtedy było MTV, to puszczaliby clipy z muzyką Bacha tak, jak teraz puszczają Pink Floyd lub Genesis.

– Eljot, ty powinieneś go w zasadzie lubić najbardziej ze wszyst­kich – mówiła z przejęciem Jennifer. – Jego muzyka to matematyczna precyzja. Tak jak te twoje programy. A mimo to podziwiali go i chłod­ni racjonaliści, i sentymentalni romantycy. Poza tym nikogo tak jak Ba­cha nie kochają jazzmani. W Bachu jest drive i swing. Nawet w Pasji wg św. Jana i Mszy h-moll jest swing. Poza tym Bach jest jak Bóg. Ba­cha nie można lubić lub nie. W Bacha się wierzy albo nie. Bach był z pewnością zaplanowany w momencie tworzenia wszechświata. Ba­cha można zagrać na każdym instrumencie i to zawsze będzie brzmiało jak Bach. Nawet na gitarze elektrycznej lub na organkach.

Wszystkiego tego dowiadywał się w trakcie kolacji u Jennifer. Otwierała butelkę wina, którą przynosił, recytowała libretta oper lub opowiadała fascynujące historie ze świata muzyki, kładła płytę na tale­rzu gramofonu, siadała mu na kolanach w wygodnym fotelu i słuchali w milczeniu. On czasami zapalał papierosa, a czasami, gdy Jennifer go o to poprosiła, cygaro, które kupowała dla niego w specjalnym sklepie w Dublinie. Czasami palili razem. Jennifer lubiła cygara. Polubiła jesz­cze bardziej, gdy zauważyła, jak działa na niego widok cygara w jej ustach, szczególnie po kilku kieliszkach wina.

Było im dobrze. Gdyby dzisiaj miał jakoś nazwać ten czas w Dublinie z Jennifer, to powiedziałby, że byli jak szczęśliwa para zaraz po ślubie. Nigdy jednak nie nazywali się parą i nigdy też nie rozmawiali o swojej przyszłości. Po prostu spędzali czas razem. Nie kochał jej. Tylko ją bar­dzo lubił. I bardzo pożądał. Może dlatego było im ze sobą tak dobrze.

Małżeństwa nie powinny być zawierane w tym stanie chorobowym, jakim jest tak zwane zakochanie. To powinno być prawnie zakazane. Jeśli nie przez cały rok, to przynajmniej od marca do maja, kiedy ten stan staje się z powodu zakłócenia mechanizmu wydzielania hormonów powszechny i objawy szczególnie nasilone. Powinno się najpierw iść na odwyk, porządnie się odtruć i potem dopiero powrócić do myśli o małżeństwie. W stanie, w jakim są zakochani ludzie, dopamina prze­lewa się im przez kanały rozsądnego myślenia i zatapia mózg. Szcze­gólnie lewą półkulę. To udowodniono najpierw na szczurach, potem na szympansach, a ostatnio na ludziach. Gdyby zakochanie trwało /byt długo, ludzie umieraliby z wyczerpania, arytmii lub tachykardii serca, głodu albo syndromu odstawienia snu. Ci, co by jednak nie umarli, w najlepszym wypadku skończyliby w szpitalu wariatów.

Z Jennifer miał swoją dopaminę całkowicie pod kontrolą, a mimo to mieli mnóstwo niezapomnianych przeżyć. Ich związek, którego nigdy potem, z żadną inną kobietą nie udało mu się skopiować, był dowodem zwycięstwa czystej, spirytualnie przenoszonej myśli nad tą wyrażaną w chemii jakichś hormonów lub neuroprzekaźników.

Ponieważ muzyka była aż taką pasją Jennifer, z poczucia przyjaźni zmuszał się, przynajmniej na początku, aby uczestniczyć we wspólnym słuchaniu i wykrzesać w sobie choć odrobinę entuzjazmu. Tak było przez pierwsze dwa tygodnie. Potem sam zaczął zauważać, że po ca­łym dniu analizowania programów do transkrypcji genów, zajmowania się nukleosomami i histonami, dobre nagrania muzyki Bizeta, Ravela czy Wagnera uspokajają go i przyjemnie wyciszają. Zupełnie odwrótnie było z Jennifer. Ona każdy koncert przeżywała jak swój własny ślub. Była wzruszona i zawsze bardzo podniecona. To była wspaniała konstelacja dla nich obojga. Szli wtedy do łóżka albo kochali się na fo­telu lub na podłodze. Przy jej podnieceniu i jego spokoju nic nie zdarza­ło się przedwcześnie. Dzięki muzyce szczytowali niemal jednocześnie.

Ponadto zauważył, że najlepiej było im po operach Pucciniego. Dla­tego «Turandot», «Tosca», «Madame Butterfly» to dla niego nie tylko tytuły oper, ale także zapisy w intymnej historii jego życia. Dwie opery Pucciniego szczególnie utkwiły mu w pamięci.

«Tosca» była dla Jennifer spektaklem, który można nazwać poli­tycznym horrorem lub, jak ją sama nazywała, «operową relacją z celi tortur». Uważała, że gdyby była komponowana dzisiaj, to na pewno w Hollywood i na pewno nazywałaby się jak film ze Schwarzeneggerem – «Umieraj powoli». Jennifer miała kilka płyt z nagraniami «Toski», każdą z inną wykonawczynią roli tytułowej. Chociaż on znał jedy­nie nazwisko Marii Callas, ona tłumaczyła mu, że naprawdę bosko śpiewa niejaka Renata Tebaldi. Nie widział żadnej różnicy, natomiast Jennifer była Tebaldi zachwycona.

– Ona tak śpiewa, jakby była tutaj, w tym pokoju, i patrzyła nam w oczy. Nie czujesz tego? – pytała.

Nie czuł. Zresztą, nie chciał czuć obecności nikogo innego w tym pokoju oprócz Jennifer. Gdyby ta Tebaldi teraz tu weszła, natychmiast by j ą wyprosił.

Zawsze gdy dochodzili do momentu, kiedy Tosca widzi, że jej ko­chanek Cavaradossi został naprawdę rozstrzelany przez pluton egzeku­cyjny, Jennifer zaczynała drżeć. W chwilę później, gdy Tosca z rozpa­czy rzuca się w przepaść, Jennifer tuliła się do niego jak dziecko, które przestraszyło się burzy. Kilka minut później w łóżku była wyjątkowo czuła, delikatna i milcząca. To milczenie było niecodzienne. Normal­nie, co bardzo lubił, Jennifer była wyjątkowo głośna.

Z kolei «Cyganeria» Pucciniego wprowadzała Jennifer w stan pra­wie ekstatyczny. Słuchała tej płyty szczególnie często. Do kolacji ubie­rała się wówczas wyjątkowo uroczyście, wyciągała szampana, rezygnu­jąc z jego wina, obok talerzyka z deserem kładła najlepsze kubańskie cygaro i potem, już po kolacji, na fotel do niego przychodziła już bez bielizny. Po «Cyganerii» nigdy nie zdążyli dobrnąć do łóżka. Potem, już po wszystkim, uwielbiała mówić o tej operze. Kiedyś powiedziała mu, że marzy tym, aby dopisać drugą część «Cyganerii». Taką «Cyga­nerię» II. To mogła wymyślić tylko Jennifer. Poza tym uważała, że gdy mężczyzna spotyka kobietę, może zdarzyć się wszystko. I «Cyganeria» jest najlepszym dowodem, że to prawda.

W te dni, w które pracował do późna i nie spędzali z sobą wieczoru, Jennifer zostawiała otwarte drzwi do pokoju. Szedł prosto pod prysznic do łazienki i nagi wchodził do jej łóżka. Uwielbiała, gdy budził ją, cho­wając się pod kołdrę i całując powoli ciało, lądował głową i ustami między jej udami.

Czas z Jennifer był jak telenowela, którą ogląda się chętnie codzien­nie wieczorem i w której nie ma smutku i nudy, dominują seks i dobra muzyka. Poza tym dbał o nią jak o swoją kobietę. Kupował kwiaty, ma­sował opuchnięte stopy, gdy wracała z aerobiku, znosił jej wybuchy złości bez powodu, gdy miała swoje ciężkie dni przed okresem, uszczelniał cieknące krany, całował dłonie na pożegnanie, gdy wycho­dził rano do biura, jeździł z nią do Dublina i godzinami chodził bez sło­wa protestu za nią po sklepach, pił z nią zieloną herbatę i rozmawiał o muzyce, uczył się z nią do jej egzaminów, dzwonił do niej i pytał, czy zjadła lunch. Poza tym, chociaż nie udało mu się ograniczyć palenia, regularnie jadł ananasy lub pił sok ananasowy.

I chociaż nie obiecywali ani nie wymagali od siebie wierności, nie wyobrażali sobie, że mogłoby być inaczej. Pamięta, że tylko raz Jenni­fer nawiązała do tego. I to nie wprost. Któregoś weekendu poleciała przez Londyn do domu na wyspę Wight.

Tęsknił za nią. Odczuwał autentyczny, pełen melancholii smutek związany z jej nieobecnością i oddaleniem. Dwa dni później znalazł kartkę pocztową w swojej skrzynce. Oprócz pięciolinii z kilkunastoma nutami, które zawsze, i zawsze inne, dołączała do swoich wszystkich listów lub kartek, było na niej napisane:

Eljot, chcę, żebyś wiedział (choć naprawdę nie wiem, do czego mo­że Ci się przydać ta wiedza), że jesteś jedynym mężczyzną, który mnie dotyka.

Także w moich myślach.