39537.fb2 S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 43

S@motno?? w sieci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 43

Mam nadzieję, że przynajmniej jeden pilot tego samolotu do Nowe­go Jorku wypił mniej niż ja tej nocy – pomyślał, myjąc zęby w łazien­ce. Odwrotnie niż większość ludzi, lubił wchodzić pod prysznic już z umytymi zębami.

Stał pod prysznicem i myślał o niej. Jak smakuje jej skóra? Jak bę­dzie brzmiało jego imię, gdy ona je wypowie? Co powiedzą sobie w pierwszych zdaniach na lotnisku? Jak powinien ją przytulić na powi­tanie? Nagle wydawało mu się, że poprzez szum płynącej wody słyszy dzwoniący telefon. Opuścił dźwignię prysznica. To był telefon. Prze­sunął szklane drzwi kabiny prysznica i nie wycierając się, poszedł do sypialni. Christiane. Sekretarka instytutu w Monachium.

– Jakub, gdzie ty chodzisz po nocy? Dzwonię do ciebie od dwóch godzin! Możesz rejestrować, co mówię? Okay, możesz. Więc słuchaj uważnie. Nie lecisz dzisiaj do Nowego Jorku. Lecisz do Filadelfii. Tam weźmiesz taksówkę do Princeton. To tylko czterdzieści pięć minut, je­śli nie ma korków. Ten profesor biologii molekularnej w Princeton cze­ka na ciebie. Elektroniczny bilet na lot do Filadelfii będzie czekał przy odprawie pasażerów. Numer biletu przefaksowałam do recepcji hotelu. Twój samolot z Nowego Orleanu do Filadelfii startuje o jedenastej rano twojego czasu. Wszystkie loty załatwiłam tak jak lubisz, w Delcie. Cie­szysz się, prawda? Masz dwie godziny więcej spania! W Princeton za­instalujesz im program. Pamiętaj, tylko demo. Żadnej pełnej wersji. Tak jak jest w kontrakcie. Demo ma ich podniecić na tyle, aby kupili od nas pełną wersję. Zainstaluj im to tylko w komputerach kliniki. Opo­wiedz im ładnie, tak jak ty to umiesz. Muszą poczuć, że bardzo tego potrzebują. Załatwiłam ci tam w Princeton pokój w Hyatt. To hotel za­raz przy klinice. Numer rezerwacji też jest w faksie. Jakub, nawet nie myśl o zostawieniu mnie tu w Monachium i przeniesieniu się do Prin­ceton. Ja wiem, że chodzą ci po głowie takie pomysły, żeby przenieść się do Stanów, ale nie rób mi tego. Nie zostawiaj mnie, proszę, samej z tymi Niemcami!

Uśmiechnął się. I chociaż to był żart, wiedział, że było w nim wiele prawdy. Christiane była absolutnie nietypową Niemką. Spontaniczną, nieuporządkowaną, niezorganizowaną, wrażliwą, porywczą i okazującą uczucia. Zawsze wyrzucała mu, że to ona uczy się od niego niemieckości, podczas gdy on jej mówił, że jest tak słowiańsko «rozmemłana» i czas przecieka jej przez palce. Wiedział, że jest jej najlepszym przyja­cielem. Rozczulał ją miseczką truskawek w lutym, kwiatami na biurku 8 marca, chociaż nikt w Niemczech nie obchodzi Dnia Kobiet, e-mailem w dniu jej imienin, a najbardziej noszeniem ciężkich kartonów z papie­rem do drukarek. On, profesor, nosił papier do drukarek sekretarce. Nie­którzy koledzy naukowcy byli zbulwersowani takim demonstracyjnym aktem «brutalnego łamania struktury zależności». «No tak. To Polak. Oni zawsze muszą coś burzyć i łamać jakieś reguły» – myśleli pewnie. Christiane tylko na początku czuła się niezręcznie. Potem cieszyła się na dzień, w którym dostarczano im papier do drukarek. Uwielbiała demon­stracyjnie pokazywać «tym Niemcom, jak naprawdę powinno traktować się kobiety». A on? On, chociaż wcale nie przepadał za «łamaniem re­guł», po prostu nie potrafił inaczej.

Zwracał uwagę, aby w relacjach z Christiane nie posunąć się poza ramy przyjaźni. Wiedział, że mógł o wiele dalej. Ale nie chciał. Naj­pierw dlatego, że Christiane była już w stałym związku, gdy on pojawił się w instytucie. Pociągała go. Była na początku jedyną bliską mu oso­bą w Niemczech. W wielu momentach swoim sposobem bycia, reak­cjami nawet przypominała mu Natalię. Może właśnie dlatego nie chciał przekroczyć tej granicy. Nie chciał burzyć czegoś i nie móc zbudować na tym miejscu niczego innego. Pobyt w Niemczech traktował od po­czątku jako coś przejściowego. Taką «poczekalnię» w drodze do celu. Jego celem była Ameryka. Uważał, że w poczekalni – Christiane na­śmiewała się z patosu tego stwierdzenia – nie powinno zasadzać się żadnych drzew. Był w tej poczekalni już kilka ładnych lat i miał czasa­mi wrażenie, że Christiane czeka tam na coś razem z nim.

W pierwszej chwili, gdy usłyszał o tym planie z Princeton, chciał protestować. Pomyślał jednak o tych dwóch godzinach snu i powiedział:

– Chrissie – lubiła, gdy spieszczał jej imię właśnie tak – nie zosta­wię cię samej z tymi Niemcami. Teraz, gdy już nauczyłem cię pić wód­kę jak prawdziwy Polak, byłoby mi szkoda. Rozumiem. Lecę do Fila­delfii dzisiaj o jedenastej. Wystaw mi na serwer FTP tę dokumentację dla Princeton. Nie mam jej w moim laptopie, bo zupełnie nie spodzie­wałem się tej wycieczki. Znajdziesz ją w komputerze w moim biurze. On jest cały czas włączony. Chrissie, jak już będziesz w moim biurze, to proszę, podlej moje kwiaty. Nie zapomnisz? Postarasz się nie wcho­dzić na moje ICQ, gdy już będziesz w tym komputerze? To, co tam znajdziesz, i tak będzie po polsku. I proszę cię, nie ucz się polskiego tylko po to.

Zaśmiał się w słuchawkę. Chociaż Christiane obiecała mu, że «się postara», wiedział, że i tak nic z tych starań nie będzie. Z pewnością przejrzy całą historię jego korespondencji na ICQ. Christiane uwielbia­ła wiedzieć wszystko o wszystkich. On interesował ją zawsze najbar­dziej. Był w najlepszym wieku rozrodczym, był najmłodszym profeso­rem w ich instytucie, całował kobiety w rękę, a ona nawet nie mogła ustalić, z którymi lub z którą sypia. Nie mogła tego ustalić, bo nie sy­piał z żadną. Chociaż Christiane trudno byłoby w to uwierzyć, od daw­na już nie.

Gdy odłożył słuchawkę, na łóżku, w miejscu gdzie siedział, rozma­wiając z Christiane, ciemniała wielka mokra plama. No tak, przybiegł do telefonu prosto spod prysznica. Teraz już był suchy. Poszedł do ła­zienki, by wyłączyć światło. Wracając zauważył, że na podłodze przy drzwiach leży biały arkusz papieru. Schylił się i podniósł go. Faks od Christiane. Zadzwonił do recepcji i przesunął budzenie o dwie godziny.

Jadąc taksówką z hotelu na lotnisko w Nowym Orleanie, obiecywał sobie, że już nigdy nie będzie pił. Miał gigantycznego kaca, nie zdążył przełknąć nawet łyka kawy, bo zaspał, a radio w taksówce groziło tor­nadem nad Północną Karoliną. Do Filadelfii zawsze lata się nad Pół­nocną Karoliną!

Było gorzej, niż myślał. Turbulencje rozpoczęły się zaraz za No­wym Orleanem. Trzymał się kurczowo poręczy fotela, tak jakby to mo­gło mu w czymś pomóc. A to był dopiero początek. Po godzinie lotu, gdy wpadli w gasnące wiry po tornado nad Północną Karoliną, obiecy­wał sobie głośno absolutną abstynencję. Niechby tylko wylądowali bezpiecznie, a on nie weźmie już nigdy alkoholu do ust. Przypomniały mu się czasy rejsów w technikum. Tam też tak do bólu wyrywało wnętrzności. Nigdy nie zapomni sceny, kiedy blady i zielony, wraz z wieloma innym przewieszony przez burtę w Zatoce Biskajskiej, prze­rwał wymioty, aby w tej agonii śmiać się z bosmana, który wrzeszczał, przekrzykując uderzenia fal:

– Marynarze wiedzą, co jest najlepsze na taką pogodę? Marynarze oczywiście, kurwa, nie wiedzą! Najlepszy na taką pogodę jest kompot z czereśni, bo w obie strony tak samo smakuje. Niech marynarze to za­pamiętają. Poza tym rzyganie to nie jebanie. To trzeba umieć. Który to do cholery rzyga na nawietrznej???

Musiał być chyba tak zielony jak wtedy na statku, ponieważ stewar­desa co kilkanaście minut podchodziła do niego i pytała, jak może mu pomóc. Wykorzystywał to jego sąsiad z fotela obok, ogromny Teksańczyk w kowbojskim kapeluszu, którego nie zdjął ani na chwilę. Pod­czas gdy on umierał, jego sąsiad, jak gdyby nic się nie działo, przy każ­dej wizycie stewardesy zamawiał alkohol. Czasami próbował go nim częstować. Z przerażeniem i odrazą w oczach odmawiał. Nie mógł wy­obrazić sobie większej tortury niż smak whisky w tej sytuacji.

Turbulencje trwały do samego końca, a i lądowanie było okropne. Uderzyli kołami w płytę lotniska tak mocno, że nawet obojętny na wszystko jego mocno już pijany sąsiad zapytał, lekko bełkocząc:

– Wylądowaliśmy czy nas zestrzelili?

Za bramą czekał na niego kierowca wysłany na lotnisko przez uni­wersytet w Princeton. Jechali ponad godzinę. Gdy znalazł się w swoim pokoju, zadzwonił natychmiast do profesora i przesunął spotkanie o trzy godziny. Nastawił budzik, zamówił budzenie w recepcji i zapro­gramował budzenie w telewizorze. Głośność ustawił na maksymalną. Nie miał siły się rozebrać.

Budził się trzy razy, ale dopiero telewizor wymusił na nim pójście pod prysznic. W gabinecie profesora był kilka minut przed czasem. Znał go dobrze z wcześniejszych spotkań i kongresów. Zdziwaczały starzec o białych włosach. Absolwent uniwersytetu w Zurychu – co z dumą podkreślał, namiętnie nawiązując do Einsteina, który także koń­czył uniwersytet w Zurychu – tolerujący wszystko oprócz niepunktualności, palenia papierosów i kobiet naukowców. Dokładnie w tej kolej­ności.

Z nim zawsze mówił po niemiecku, całkowicie ignorując fakt, że je­go współpracownicy i asystenci nic z tego nie rozumieli. Podczas każ­dego spotkania upewniał się, że ich instytut na pewno nie współpracu­je «z tymi metabiologami w Harvardzie, którzy ciągle jeszcze nie wiedzą, że wieloryby to ssaki». Za każdym razem – niestety, zgodnie z prawdą – zapewniał go, że na pewno nie współpracują z uniwersyte­tem Harvarda. Nie dodawał jednak, że jest to ich cel od kilku lat.

Szefem biologii molekularnej w Harvardzie, o czym dowiedział się podczas rautu w trakcie któregoś z kongresów – była eksżona profeso­ra z Princeton. Ponieważ środowisko naukowców to jedno z najbardziej plotkarskich środowisk w ogóle, powiedziano mu szeptem na ucho, że profesor i eks byli małżeństwem dokładnie przez czterdzieści siedem godzin. Od jedenastej rano w sobotę do dziesiątej rano w poniedziałek, bowiem dopiero o tej godzinie otwierają sądy w stanie Massachusetts. Rzekomo dokładnie czterdzieści siedem godzin po ślubie żona profeso­ra, doktor nauk biologicznych, absolwentka paryskiej Sorbony, złożyła pozew o rozwód. On sam nigdy nie spędził z profesorem więcej niż jed­ną godzinę, ale i to wystarczyło, aby rozumieć jego eks.

Prezentacja w gabinecie profesora – oczywiście po niemiecku – trwała trochę ponad godzinę. Około siedemnastej przewieziono go do centrum komputerowego kliniki Uniwersytetu w Princeton, gdzie miał zainstalować i przetestować demonstracyjną wersję ich programu. Po trzech godzinach pracy, gdy już był bliski zakończenia, wyszedł z sali komputerowej, aby poszukać automatu sprzedającego puszki z colą. Musiał być gdzieś w pobliżu. Na amerykańskim uniwersytecie mogło nie być biblioteki, ale musiał być automat z colą. Z oświetlonego jarze­niówkami centrum komputerowego wyszedł na ciemny korytarz.

– O Boże, ale mnie pan przestraszył! Myślałam, że to jakiś duch. Chodzi pan dokładnie jak Thommy. Przestraszył mnie pan strasznie. On też mnie ciągle straszył.

Odwrócił głowę w kierunku, z którego dochodził ten głos. Czarna sprzątaczka majaczyła w oddali w ciemnym korytarzu. Wyglądała jak niewolnica z obrazów Teodore'a Davisa, zbierająca bawełnę na planta­cjach w pobliżu Nowego Orleanu. Te same na pół centymetra głębokie zmarszczki pod oczami. Te same ogromne białe gałki oczne, pocięte czerwonym liniami naczyń krwionośnych.

– Nie chciałem pani przestraszyć. Szukam automatu z colą. Kto to był Thommy?

– Thommy też ciągle szukał coli. Pracował tutaj wiele lat i nigdy nie pamiętał, gdzie jest automat – odpowiedziała.

– Ja dzisiaj z pewnością też nie zapamiętam. Zaprowadzi mnie pani do automatu i po drodze opowie mi, kto to był Thommy?

– Nie wie pan, kto to był Thommy?! Thommy pracował cztery korytarze dalej. Każdy go znał po tym, jak ukradł mózg Einsteinowi. Zna pan Einsteina, tego amerykańskiego Żyda ze Szwajcarii?

W tym momencie przyjrzał się jej dokładniej. Jeszcze nikt nie na­zwał Einsteina «amerykańskim Żydem ze Szwajcarii». Nie umiał okre­ślić jej wieku. Zastanawiał się czasami, czy Murzyni też nie mogą okre­ślić wieku białych, bo wydają im się zawsze tacy sami. Przypominała mu Evelyn z restauracji w Nowym Orleanie. Ogromna, prostokątna od ramion do ziemi, zwalista, z piersiami jak poduszki, przykrywającymi całą klatkę piersiową od obojczyków po brzuch.

– Jak to ukradł mózg Einsteina? Kto to był Thommy? – dopytywał się zaintrygowany.

Murzynka odstawiła wiadro, z którego przelewała się piana, i usia­dła na ławce przy wejściu do toalety.

– Thommy był lekarzem. Ale nikogo nie leczył. Dlatego też nikt go nie szanował. Poza tym nie witał nikogo rano. Witałby pan kogoś rado­śnie rano, gdyby miał pan dwa trupy do pokrojenia przed i cztery po śniadaniu? Ja go szanowałam. I Marilyn też. Thommy kochał się w Marilyn. Ale wtedy tutaj prawie każdy kochał się w Marilyn. W tamtych czasach kobiety i mężczyźni jeszcze ciągle kochali się w sobie. Marilyn była lekarką na trzecim piętrze. Ja tam nie sprzątałam. Marilyn była bardzo piękna. Czy mogę zapalić przy panu?

Wyjęła puszkę z tytoniem i zaczęła skręcać papierosa.

– Oczywiście, że pani może. A mogłaby pani skręcić jednego dla mnie? Czy w tym automacie na colę jest także piwo?

Znowu zapomniał o przyrzeczeniu z samolotu. Uśmiechnęła się.

– Piwo? Nie. Nigdy. Tutaj na campusie łatwiej kupić kokainę niż piwo.

– Kto to był Thommy i kto to była Marilyn? – zapytał, siadając obok niej na ławce.

Ponieważ była tak duża, że zajmowała prawie całą ławkę, musiał siedzieć przytulony do niej. Podała mu skręconego papierosa. Siedzieli w ciemnym korytarzu, paląc papierosy. Dwa żarzące się punkty. Było cicho, tylko jej niski głos brzmiał niesamowicie w tej ciemności i przy akustyce tego korytarza.

– Marilyn w zasadzie pracowała na pediatrii. Dzieci kochały ją, bo śmiała się cały czas. Tylko gdy umierało jakieś dziecko, miała łzy w oczach. Płakała zawsze w toalecie. Żeby dzieci tego nie widziały. Thommy był patologiem. Kroił trupy, żeby znaleźć w nich coś ważnego. Dzięki temu, co znajdował, można było ratować życie innych. Chociaż był bardzo potrzebny, nikt go nie podziwiał. Oprócz Marilyn. On to chy­ba jakoś czuł. To było tak dawno temu, a ja pamiętam każdy szczegół. Einsteina przywieźli przed północą. Był nieprzytomny. Umarł krótko po północy. To był poniedziałek, osiemnastego kwietnia pięćdziesiątego piątego roku. Byłam wtedy tutaj najmłodszą praktykantką. Wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Sprzątałam wtedy pierwsze, parter i piwnicę. Patologia jest w piwnicy. Thommy oczywiście znał i podziwiał Ein­steina. Był dla niego niedoścignioną mądrością. Każdy w Princeton znał Einsteina. Chociażby z powodu tych wszystkich dziennikarzy, którzy tu­taj na campusie za Einsteinem gonili jak stado wilków.

Gdy Thommy przyszedł na dyżur, Einstein leżał już na stole. Thom­my najpierw nie chciał robić tej sekcji. Przyszedł na górę do Marilyn i po­wiedział jej o tym, bardzo zdenerwowany. Po kilku minutach dał się przekonać i wrócił do piwnicy. To, co tam dalej się działo, znam w szcze­gółach od Marilyn. Ja myślę, że Thommy to zrobił dla niej. Żeby go po­dziwiała i była dumna z niego. Wszyscy mówią, że to niemożliwe, aleja wiem swoje. Widziałam, jak on patrzył na Marilyn. Thommy zrobił straszną rzecz. Najpierw wykonał normalną autopsję i potem nagle na­szło go to uczucie. Ta jedna, jedyna, niepowtarzalna szansa w jego życiu. Wziął piłę, przeciął czaszkę Einsteina i wydobył z niej jego mózg. Po­dzielił go skalpelem na dwieście czterdzieści równych kostek i wsadził do dwóch trzylitrowych słoików z napisem Costa Cider i zalał formaliną. Jeden ze słoików przykrył szczelnie drewnianym, a drugi szklanym wie­kiem. Oba słoiki wyniósł z piwnicy. Postanowił, że nikomu ich nie odda. Pustą czaszkę Einsteina wypchał gazetami zawiniętymi w folię i zamknął tak, aby nikt tego nie zauważył. Wyobraża pan to sobie? Stare pomięte gazety zamiast mózgu w czaszce Einsteina??? Gdy Marilyn mi to opo­wiedziała, nie chciałam uwierzyć. Jak on mógł to zrobić?

Na chwilę zamilkła, oddychając ciężko.

Obraz czaszki Einsteina wypchanej gazetami był jak scena z maka­brycznego filmu. Porażał grozą i nonsensem. Einstein był dotąd dla nie­go jak pomnik. Kwintesencja inteligencji. Einstein bez mózgu, z czasz­ką wypchaną papierem, nagle wydawał się nieistotny i poniżony. Nie, to nie był film! Tego nie wymyśliłby żaden reżyser. Poczuł się nieswo­jo w tym ciemnym korytarzu jedno piętro nad piwnicą, gdzie odbył się ten satanistyczny rytuał wycinania mózgu Einsteina. Cieszył się, że ta ławka była taka mała, a Murzynka duża. Dzięki temu mógł siedzieć przytulony do niej.

– Na czym to skończyłam? Już wiem. Thommy wiedział o ostatniej woli Einsteina, który życzył sobie, aby jego ciało po śmierci spalić, a prochy rozrzucić w znanym tylko najbliższej rodzinie miejscu. Ein­stein nie chciał mieć żadnego grobu... Wie pan co? Skręcę sobie jesz­cze jednego. Ostatnio dużo palę. To nie jest dobrze, tutaj, w Ameryce.

Zapadła cisza. Wyciągnęła puszkę z tytoniem z przepastnej kiesze­ni fartucha i już po chwili sklejała śliną papierosa. W świetle płomienia zapalniczki jej białe gałki oczne na tle smolistoczarnej twarzy wydawa­ły się monstrualnie duże.

To, co opowiadała ta Murzynka, było sensacyjne. Ani przez chwilę nie wątpił, że mówi prawdę. Miał, dawno temu, jeszcze w trakcie stu­diów, taką fazę w życiu, że Einstein go fascynował. Prawdą jest, że nie ma grobu. To akurat doskonale pasowało do Einsteina. Bogowie nie ma­ją grobów. Faktem jest także, że mózg Einsteina nie spłonął z resztą je­go ciała, dzięki czemu mógł być wielokrotnie badany przez neurologów. Badania neuroanatomiczne potwierdziły jego wyjątkowość. To wszyst­ko wiedział od dawna. Natomiast nie miał absolutnie pojęcia, że kryje się za tym taka niesamowita historia. Murzynka tymczasem opowiadała:

– Tego, co zrobił Thommy, nikt mu nie polecił ani mu na to nie ze­zwolił. On uważał, że nie musiał mieć na to pozwolenia, bo, jak mówił, «Einstein należał do wszystkich». Nawet gdy wszystko się wydało, nie chciał oddać tego mózgu. Marilyn mówiła mi, że Thommy zrobił to dla ludzi, a nie dla sławy. Wierzył, że mając to, co najważniejsze w Ein­steinie, jego mózg, uda się kiedyś odtworzyć całego Einsteina. On był takim nawiedzonym dziwakiem. Kroił codziennie trupy, ale mimo to był największym romantykiem w całym tym budynku. Dlatego Marilyn tak go lubiła. Ale tego, co zrobił Einsteinowi, nigdy mu nie wybaczyła. Thommy bardzo cierpiał z tego powodu.

Murzynka zaciągnęła się głęboko i przestała mówić. Tajemniczy Thommy miał wiele racji. Ale wtedy, w 1955 roku, ani on, ani nikt in­ny nie mógł wiedzieć, że do sklonowania człowieka nie potrzeba niko­mu wyjmować mózgu z czaszki. Odpowiednio przechowana odrobina krwi, włos lub tkanka skóry w zupełności wystarczą. Kompletny mate­riał genetyczny człowieka jest w jądrze każdej pojedynczej komórki. Neurony z mózgu nie różnią się pod tym względem od innych, bardziej «prozaicznych» komórek. Thommy prawdopodobnie chciał być po pro­stu pewien i dla pewności właśnie zabezpieczył w formalinie ponad ki­logram materiału do klonowania. I wiedział też, że ze wszystkich ko­mórek najważniejsze u Einsteina były te w mózgu.

– Thommy musiał odejść z Princeton – podjęła swoją opowieść Murzynka. – Ale i tak nie oddał tych słoików z mózgiem Einsteina w formalinie. Pół roku po tym, jak odszedł, Marilyn wyszła za mąż i przenio­sła się do Kanady. Nie wiem dokładnie, co stało się z Thommym. Ktoś mi mówił, że spotkał go ostatnio na jakimś uniwersytecie w Kansas.

W tym momencie ktoś z hukiem otworzył drzwi w końcu korytarza. Snop światła z latarki zaczął przesuwać się powoli po ścianach. To mu­siał być strażnik. Murzynka zerwała się gwałtownie i zniknęła za drzwiami toalety. Za chwilę światło latarki strażnika dotarło do ławki, na której siedział Jakub. Strażnik stanął na wprost niego i zaświecił la­tarką prosto w oczy.

– Czy pan wie, że palenie tutaj jest poważnym wykroczeniem? Mógłbym pana ukarać mandatem od tysiąca dolarów w górę – powie­dział głos za światłem latarki. I dodał ze śmiechem: – Ale nie ukarzę, ponieważ doskonale wiem, że do palenia namówiła pana Virginia. Tyl­ko jej tytoń może tak okropnie śmierdzieć. Gdy wyjdzie już z toalety, gdzie się teraz ukrywa, niech pan jej powie, że przedostatni raz jej to uchodzi na sucho. – Zaśmiał się tubalnie i odszedł w kierunku schodów prowadzących do piwnicy.

On cały czas milczał, trochę oszołomiony opowieścią Virginii, któ­ra długo nie wychodziła ze swojej kryjówki w toalecie. W pewnym mo­mencie uchyliła drzwi i zapytała szeptem:

– Już sobie poszedł?