39552.fb2
Gdy się pisze, dobrze jest mieć swoją Alę. Alicji Baluchowej – bo dzięki niej moi bohaterowie przemieszczają się pomiędzy światami, lekceważąc wszelkie granice, włącznie z tymi, których nie ma.
Warkot bębnów wciąż nabierał tempa i brzmiał teraz jak stukot tysiąca końskich kopyt, cwałujących po Kamiennej Drodze. Na tę Drogę, po drugiej stronie Rzeki, Jon trafił przez przypadek, ale nim uszedł kilkadziesiąt kroków, wstrzymał go głos szamana. Szaman, stary i zgarbiony, stał na właściwym brzegu, gdzie zbiegały się ścieżki z Wioski, był niewidoczny dla oczu chłopca, a jednak chłopiec usłyszał jego czyste, wyraźne wołanie:
– Jon! Wracaj! Tabu!
Jon nie musiał słuchać szamana. Władza szamanów formalnie skończyła się, wszyscy w Plemieniu pokochali już inne Bóstwo – zwane najczęściej Bogiem Dobroci. Nie potrzebowało Ono plemiennych czarowników, gdyż nowe rytuały odprawiali przybyli z Dalekiego Kraju kapłani. A jednak choć Bóg Dobroci panował już prawie półtorej setki lat, po śmierci poprzedniego szamana Plemię wybrało następnego – i kapłani przymknęli na to oczy. Owszem, szamani służyli dawnym, odrzuconym bóstwom – “bałwanom”, jak uparcie mówił młodszy kapłan – lecz chronili też Wioskę przed ich zemstą i leczyli ludzi z chorób. Kapłani, w przeciwieństwie do szamanów, byli uczeni w piśmie, nigdy nie ulegali przesądom i nieśli – Jon kochał to słowo – Cywilizację, nie umieli jednak radzić sobie ze starymi Bogami, z ich mściwą naturą, ani z chorobami nękającymi ludzi z Plemienia. Niektórzy szeptali nawet, że część tych chorób – wcześniej nie znanych w Wiosce – przynieśli z sobą, z różnych Dalekich Krajów i zza mórz, właśnie ludzie w długich sukniach. Szamani nauczyli się je leczyć, minęło jednak wiele lat, nim odkryli, jakie zioła są naprawdę skuteczne, a które należy dopiero wyhodować, krzyżując różne gatunki z pomocą całkiem nowych zaklęć. Nim się tego nauczyli, wielu ludzi w Plemieniu zmarło na dziwaczne, nieznane choroby, ale już nie szaman – w rytualnym stroju i w strasznej masce – odprowadzał ich w ostatnią Drogę. Rolę tę wzięli na siebie kapłani, nawet nie pytając, czy Kraina, ku której wiodą umierających, im odpowiada. Wyglądało, że wiedzieli lepiej niż Plemię, co jest dla ludzi z Puszczy dobre i co służy Cywilizacji.
Kapłani zatem wciąż jeszcze tolerowali obecność ostatniego szamana (kiedyś było ich wielu); udawali, że go nie dostrzegają, a czasem zezwalali na rytualne bębnienie w czasie dawnych świąt – nie zgadzali się jedynie na składanie krwawych ofiar bóstwom. Dawni Bogowie potrzebowali ich – Bóg Dobroci nie tylko ich nie przyjmował, ale wręcz potępiał. Na razie.
Dziś właśnie była Noc Starych Bogów, a właściwie najważniejszego z nich, którego jednak nigdy nie wymieniało się z imienia, aby go szybciej i łatwiej zapomnieć. Dlatego bębny zaczęły wybijać swój rytm zaraz po zmroku, a gdy zapadła noc, ich rytm był już szaleńczo szybki, a bębniący mokrzy od potu. Pot spływał po nagich ciałach, wielkimi kroplami skapywał na ziemię, wsiąkał w nią – jako przebłagalny dar Plemienia dla porzuconego już bezimiennego Boga. Bębny dudniły prawie pół doby, ale kapłani skryli się w świątyni i udawali, że nie słyszą.
Jon był za mały, by uderzać w bębny. Tego przywileju dostępowali tylko młodzi mężczyźni, a Jonowi do męskiego wieku brakowało ośmiu lat. Ale, jak wszyscy chłopcy z Plemienia, kucał w pobliżu bębniarzy i słuchając ich monotonnego rytmu, bezwiednie kiwał się w jego takt całym ciałem. I myślał. Myślał o Kamiennej Drodze. Już od wielu dni i nocy rozmyślał o Kamiennej Drodze.
Odkrył ją przypadkiem. Przypadek spowodował, że Jon złamał Tabu i przedostał się na drugą stronę Rzeki w niedozwolonym miejscu. Wszyscy w Plemieniu wiedzieli, że od czasu przybycia ludzi w długich sukniach i uznania nowego Boga Rzekę przekracza się tylko jednym brodem, nie tym naprzeciw Wioski, lecz tym dużo poniżej jej ostatnich chat. Bród naprzeciw Wioski, najbliższy i z pozoru najdogodniejszy, przestał w ogóle być używany. Stał się Tabu.
– Dlaczego? – zagadnął raz chłopiec swego ojca, gdy umiał już stawiać właściwe pytania i słuchać odpowiedzi.
– Przecież kochamy już tylko Boga Dobroci – odparł niejasno ojciec.
Początkowo Jon nie pojął sensu odpowiedzi ani związku Boga Dobroci z brodem. Gdy po paru miesiącach ów sens do niego dotarł – nie wiadomo w jaki sposób, w Plemieniu nigdy się o tym głośno nie mówiło – Jon zaczął śledzić szamana. Nie wątpił, że ten musi czasem przebywać stary bród w zakazanym miejscu i wędrować w głąb Puszczy po tamtej stronie Rzeki. A jednak – mimo czuwania o świcie, po zmroku, a nawet nocą – chłopiec nigdy nie przyłapał szamana na naruszaniu Tabu. Wtedy zrozumiał, że kapłani tolerują obecność starego czarownika także z innych przyczyn: nie tylko strzegł on Wioski przed zemstą starych bóstw i leczył ludzi; dbał również o to, by nikt z Plemienia nie złamał Tabu, aby wszyscy wypełniali nakazy i zakazy ludzi w długich sukniach. W ten sposób – o dziwo – szaman służył pośrednio Bogu Dobroci. Jona zdumiało to odkrycie.
Drugi brzeg był daleko, więc mimo Tabu kobiety z Plemienia nie rezygnowały z prania w Rzece blisko Wioski, a dzieciaki z kąpieli. Przestrzegano tylko jednej zasady: nie wolno było przekroczyć środka nurtu wody. I nigdy nie było z tym kłopotów. Nikt nawet nie próbował zbliżyć się do niewidzialnej, lecz raz na zawsze ustalonej granicy. Wszyscy zresztą wiedzieli, że Tabu pęta ludziom ręce i nogi, odejmuje lekkość oddechu, dusi i zmusza serce do tak szybkiego bicia, że z tego rozpędu może ono stanąć.
A jednak Jon został zmuszony do naruszenia Tabu. Gdy wiosną stopniały śniegi i zaraz potem padały długotrwałe deszcze, Rzeka gwałtownie wezbrała – i chłopiec musiał ją przepłynąć w zakazanym miejscu, by ratować Gaję. Tę niedużą, paroletnią dziewczynkę porwał prąd w czasie zabawy i zniósł ku drugiemu brzegowi. Dziecko topiło się, krzycząc rozpaczliwie za każdym razem, gdy żywioł pozwalał mu wychylić głowę ponad fale, a ludzie z Plemienia stali nieruchomo, bezradni. Tym bardziej bezradni, im szybciej prąd znosił Gaję na drugi brzeg. Tabu, o dziwo, było silniejsze niż odruch niesienia pomocy czego Jon nie wiedział. Było silniejsze niż nakaz ratowania życia członkowi Plemienia, którym była mała, bezbronna dziewczynka. Nawet matka Gai – która krzycząc dziko, darła na sobie suknie i orała twarz paznokciami – nie żądała od nikogo, by ratował jej dziecko. Ba, nie rzuciła się na ratunek sama, mimo że doskonale umiała pływać, podobnie jak inni członkowie Plemienia.
To Jon skoczył do Rzeki, nie pytając nikogo o zgodę. Nie przypuszczał, że trzeba o nią pytać. Wiedział tylko, że trzeba ratować czyjeś życie i że to jest ważniejsze od wszelkich Tabu czy jakichkolwiek zakazów starych lub nowych Bogów. Zresztą nie zastanawiał się nad tym w swym dwunastoletnim rozumie. Po prostu skoczył. Kierował się w stronę wciąż widocznej na powierzchni główki Gai i dziwił się, że nic go nie wstrzymuje, choć zbliżał się coraz bardziej do drugiego brzegu. Szaman twierdził, że Tabu automatycznie, jak niewidzialna sieć; pęta umysł człowieka, paraliżuje jego zdolności fizyczne. Mimo to ruchy rąk Jona były silne i szybkie, nogi z energią pokonywały rwący nurt, a drugi brzeg i głowa tonącej były coraz bliżej. Gdy schwycił małą za włosy, po chwili poczuł grunt i wkrótce stał na drugim brzegu z Gają w ramionach. Położył ją na kamieniach i tak jak umiał, usuwał jej wodę z płuc. Po chwili dziewczynka westchnęła, nabrała powietrza i otwarła oczy. Jon zakrzyknął z radości.
Rzeka wyśpiewywała swój bulgoczący rytm, łamiący się o wystające głazy, a mimo to chłopca uderzyła dziwna cisza. Spodziewał się zwycięskich okrzyków Plemienia, dziękczynnych zaklinań matki dziewczynki, pochwalnego pohukiwania ojca – a tymczasem ludzie stali po drugiej stronie wody i milczeli. W ten sposób Jon odczuł, że złamał Tabu – nie odczuły tego, wbrew przestrogom starszych, ani jego nogi, ani ręce, płuca czy serce.
Jon nie czuł nic. Nic – poza tajemniczym zewem nakłaniającym go, aby postąpił dalej, w głąb Puszczy. Coś wołało go, wzywało, ciągnęło. Gdyby nie mała Gajka i niesamowite milczenie ludzi na drugim brzegu, być może chłopiec od razu ruszyłby w gęstwinę Puszczy, gdzie, jak mu się wydawało, dostrzegał Drogę. Ale milczenie Plemienia było wymowniejsze niż jego krzyk i silniejsze niż ciekawość chłopca – wziął więc uratowaną dziewczynkę na ręce i ruszył w dół Rzeki, by znaleźć używany przez wszystkich bród.
Gdy wrócił do Wioski z Gają, która mogła już iść o własnych siłach i radośnie podskakiwała, nikt nie podziękował mu za bohaterski czyn. Przeciwnie: kobiety rzucały wokół niespokojne spojrzenia, mężczyźni obserwowali go z ponurą czujnością, szaman powiedział: “Zanim udasz się do świątyni, muszę okadzić cię dymem”.
– Dlaczego? – zdziwił się Jon.
– Nie możesz skalać domu Dobrego Boga tamtym zapachem…
– Jakim zapachem? Pachnę Rzeką, rybą, sitowiem! – obruszył się chłopiec.
– Nie tylko Rzeką. I Rzeka nie zmyje tego zapachu, a Plemię, nawet twoja matka i ojciec, będzie cię unikać. – Szaman pokręcił głową i nie pytając Jona o zgodę, wciągnął go do swego namiotu (tylko on mieszkał w namiocie ze skór zwierząt; ludzie z Plemienia już dawno zbudowali sobie solidne, drewniane lub kamienne domy. Podobno w Mieście zaczęto nawet budować domy z cegły. Cywilizacja!). Okadzanie świętym dymem było długie i męczące. Jonowi kręciły się łzy w oczach, z nosa spływały krople, a w ustach rósł gorzki smak. Chłopiec zwymiotował. Lecz szaman miał rację: gdy Jon wreszcie wyszedł z jego namiotu, z przekrwionymi od dymu oczami i udał się do świątyni na modlitwę, wszyscy w Plemieniu traktowali go jak dawniej – z rubaszną serdecznością, ciepło. Tyle że nadal nikt nie dziękował za uratowanie dziewczynki. Wydawało mu się, że matka Gai spojrzała na niego z wdzięcznością, lecz nie wyrzekła słowa.
– Czy zrobiłem źle, ratując Gaję? – spytał Jon ojca, gdy zasiedli do wieczornego posiłku. Rodzice spojrzeli po sobie, a ojciec rzekł krótko:
– Zrobiłeś dobrze.
– Co więc zrobiłem źle? – dociekał chłopiec.
– Byłeś na drugim brzegu.
– Przecież ona topiła się tam, nie tu! Jak inaczej mógłbym ją uratować?! – zawołał chłopiec.
Rodzice milczeli, nie patrząc na syna. Jon po raz pierwszy pojął, że Plemię milczy także wtedy, gdy nie wie, jak się zachować. Trzeba ratować tonące dziecko, ale nie wolno przekraczać Rzeki – oto dwa wykluczające się nakazy. To one wywołały w ludziach porażające, kamienne milczenie. I strach.
A jednak bardziej niż to milczenie, bardziej niż krótkotrwałe odrzucenie przez własne Plemię Jon zapamiętał ów dziwny zew drugiego brzegu, tamto palące pragnienie, aby wejść w gęstą Puszczę, odnaleźć przeczuwaną Drogę (nie widział jej, wyczuł tylko jej obecność w regularnym prześwicie poprzez wysoką ścianę lasu) i… i co? Tego właśnie nie wiedział. I to zapragnął zbadać.
Decyzji nie podjął nagle; ta myśl przychodziła do niego krok po kroku, odganiał ją, ale wracała. Przysiadał na pniach nad Rzeką i wpatrywał się w drugi brzeg, w czarną, skłębioną ścianę Puszczy. Puszcza wydawała się tam inna niż ta wokół Wioski: gęściejsza, bardziej mroczna, z ciemniejszą niż zazwyczaj głębią. Drzewa wydawały się tam wyższe i grubsze, a Jon nigdy nie widział nad ich koronami żadnego ptaka. Choćby najmniejszego. Chłopiec wpatrywał się w prawie czarny na tle niebieskiego nieba zarys lasu – i myślał: Gdy byłem na tamtym brzegu, powinienem się bać. Nie bałem się. Powinna spaść na mnie kara, bo złamałem Tabu. Nie spadła. Wszystko powinno mnie tam odrzucać. Coś mnie jednak wołało. I wiem, że tam jest Droga. Nie wiem skąd, ale wiem. Dokąd prowadzi…?
Minęło wiele dni i nocy, nim Jon poddał się i poczuł, że musi to zbadać. Zdecydował się właśnie wtedy, gdy bębny warczały głucho i donośnie, gdy z bębniarzy spływał pot, gdy ludzie w długich sukniach, wysłannicy nowego Boga, skryli się w świątyni i udawali, że nic nie słyszą – gdy Plemię obchodziło Święto Starych Bogów. Nie po to, by ich nadal czcić, ale by ich przebłagać, prosić o wybaczenie zdrady. Patrząc na spoconych bębniarzy, Jon postanowił, że tej nocy sprawdzi, co wołało go na drugim brzegu.
Ta noc była do tego wprost idealna: chłopiec wiedział, że po długiej, męczącej ceremonii przebłagania starych Bogów ludzie z Plemienia będą spać wyjątkowo mocno. Będą umęczeni Nocą Bębnów i swoim rozdarciem pomiędzy lękiem przed starymi bóstwami a miłością do Boga Dobroci.
(“Trzeba nam czasu. Dopiero ich nawróciliśmy, dwa, trzy pokolenia temu. Nie mogą się od razu zaprzeć tego, co było całym życiem ich przodków…” – szeptał łagodnie stary kapłan, Isak, nasłuchując niespokojnego bicia bębnów. “Trzeba im zakazać tego bębnienia pod karą męki w piekielnym ogniu!” – irytował się młodszy z kapłanów, Ezra, zatykając uszy, aby nie skalał go natarczywy rytm grzechu. Grzech miał głuche brzmienie bębnów, a nosił imiona zapominanych powoli starych Bogów, bóstw i bożąt, wijów i boginek, wodników i strzyg. Najgroźniejsi jednak byli Bogowie bezimienni. Oznaczało to bowiem, że Plemię wciąż się ich boi i nie chce ich przywoływać, nazywając po imieniu. Plemię, mimo że nawrócone, wciąż doskonale rozróżniało mniej ważne bóstwa i bożęta od groźnych starych Bogów, ale Ezra miał dla nich wszystkich jedno miano: bałwany).
Jon czuł, że Rzekę musi przebyć nocą, by nikt go nie zobaczył. I nocą musi postawić stopy na tamtym zakazanym brzegu. To nie powinno być trudne. Gorzej może być ze znalezieniem dziwnej Drogi lub z upewnieniem się, czy ona w ogóle istnieje; prześwit między drzewami oznaczać może na przykład ścieżkę, wydeptaną przez zwierzynę do wodopoju.
Bębniarze raptownie urwali rytm. Ich ręce odmówiły posłuszeństwa. Bębnili od wczesnego zmierzchu, a nad Wioską od dawna rozpościerała się noc. Starzy Bogowie, a zwłaszcza Bezimienny, otrzymali to, co im się należało i na pewien czas powinni dać spokój Plemieniu, które się od nich odwróciło. Noc była ciepła. Młodzi mężczyźni usnęli tam, gdzie odłożyli bębny, wprost pod granatowym niebem. Reszta ludzi skryła się w swych domach, a szaman w namiocie, stojącym blisko Rzeki. Gdy Jon usłyszał wreszcie ciche poświstywanie ojca i głęboki oddech matki, wstał ze swego łoża i cichutko wyszedł.
Wioska spała, pogrążona w bezpiecznym mroku nocy. Księżyc nie świecił w tej chwili i było wyjątkowo ciemno. Noc zawsze wydawała się Jonowi bezpieczna. Przynajmniej do dziś, tu, na tym brzegu. Jaka była tam? Chłopiec wszedł do Rzeki i chwilę w niej brodził, potem trafił na pierwszą głębię i zaczął płynąć. Płynął rytmicznie i po chwili znów poczuł grunt. Wody dawno opadły, gdyż deszczu nie było od wielu dni i dorosły mężczyzna mógłby przejść na drugi brzeg, zanurzając się najwyżej do ramion. Dla dwunastoletniego chłopca środek Rzeki wciąż był głęboki. Ale pokonał go z łatwością. Wbrew mrocznym, groźnie brzmiącym opowieściom starszyzny, tym razem także nie poczuł krępującego działania Tabu. Szedł wolno po mokrych kamieniach drugiego brzegu, a ciepły wiatr osuszał mu skórę. Nic nie czuł, niczego nie słyszał. Żadnego zewu.
– Może to powinno być gdzie indziej? Spróbuję powyżej… – zdecydował. Nie pamiętał, w którym miejscu poprzednio usłyszał zew. Myślał wówczas tylko o ratowaniu małej Gai. Przeszedł teraz kilkaset metrów w górę i w dół Rzeki, ale wciąż niczego nie słyszał i nie czuł. Po namyśle zagłębił się w Puszczę. Mech pod jego bosymi stopami był miękki, krzewy borowiny drobne i kłujące, a suche gałęzie zbyt ostre. Puszcza wolno gęstniała. Chłopiec nadepnął na coś wyjątkowo ostrego – musiała to być kość jakiegoś padłego zwierzęcia – i wstrzymał okrzyk bólu. Ruszył dalej ostrożnie, cały wysiłek wkładając w badanie stopami podłoża.
Wtedy poczuł: już nie szedł po mchu ani igliwiu. Grunt pod jego stopami stał się dziwnie gładki. Puszcza rozstąpiła się na boki. Jon przykląkł i dotknął dłonią ziemi. To nie była ziemia… Jego dłonie wymacały chłodny kamień. Opadł na kolana i na czworakach ruszył naprzód: wszędzie wokół był gładki kamień. Kamień, kamień, kamień… Wielkie, płaskie, starannie obrobione głazy złączone gliną. Widział je teraz wyraźnie, gdyż nagle zza gęstych chmur wyjrzał księżyc.
Kamienna Droga. Gładka, jakby wypolerowana. Wiatr i woda nie zdążyły wyrzeźbić w niej nawet najmniejszej nierówności. Jakby powstała wczoraj. Spojrzał ku bliskiej, dzięki obecności drzew, linii horyzontu. Puszczę dzieliła wijąca się Droga. Kamienna Droga zatem nie była prosta, jak wydawało mu się na początku. Dokąd podążała, tego Jon nie mógł dociec. Aby się o tym przekonać, należało po prostu ruszyć przed siebie. I Jon tak zrobił. Szedł szybko, gdyż zew płynął najwyraźniej stamtąd: z głębi Puszczy.
… właśnie tedy usłyszał czysty, wyraźny głos szamana:
– Jon! Wracaj! Tabu!
Wciąż nie czuł Tabu. Nic nie hamowało jego ruchów, a strach nie pętał kroków. Przeciwnie. Kamienna Droga wołała go i niosła niemal sama, lekkiego, jakby wyzwolonego. Był wystraszony, ale zarazem w przedziwny sposób czuł się wolny i niezależny, wyzwolony z pęt pełnej nakazów i zakazów codzienności. Mimo to podziałało na niego magiczne słowo: “Tabu”. Jon przywykł, że wagi tego słowa – jednoznacznego z zakazem – nikt w Plemieniu nigdy nie kwestionuje. Westchnął, odwrócił się i ruszył w stronę Rzeki. Po chwili już był z powrotem nad jej brzegiem. Tym razem nie szukał znajdującego się poniżej brodu: to szedł, to znów płynął na skróty tędy, gdzie od półtorej setki lat nikt z jego Plemienia nie ośmielił się przekroczyć nurtu.
Szaman siedział na pniu. Czekał, ledwie widoczny w mroku nocy, ponury i niezgłębiony jak ona. Gdy mokry Jon przycupnął u jego stóp, czarownik nie poruszył się.
– Znów będziesz mnie okadzał?
– Za późno – odparł szaman. – Poprzednie okadzanie świętym dymem nic ci nie pomogło. Nie mówiłeś mi, że poczułeś zew. Wtedy nic już nie pomaga.
Chłopiec westchnął i rozejrzał się niespokojnie. Oczekiwał, że mimo nocy zbiegną się kobiety i mężczyźni z Plemienia, zwabieni wołaniem czarownika. Trzeba było włożyć w ten okrzyk nie lada siłę, aby głos dotarł nie tylko na drugi brzeg Rzeki, ale i w głąb Puszczy, gdzie drzewa i krzewy tłumią wszelki dźwięk.
– Wszyscy śpią. Nikt się nie zbudził – odparł szaman myślom chłopca. – Nie wołałem cię dźwiękiem, tylko mocą.
– Nie rozumiem! – zdziwił się Jon.
– Wołałem wewnętrznym głosem. Usłyszałeś go. Nie każdy słyszy.
– A kto umie nim mówić? – zaciekawił się chłopiec.