39552.fb2
– Chyba jej nie uwierzyłeś, co? Chyba wiesz, po co tu jesteś i na co On liczy?
– Wielmoża z Wokuler? – spytał Jon także szeptem
– Głupcze, cóż znaczy jakiś wielmoża wobec istot, których myśl przekracza granice światów i czasu? Dobrze wiesz, kogo mam na myśli. To ty naznaczyłeś mnie w Jego imieniu… – i Chłopiec rozdarł koszulę na piersi, pokazując dziwaczną, długą bliznę, ciągnącą się od obojczyka po brzuch, wzdłuż linii serca.
– Ja… Ja przecież nigdy… – zaczął zdumiony Jon, ale Chłopiec ciągnął dalej:
– Mniejsza o twoją pamięć, która ma wymiar jednej przestrzeni, niby szklanej klatki, choć mógłbyś ją rozbić i sięgnąć dalej, w przód i wstecz. On przysłał cię tu, abyś przeszkodził Dziewczynie. Tylko przez przypadek interes Jego i wielmoży z Wokuler jest zbieżny, gdyż poza tym cóż może łączyć bogatego prostaka z potężną Myślą, którą powołała do istnienia wiara? Wielmoży chodzi o doraźną, głupią politykę, która na kartach Historii zajmie parę linijek druku, a Jemu o coś całkiem innego!
– Powiedz, o co chodzi z tą polityką, lecz nie mów o czymś, czego nie pojmuję i nie chcę pojmować – odparł Jon, instynktownie broniąc się przed tajemniczą wiedzą. Słowa Chłopca, gdy wykraczały poza szarą, smutną, lecz znaną mu rzeczywistość, przejmowały go lękiem. Odruchowo zacisnął dłoń na skórzanym woreczku, jakby ten miał go chronić przed Nieznanym – i uspokoił się.
– Polityka to coś strasznie prostackiego: już dawno winieneś zrozumieć, dlaczego wariatka z Domremi musi umrzeć i ani obecne, ani przyszłe pokolenia nie będą pamiętać jej imienia – zaśmiał się Chłopiec. Jon milczał, a ten ciągnął dalej: – Prawowitemu władcy potężnego kraju nie może przywracać korony wiejska dziewucha! To umniejsza wielkość tronu! To pierwsze prawo wielkiej polityki – że trony mogą przywracać lub obalać tylko wielmoże. A oto i drugie: Bóg nie może przemawiać ustami zwykłej wieśniaczki. Bóg, zdaniem wielmożów, książąt kościoła i królów, wybrałby do tego celu kogoś znaczniejszego.
– A jednak Głosy zwracają się właśnie do niej. Wielmoże zaś poddali się, podpisali traktat i wyrazili zgodę, aby królem został najeźdźca… – zaczął Jon, ale Chłopiec już miał odpowiedź:
– …lecz chętnie skorzystają z tego, co osiągnie ta głupia, śmieszna wieśniaczka, ale potem, rozumiesz, potem ona musi zniknąć. A teraz o Nim i Jego woli… nie, nie kręć głową, nie wyrywaj się, nie uciekniesz od swego przeznaczenia. Nie jestem Jego wyznawcą, ba, w ogóle Go nie znam, niekiedy tylko czuje Jego obecność, lecz muszę przypomnieć ci, że jesteś tu z Jego woli. On zaś życzy sobie, by nikt nie pamiętał imienia wariatki z Domremi, ona bowiem i Głosy pochodzą od innego Boga, z którym On próbuje rywalizować. Co innego, gdyby ona mogła usłyszeć Jego głos, lecz właśnie na to jest całkiem głucha.
– Kim On jest? – wykrztusił Jon.
– Nie wiem. Ty to wiesz. Ja tylko, dotykając mojej blizny, czuję idący od niej chłód, słyszę wtedy swoje Głosy, rozumiesz, głupcze? Słyszę Głos Kamienia, choć niewtajemniczonym kamień wydaje się być milczący! – zaśmiał się cicho Chłopiec.
Przez ułamek sekundy Jonowi wydało się, iż zatrzęsła się pod nim ziemia, dudniący i bezdźwięczny Głos wypowiedział zaś z martwą obojętnością niezrozumiałe Słowo: “GRBHDWBGWZ…” Jon z trudem złapał oddech, kurczowo zacisnął dłoń na skórzanym woreczku i szepnął, nie wiedząc, do kogo mówi: do Chłopca czy do Głosu:
– Odejdź…
– Odejdę, lecz nie sądź, że razem ze mną odejdzie twój problem. – Chłopiec uśmiechnął się kpiąco i zniknął w mroku komnaty, a Jon zasnął, trzymając dłoń zaciśniętą na małym, skórzanym woreczku, czując bijące od niego łagodne ciepło. I zasypiając, wiedział, że dokonał wyboru i od dziś jest giermkiem, przyjacielem, obrońcą wieśniaczki z Domremi i że zrobi wszystko, aby żyła. Jeśli nie ona, to choćby pamięć o niej.
…stali z Chłopcem na wzgórzu koło Orlin i patrzyli, jak skąpa liczebnie armia, którą delfin oddał pod rozkazy Dziewczyny, ostatecznie przegania z miasta armię najeźdźców, mimo jej liczebnej przewagi i lepszego uzbrojenia.
– Wygrała – mruknął Chłopiec, marszcząc ciemne brwi. – Teraz będzie wygrywać dalej. Wszystkie bitwy. Tak długo, póki arcybiskup nie nałoży korony na skronie delfina w wielkiej katedrze w Rims.
– Wygrała! – cieszył się Jon, czując, jak mocno bije mu serce. Dziewczyna właśnie zbliżała się ku nim na swym bułanku. Nie miała już na sobie za dużych, zniszczonych męskich portek i wełnianego kaftana. Nie wyglądała na wariatkę z Domremi. Jej źle ostrzyżoną, ciemną głowę przykrywał błyszczący hełm. Była w lśniącej zbroi, którą z rozkazu delfina dopasowano na nią na zamku w Szinie. Orszak delfina zmierzał właśnie do Orlin, by objąć miasto w posiadanie.
– Jonie! Miasto jest znowu nasze! A delfin wreszcie mi wierzy! – krzyczała z daleka Dziewczyna, manewrując zręcznie swym bułankiem pośród koni rycerstwa. Wszyscy rozstępowali się przed nią z szacunkiem, jakby była równa wielmożom lub nawet przewyższała ich.
– Uściskaj ją. Powiedz, że na krótko zboczysz z drogi, aby odwiedzić ciotkę w górach i że zaraz wracasz. Musimy przedrzeć się do najeźdźców – mruknął Chłopiec.
– Po co?
– Bo tylko oni znajdą sposób, który zadowoli wielmożów i delfina i tego, o Którym nie chcesz myśleć. Wieśniaczka z Domremi zniknie z tego świata i z pamięci przyszłych pokoleń. Tak jakby jej nie było. I nikt nie będzie mówił, że kiedykolwiek była taka, co słyszała Głos Boga, dokonała cudu, została świętą – uśmiechnął się Chłopiec, patrząc nieprzyjaźnie na zbliżającą się Dziewczynę.
– Po co mi to mówisz?! Przecież ostrzegę ją! – zawołał porywczo Jon.
– To niczego nie zmieni – zaśmiał się Chłopiec. – Ona jest nawiedzona, a nawiedzeni robią swoje, nie bacząc na grożące im niebezpieczeństwa. Ona już teraz jest gotowa oddać życie za Sprawę.
I Chłopiec zmusił swego konia do galopu, oddalając się w stronę, w którą uciekała armia najeźdźców. Jadąc, oglądał się za Jonem, jakby czekał, że ten za nim ruszy – lecz Jon tkwił na swoim miejscu, czując, jak coś ciągnie go za Chłopcem, a równocześnie wyrywa się ku Dziewczynie i cieszy jej radością.
– Zdradził nas – rzekła Dziewczyna, zatrzymując konia i patrząc za znikającym Chłopcem. – Wreszcie nas zdradził. Czekałam, kiedy to zrobi. Teraz mi lżej. Boję się tego, co nadchodzi, ale gdy już nadejdzie… – urwała stropiona. W tym momencie nie przypominała wieśniaczki z Domremi. Inaczej się poruszała się, używała innych słów, zmienił się nawet jej akcent i melodyka zdań.
– Zginiesz. Nie wiem kiedy, ale zginiesz – rzekł Jon.
– Tak. Wiem.
– I co? – spytał.
– Bardzo się boję. Lubię życie. Lubię świty w Domremi, gdy słońce wstaje nad pastwiskami, gdy zaczynają ryczeć krowy, parskają konie… Lubię zachody słońca i oczekiwanie na noc. Lubię noc, gdy niesie dobre sny. Lubiłabym swoje dzieci, gdybym je miała. Nie lubię Głosów, bo każą mi robić coś, do czego nie dorosłam. Za dużo ode mnie żądają. Nie chcę umierać, lecz skoro inaczej nie można… Jeśli inaczej nie można, Jonie, chciałabym przynajmniej nie ze wszystkim umrzeć – rzuciła krótko i pognała konia tam, gdzie orszak delfina połyskiwał z oddali złotem i srebrem.
Jeszcze na moment odwróciła głowę i krzyknęła:
– I chciałabym, żebyś przy tym był, Jonie!
Jon nie wiedział, czy mówi o przyszłym zwycięstwie i koronacji delfina, czy o swojej śmierci. Potem zrozumiał, że o tym drugim.
– Jak bardzo się zmieniła – myślał Jon. – Tak wiele wie, tak dużo rozumie.
Tej nocy, zasypiając w żołnierskim namiocie, Jon ujrzał przed oczami rozmigotane barwy – żółć, czerwień, purpurę – a potem gąszcz potężnych drzew. Ale była też zieloność… zielone… ZIELONE…
…gdy schodził ostrożnie z ramion Boga, drzewa wydały mu się mniej zielone, a bardziej w jesiennych barwach, żółci, czerwieni, purpury. Kamienna materia posągu chwilami kruszyła się pod stopami i musiał uważać, by źle nie stąpnąć. Gdyby spadł z tej wysokości, nieuchronnie by się zabił. Odpoczął, przystając zwyczajowo na wystającym pępku Bezimiennego i wtedy nagle jego czubek się odłamał i spadł na owalny plac, rozsypując się w pył.
– Dołączasz do prochów swych ofiar – szepnął Jon.
– GRBGDBGHWZ – odparł stary Bóg kamiennym, zimnym głosem i Jon nie dosłuchał się w nim żalu ani lęku. Był to wciąż ten sam głos i te same niepojęte słowa. Ale z siedmiopalczastej dłoni w czasie nieobecności Jona odłupał się najmniejszy palec. Bezimienny krwawił bez krwi.
Kamienna Droga niosła Jona, jak na skrzydłach, ku Wiosce i żonie.
…skóra na brzuchu Gai była napięta i gładka, gdyż musiała się solidnie rozciągnąć, by zrobić miejsce dla ich syna.
– Długo mnie nie było – powiedział, tuląc ją mocno i dotykając dłonią ciepłego, wypukłego brzucha. Liście na drzewach dojrzewają, by opaść, a brzuch Gai dojrzewa, by wydać owoc. Nasz owoc – uśmiechnął się, czując, jak miłość do żony wypełnia go całego i przeszywa boleśnie, od czubków palców u nóg po końcówki gęstych, jasnych włosów.
– To dopiero szósty miesiąc ciąży. Ale aż trzy miesiące twojej nieobecności – odparła Gaja i mrugnięciem powiek ukryła łzy, które schowały się z powrotem w kącikach jej oczu.
– Aż trzy miesiące… Znów trzy miesiące! – westchnął niecierpliwie Jon.
– Więc nie wiesz, jak długo tam byłeś? – zdziwiła się Gaja.
– Nie mierzę czasu i chyba tam płynie on inaczej. W ogóle niewiele pamiętam z tego, co jest TAM. Pamiętam… chyba pamiętam chudego Chłopca z soplem lodu w piersiach zamiast serca. Coś mu zrobiłem. Nie wiem co. Nie chciałem mu robić krzywdy, to wiem na pewno. Jeśli mimo to stało się coś złego, była to wola Tego, który mnie woła z Kamiennej Drogi. Pamiętam też Dziewczynę, która ścięła włosy sierpem i wyglądała jak wariatka, ale nie była wariatką. I pamiętam lilię. Kwiat lilii…
– Lilię? – zdziwiła się Gaja i poruszyła niespokojnie w ramionach męża. – Wiele dni temu przyszedł do mnie stary kapłan, Isak i powiedział, żebym poszła nad staw w Puszczy i zerwała lilię. Biały kwiat lilii. Był piękny… Jest piękny – poprawiła się. – Włożyłam go do dzbana z wodą. Patrz, stoi wciąż tam, na stole, choć minęło tyle czasu i dawno powinien zwiędnąć. Jest ciągle świeży, jakbym go zerwała wczoraj. Widzisz?
– Widzę – szepnął Jon, dotykając odruchowo woreczka na piersiach. Szeleściło w nim tylko ziele niepospolitego serdecznika, biała zaś lilia w dzbanie przechylała śliczną główkę na smukłej, zielonej szyi. Jej biel była niepokojąca, a kształt coś przypominał.
I nagle kwiat zaczął więdnąć. Umierał bezgłośnie na ich oczach, chyląc główkę coraz niżej i niżej, szarzejąc i kurcząc się w sobie. Patrzyli nań w milczeniu, aż wreszcie Gaja podeszła do stołu, wyjęła z dzbana zwiędłą roślinę i wyrzuciła przez uchylone okno do ogródka.
Dopiero nazajutrz, gdy obudzili się po długiej nocy, żona powiedziała Jonowi, że szaman choruje.
– …dopadła go starość, ale tak nagle, jakby w jednej chwili weszła do jego namiotu i rozsiadła się w nim na dobre.