39552.fb2
– Królowa Śniegu… – powtórzył szaman. – Wiedziałem, że Ona przetrwa wszystkie czasy, przejdzie wszystkie granice, gdyż zawsze znajdzie się ktoś, kto zgodzi się, by w zamian za korzyści zamieniła mu serce w lodowy sopel.
– Królowa Śniegu… – zamyślił się Isak. – W naszych księgach nic o niej nie piszą.
– Kiedyś powstaną księgi, które będą ją opiewać. Ją, a nawet… nawet Światowida – zakończył z mocą stary czarownik, aż Jon zdumiał się jego pewnością.
– Ja w każdym razie nie umiem rozpoznać tego Chłopca w innym świecie niż ten pierwszy, do którego On mnie zawiódł – szepnął zmartwiony.
– Jakie są te światy? – zaciekawił się kapłan.
– Pierwszy był zielono-biały. Sztuczny. Wszystko w nim było ze sztucznych, nienaturalnych materiałów. Ściany, podłogi, stoły, nawet narzędzia i ubiory ludzi. Także ta biel i zieleń nie były bielą śniegu i zielonością drzew, ale samą sztucznością. Tylko Chłopiec był prawdziwy. I jego serce, zanim stało się lodowym soplem. Drugi świat był dla odmiany bury, pełen błota, gliny, bólu i cierpienia. W tym błocie połyskiwało złoto, ale nie ono było najcenniejsze, lecz jakaś Dziewczyna. Złoto bowiem też było sztuczne. Nie wiem, gdzie mam szukać świata bieli i zieleni…
– A jednak musisz go znaleźć. Czuję, że to ważne, choć nie pojmuję, o co chodzi – powiedział Isak.
– WIDZĘ… WIEM… CZUJĘ… – wyszeptał nagle stary czarownik, jeszcze przed chwilą sennie wpatrzony w leniwie pełgający ogień na żelaznym palenisku. Lecz teraz ogień buchnął iskrami, sypiąc je wokół, a płomień, sycząc, wzbił się pod szczyt namiotu. – WIDZĘ tego chudego Chłopca z blizną na piersi tak długą, jakby ktoś rozpłatał mu ciało, aby wyjąć serce i wymienić na inne. WIEM, że Bezimiennemu udało się, z pomocą Królowej Śniegu, uczynić tego Chłopca swoim narzędziem w innych światach. Miałeś użyć tego narzędzia, Jonie, zgodnie z Jego wolą. CZUJĘ, że im bardziej On nie chce, byś znalazł Chłopca z lodowym sercem, tym bardziej musisz go szukać – zakończył szaman i zmęczony zamknął oczy. Ogień leniwie pełgał, dając mało światła i niewiele więcej ciepła.
Isak patrzył na starego czarownika rozszerzonymi oczami. Nie wierzył w magię, nie wolno mu było w nią wierzyć- lecz przecież widział. Teraz żałował, że tu przyszedł, gdyż do szarpiących go wątpliwości przybyły nowe: niektórzy jego bracia czynili cuda siłą wiary. Była to ponoć wiara jedyna i prawdziwa. Szaman też czynił cuda siłą wiary. A wierzył ponoć w bałwany i był poganinem. Bracia Isaka i stary czarownik wierzyli zatem w boskie Istoty, których istnienie wzajem się wykluczało. Chyba że… Choć w namiocie było chłodno, stary kapłan otarł dłonią spocone czoło i przeżegnał się ukradkiem.
Jon przerwał wydłużające się milczenie, co Isak przyjął z ulgą. Isak bał się, dokąd może go zawieść świadectwo oczu i coraz to nowe wątpliwości, jakie go ogarniały, odkąd – jakże dawno temu! – przybył do tego dzikiego kraju. Tam, skąd przybył, pod złotymi kopułami świątyń, wszystko wydawało się takie proste…
– Potrzebuję… nie wiem, jak to nazwać… Woda Życia? Istnieje coś takiego jak Woda Życia? – pytał niepewnie Jon, a Isak pomyślał, że nie zdziwi się, gdy się okaże, iż tak, Woda Życia istnieje, gdyż wszystko, co niemożliwe, może istnieć siłą wiary. Mimo to odparł Jonowi zgodnie ze swoją wiedzą:
– Jeśli myślisz o cudownym, magicznym środku, który przywraca do życia zmarłych lub zapewnia nieśmiertelność żywym, to niczego takiego nie ma, nie było i nie będzie, choć od setek lat ludzie rozpaczliwie tego poszukują i zawsze, do kresu sił będą szukać.
– Mnie też by się przydał taki cudowny napój… – uśmiechnął się szaman. – Ale w moim starym świecie też niczego takiego nie było. Nie przywrócisz zmarłych do życia, jeśli o to ci chodzi, albo uczynisz to tylko na krótko.
– Raz to się udało. Tylko raz i tylko jednej Osobie, lecz nie za sprawą Wody Życia, lecz za sprawą słów – zamyślił się kapłan.
– Nie chcę nikogo wskrzeszać! – zaprzeczył niecierpliwie Jon. – Muszę tylko zapewnić życie Dziewczynie… nie, nie zwykłe życie, bo ona wkrótce zginie, wiem o tym. Myślę o życiu po śmierci. Nie patrzcie z takim zdziwieniem! Chcę po prostu, żeby o niej pamiętano. Żeby była nieśmiertelna przez pamięć, nie przez wiecznie żywe ciało. Jej ciało rozsypie się w proch i złączy z ziemią, lecz mimo upływu setek lat wszyscy powinni ją wspominać. Czy to możliwe?
Obaj starcy zamyślili się.
– Gdyby została świętą…? – szepnął wreszcie Isak. – Może o to ci chodzi?
– Niezapominajka – powiedział nagle szaman.
– Niezapominajka? – zapytał kapłan z dziecięcym zachwytem nad prostotą tego odkrycia.
– Niezapominajka? – zdziwił się Jon. – Mały jasnoniebieski kwiatek, który rośnie na łąkach i w przydomowych ogródkach?!
– Och, nie. Duży szafirowy kwiat o kłujących liściach, który rośnie tylko TAM. Jego niezapominajka, niezwykła, która nigdy nie wyrośnie w niczyim przydomowym ogródku. Zerwiesz z niej tylko jeden płatek, lecz nie strąć rosy, którą na nim ujrzysz jako srebrzystą kroplę. Powinieneś szukać kwiatu o świcie, tuż przed wschodem słońca, gdyż ono mogłoby rosę wysuszyć. Zwiń ten szafirowy płatek razem z kroplą, bo właśnie ona jest twoją Wodą Życia. A potem…
– …potem schowaj go w skórzanym woreczku na szyi – zakończył Isak. – Niezapominajka i kropla rosy nie przynależą do nowego świata, lecz do światów Bezimiennych Bogów. Ale gdy płatek kwiatu dotknie ziarnka piasku, stanie się twoim narzędziem, nie Światowida. Zanim zasznurujesz woreczek rzemieniem, na wszelki wypadek zmów modlitwę…
– …pamiętając, do którego z Nich dwóch ją odmawiasz – przypomniał szaman i obaj starcy spojrzeli na siebie ze zrozumieniem. Nagle Isak z błyskiem w wyblakłych oczach spytał:
– Ciekaw jestem, szamanie, czy ty się czasem modlisz i do kogo?
Szaman uśmiechnął się słabo:
– Pewnie się zdziwisz. Już od dawna nie wolno mi się modlić do Tego, który stoi u kresu Kamiennej Drogi, gdyż moje modły przedłużałyby tylko Jego agonię. Byłby to akt niemiłosierdzia. Ale człowiek bez modlitwy jest pusty i bezradny, zwłaszcza gdy ona była sensem jego życia. Dlatego moją wiarą wyhodowałem sobie własnego Boga. Jest tylko mój. Nie wiem, jak wygląda, nie słyszę Go, nie widzę, tylko czuję, ale wiem, że On w niczym nie przypomina Bezimiennego. Nie przypomina też Boga, w którego wierzy kapłan Ezra. Mój Bóg nie jest ani okrutny, ani samotny w swym okrucieństwie, nigdy się nie gniewa, najwyżej smuci, niewiele ode mnie wymaga, dużo mi daje i czuję jego miłość…
– Może nic o tym nie wiesz i mamy tego samego Boga? – szepnął Isak i obaj starcy znów spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
Jon poczuł się intruzem wobec ich obopólnego porozumienia, więc wyszedł, widząc, jak szepczą do siebie słowa, których nie pojmował. Ci dwaj starcy posiedli wiedzę, której nie miał, jaką zaledwie przeczuwał i więcej wiedzieli o jego Drodze niż on, który na niej przecież był już dwa razy.
Kapłan Isak – rozmyślał Jon, idąc do domu – choć przybył z Dalekiego Kraju i czyta biegle czarne znaczki na kremowym pergaminie, nie przynależy całkowicie do Cywilizacji. Kapłan Isak jest POMIĘDZY. Pomiędzy rzeczywistą Cywilizacją, która zdąża tu, do Puszczy, wielkimi krokami – a jakąś swoją własną, która istnieje tylko w jego marzeniach lub w księgach. To bardzo źle być pomiędzy, gdyż wówczas nie przynależy się nigdzie. Jon wiedział, że nie chce takiego losu dla swego nie narodzonego syna. Cywilizacja Miłości – do której należał stary kapłan – albo nie istnieje w ogóle i nigdy nie będzie istnieć, albo nadejdzie, lecz wtedy, gdy Jona ani jego syna już nie będzie pośród żywych.
Tej nocy mocno przytulał do siebie Gaję, gdyż wydawało mu się, iż w ten sposób powinna być z nim i na jawie i we śnie. Śniły mu się płomienie stosów, które ogarniały czyjeś stopy, uda, a potem biegły wyżej i wyżej, z ust zaś płonących żywcem ludzi wydzierało się zwierzęce wycie. A jednak głośniejsze od tego straszliwego, nieludzkiego wycia były słowa Ezry o “heretykach” (Jon wciąż nie rozumiał tego słowa) – i o ogniu. Głos Ezry w jego śnie grzmiał silniej niż trzask pioruna, a z każdym jego słowem płomienie stosu wzbijały się wyżej i wyżej i paliły mocniej niż zwykły, skrzesany ludzką ręką, przyjazny, domowy ogień.
– Tylko ogień oczyści dusze grzeszników… tylko ogień… – powtarzał monotonny, lecz gniewny głos młodego kapłana.
Gaja obudziła go, gdyż wył z bólu razem z płonącymi w śnie ludźmi i położyła chłodną dłoń na jego czole.
– Cicho, cicho, Jonie, jesteś w domu, nie dzieje się nic złego, nic złego się nie stanie, przytul się do mnie, dotknij… Czujesz, jak nasz synek energicznie się porusza? Musiało mu być niewygodnie lub już wyrywa się do ciebie. Więc nie krzycz, Jonie, bo malutki się wystraszy…
Jon, mokry od potu, wciąż przerażony, położył głowę na brzuchu Gai i przez jej napiętą skórę wsłuchiwał się w ruchy swego syna, oddychając głęboko i powoli, aby się uspokoić. Gaja tymczasem pytała gniewnie:
– Czy Ten z Kamiennej Drogi nie może zostawić cię w spokoju choćby nocą? Musi zabierać nawet twoje sny?
– To nie On. Tym razem to kapłan Ezra powiedział coś takiego… – i Jon urwał, nie chcąc straszyć swej żony, która lubiła widzieć świat w jasnych barwach. – Posłuchaj, Gaju… Gdy nasz syn się narodzi, oddasz go pod opiekę Ezry – dokończył gwałtownie.
– Chyba oszalałeś! Drugi raz mi to mówisz, choć wiem, że kochasz starego kapłana, a nie tego drugiego, który wciąż nas czymś straszy! A zresztą, gdy nasz syn się narodzi, będziesz przy mnie i oboje zdecydujemy o jego losie. Wiesz, że w naszym Plemieniu to ojciec, nie matka, wytycza drogę synowi, szukając najwłaściwszej z pomocą wróżb i szamanów.
– Gaju, idą nowe czasy, stare zginą, znikną bez śladu, nawet z ludzkiej pamięci, jak Puszcza, jak szaman i Kamienne Drogi. Kapłan Ezra należy do nowych czasów i drogi, które zbudują jego bracia, przykryją wkrótce wszystkie stare drogi i ścieżki tak, że nikt nawet nie będzie pamiętać, iż kiedykolwiek tędy biegły. A księgi, które ktoś po setkach lat napisze o naszych czasach, będą kłamać. Dlatego nasz syn musi każdą swoją cząstką należeć do nowych czasów, inaczej utknie pomiędzy starym a nowym. Chcę, by mój pierworodny nigdy nie miał wątpliwości, żeby był taki jak Ezra. Wtedy żyje się lepiej. I bezpieczniej. Więc oddasz go pod opiekę młodego kapłana, tak postanowiłem.
– Gdy narodzi się nasz syn, będziesz przy mnie – powtórzyła z uporem Gaja, ale Jon już wiedział, że żona podziela jego niepokój, że pojęła myśl, którą chciał wyrazić, a upiera się tylko po to, by przywołać dobry sen, choćby na resztę nocy.
Tym razem Jon nie zwlekał z powrotem na drugi brzeg Rzeki. Gdy tuż przed wschodem słońca opuszczał dom, Gaja udawała, że śpi. Nie musiał się śpieszyć, gdyż słońce późno docierało do owalnego kręgu, gdzie zbiegały się Kamienne Drogi, a jeszcze później do otaczającej go zieleni Puszczy. Gdzieś tam, pewnie na skraju, wychylając się do światła, rosła ta niepospolita niezapominajka i na jej płatkach jeszcze długo lśnić będą krople rosy.
…i lśniły. Płatki kwiatu rzeczywiście były jadowicie szafirowe, nie miały nic z łagodności błękitu, jak te, które widywał w domowym ogródku. Na tle ich agresywnego koloru krople rosy wydawały się większe i bardziej kuliste niż zazwyczaj. Kwiaty też były wielokroć większe, a ich płatki przedziwnie wygięte, tak że krople Wody Życia nie mogły spłynąć, nawet gdy jon delikatnie dotknął ich palcem. Były chłodne i niemal żywe. Turlały się pod jego palcem po kolistym wnętrzu szafirowego kielicha, mieniąc się tęczowo. Jon pamiętał, że ma zerwać tylko jeden płatek. Tam, dokąd zawiedzie go Droga, nie powinien mieć przy sobie więcej Wody Życia niż dla jednej osoby. Nie każdemu należała się bezcielesna nieśmiertelność, a on nie chciał nią kusić nawet siebie. Woda Życia należała się tylko wybranym i nie on decydował, kto otrzyma ten dar. Istota, której go ofiaruje, została wybrana wcześniej przez kogoś innego. On był tylko narzędziem w dopełnieniu się Losu.
Zwijając zerwany płatek w dłoni, tak jak Gaja zwijała pierożki, zdziwił się, iż kulista kropla nie rozpadła się na kilkanaście mniejszych, ale wciąż tkwiła na miękkim płatku jak mały paciorek. Włożył zwinięty płatek do skórzanego woreczka i wtedy usłyszał dudniący, bezgłośny i obojętny zew Boga:
– GRDBGHBWZ…
Odwrócił się twarzą do zielonej Puszczy i cicho się pomodlił: nie do Tego, którego obecność czuł za plecami, lecz do Boga, o którym nauczali Isak z Ezrą (choć chwilami wydawało się Jonowi, że reprezentują oni dwóch całkowicie różnych Bogów). Potem stanął twarzą do Bezimiennego, bez szczególnego zdziwienia dostrzegając kolejne szczerby na olbrzymim kamiennym posągu. Już nie u jednej, lecz u obu gigantycznych dłoni brakowało po kilka palców. Spoczywały teraz w pyle koło nóg bóstwa, ledwie rozpoznawalne. Nie było już w ogóle wystającego wcześniej pępka, choć na podbrzuszu starego Boga wciąż dumnie wypiętrzały się znamiona męskości. Mimo to cały posąg wydał się Jonowi mniejszy, jakby się w sobie zapadał, zgarbił. A jednak wciąż był ogromny i przytłaczający.
– Puść mnie tam, gdzie powinienem się teraz znaleźć, proszę Cię – szepnął Jon, gdy znalazł się na ramionach Bezimiennego i przemieszczał się wokół jego potężnej głowy, szuka jąć pary oczu, która wskaże mu drogę. – Puść mnie. Ziele w moim woreczku wysycha i kruszeje, kropla Wody Życia może wypłynąć z płatka i wsiąknąć w skórę. Puść mnie. Widzisz że Cię nie porzucam, choć chciałbym. Nie zostaniesz sam więc puść mnie tam, gdzie jestem teraz potrzebny – szeptał żarliwie Jon.
Stary Bóg długo podejmował decyzję. Jon czekał i czekał, coraz bardziej niecierpliwie, czując, że czas ucieka – nie tu, w kręgu, gdzie zbiegały się Kamienne Drogi i gdzie pośrodku tkwił On, ale TAM. Tutaj czas był odmierzany powoli, ale TAM zaczął przyśpieszać i Jon już o tym wiedział.
Spóźnię się. I właśnie o to Mu chodzi! – pomyślał z rozpaczą.
Wreszcie powieki jednej z czterech par oczu uchyliły się, ukazując głęboką, lśniącą ciemność. Jon powędrował spojrzeniem w ślad za wzrokiem Światowida.
– Stosy… – przypomniało mu się nagle, zgoła bezsensownie, zasłyszane niedawno słowo. Dlaczego kapłan Ezra mówił o stosach?