39552.fb2
– Wynika z tego, że pasuję zawsze – uśmiechnął się Błazen. – Ale wymyślono mnie w nowych czasach. Może trudniej w nich o śmiech i dlatego potrzebne jest zajęcie rozśmieszacza? A może, zanim Cywilizacja okrzepnie i podbije wszystkie światy, czeka nas tyle rzeczy strasznych, że bez Błaznów życie byłoby smutne?
– Czy przypadkiem właśnie życie rozśmieszacza nie jest smutne? – spytał Isak.
– Takie jest. Dlatego moimi najlepszymi żartami są te, za które mi nikt nie płaci.
…nagle ich spokojną rozmowę przerwał gwałtowny, rozpaczliwy krzyk, który dobiegł od strony Rzeki. Błazen z Jonem wybiegli z namiotu, poruszył się też gwałtownie Isak – a gdy dwaj młodsi mężczyźni dobiegali już brzegu, także szaman zdołał zwlec się z łoża i wyszedł przed namiot, wpatrując się z niepokojem w rwący nurt spiętrzonej wody. Pierwszy śnieg i poprzedzające go ulewne deszcze podniosły wysoko poziom Rzeki i gwałtownie przyśpieszyły jej bieg.
Pośrodku nurtu unosiła się jasna główka synka sąsiadów Jona. Chłopiec, jak się okazało, wspiął się na drzewo nad wodą, a potem zsunął się po gałęzi i zawisł, chcąc zarzucić na głębinę swą wędkę. Gałąź nie wytrzymała ciężaru i malec, wciąż uczepiony spróchniałego konaru, walczył teraz z prądem, który go znosił…
…i jak zwykle w tym nieszczęsnym miejscu znosi go wprost na drugi brzeg – pomyślał niespokojnie Jon i poczuł chłodny dotyk lęku wzdłuż kręgosłupa. – Czy Bezimienny, rozczarowany Jonem, szuka jego następcy?
Wydawało mu się, że śni, a ktoś odtwarza na nowo przygodę z dzieciństwa. Chciał skoczyć do wody za malcem, lecz widząc ludzi z Plemienia, jak stoją nieruchomi, tak samo jak wówczas, gdy tonęła Gaja, stał nadal jak sparaliżowany. Zatrzymały go wspomnienia z dzieciństwa. Przecież tak rozpoczęła się jego Droga.
Nagle śmignęło przed nim mocne ciało Błazna. Jego przyjaciel uczynił to, na co przed laty zdobył się mały Jon: wskoczył do Rzeki i płynął, pokonując jej nurt równymi, szybkimi ruchami ramion i nóg.
– Tabu… – Jon usłyszał za sobą słaby głos szamana i miał wrażenie, iż przeżywa po raz wtóry to samo, jakby odbite w pękniętym zwierciadle.
– Tabu! – krzyknął z całych sił, żeby przekrzyczeć huczącą Rzekę i groźne milczenie Plemienia. Ale Błazen już wychodził z chłopcem na drugi brzeg. Był o wiele starszy i silniejszy niż kilkunastoletni Jon wówczas, przed laty, więc przepłynięcie rwącej wody zajęło mu mniej czasu. Stał teraz na terytorium Bezimiennego, nieświadom swego przestępstwa (jak wtedy Jon…), pełen radości z uratowania dziecka (jak dwunastoletni Jon…). Plemię zaś wciąż stało w wielomównym milczeniu.
– Bród jest poniżej! – zawołał wreszcie Jon, patrząc z ulgą i niepokojem, jak jego przyjaciel macha z oddali dłonią, na znak, że zrozumiał i maszeruje teraz, z dzieckiem w objęciach, w dół Rzeki.
Kto go spyta, czy usłyszał zew? Ja czy szaman? I czy w ogóle powinniśmy pytać? Po co przywiodłem go z Miasta do naszej Wioski? Aby wydać Drodze…? – myślał zrozpaczony Jon.
Plemię czekało, milcząc. Nieruchomi ludzie wyglądali jak gliniane figurki. Jon nie wiedział, na co czekają i bał się. Bał się tak jak wtedy przed laty, gdy w milczeniu Plemienia tkwiła zapowiedź jakiejś tajemniczej groźby. Dziś Plemię także czekało, spoglądając ukradkiem na starego szamana. Jon spojrzał na starca: w postaci czarownika czaiły się ulga i lęk przemieszane z żalem. On nie musiał czekać na powrót Błazna; znał odpowiedź. Wciąż stał koło namiotu, zziębnięty, ze swymi paciorkami w ręce – i przesuwał je powoli w zesztywniałych palcach, koralik za koralikiem. Jon podbiegł i narzucił koc na jego ramiona.
Z ulgą dostrzegł, że Isak nie chciał niepokoić Plemienia swą zażyłością z szamanem i stał na brzegu Rzeki kawałek dalej. Jon wiedział, że ludzie z Wioski, z natury łagodni i przyjaźni, nie popierają związków starego z nowym. Przyjmując nowego Boga, porzucając wiarę w stare bóstwa, ludzie pragnęli iść naprzód, nie oglądając się do tyłu. Potrzebny im był Ezra, który przypominał, jakiego dokonali wyboru i groził piekielnym ogniem za “powrót do bałwanów”. I choć określenie “bałwany”, zawsze bolało ich do żywego, obrażało pamięć praojców, a nawet ziemię, na której żyli, to jednak zażyłość kapłana z czarownikiem byłaby dla nich jeszcze bardziej obraźliwa. Oznaczałaby, że wybór, którego dokonali, naznaczony jest wątpliwościami. A Plemię nie lubiło wątpliwości. To, co niezrozumiałe, zawsze wzbudzało lęk, nie tylko u ludzi z Puszczy.
…a teraz ludzie z Plemienia stali wszyscy razem, ramię przy ramieniu, czekając na powrót Błazna z dzieckiem. Wreszcie Błazen wyłonił się zza zakrętu, spośród drzew. Szedł uśmiechnięty, wesoły, huśtając dziecko w ramionach. Na widok nieruchomych, milczących sylwetek ludzi zwolnił kroku i patrzył na nich pytająco.
– Co się stało? Nie cieszycie się, że malec żyje? – zdziwił się Błazen, Jon zaś pomyślał, że od tego momentu wszystko potoczy się inaczej niż przed laty, gdy on, kilkunastoletni wyrostek, wyszedł z Puszczy z uratowaną dziewczynką. Błazen dodał, dowcipkując swoim zwyczajem: – Czekałem na okrzyk radości, na śmiech i oklaski…
Plemię milcząco patrzyło na szamana, czekając na rozstrzygnięcie. Czarownik z kolei wpatrywał się w mężczyznę, jakby szukając w nim śladów przemiany, która musiała nastąpić.
Także Isak, choć powinien trzymać się z dala, stał jak przykuty, czekając niecierpliwie, co powie stary czarownik.
Błazen, wyczuwając napięcie tłumu i odgadując, kto jest tu najważniejszą osobą – podszedł do szamana, oddając po drodze dziecko w ręce jakiegoś mężczyzny. Mężczyzna objął chłopczyka ostrożnie, jakby malec był zarażony trądem. Czarownik, milcząc, zaczął dotykać Błazna, jego mokrych włosów, czapki, twarzy, dłoni. Potem, wciąż milcząc, pokręcił przecząco głową i wszedł do namiotu.
…i nagle Plemię zaczęło wychwalać bohaterski czyn przybysza, dając hałaśliwy wyraz radości, że dziecko żyje. Mężczyźni, młodzi i starzy, otoczyli kołem bohatera i przyjaźnie klepali go po ramionach.
– Czapka jest mokra… i tak już nie dzwoni… – stwierdził nagle jeden z mężczyzn i dał mu własną czapkę przyozdobioną lisią kitą. Błazen, nie namyślając się długo, ściągnął z głowy ów dziwaczny symbol swego zajęcia i rzucił na ziemię. Błazeńska czapka opadła na wilgotny śnieg jak bezużyteczny, martwy przedmiot. Jej niedawny właściciel wziął lisią czapę z rąk mężczyzny i nałożył ją sobie z fantazją na bakier. Lisia kita spłynęła mu na ucho. Plemię znowu wydało okrzyk radości.
Jon pomagał szamanowi wejść z powrotem do namiotu, a równocześnie oglądał przez ramię tę scenę. Podpierając starca, czuł, mimo grubego koca, kruchość jego ciała. Nagle czarownik zatrzymał się i trzykrotnie wyszeptał z naciskiem: – Imię… Imię… Imię…
Trzy obłoczki jego oddechu natychmiast przemieniły się w parę na mroźnym powietrzu, złączyły w niewielką chmurkę i Jon ujrzał, jak chmurka, mimo braku wiatru, skręca wolno, płynąc w powietrzu ku ludziom z Wioski. Czarownik przymknął oczy i zdawał się nasłuchiwać. Niemal w tej samej chwili, gdy mały obłok rozbił się o ramię najbliżej stojącego mężczyzny i zniknął, Jona dobiegły słowa ofiarodawcy lisiej czapki:
– No, twoje dzwoneczki umilkły, czapka zaś, którą w zamian przywdziałeś, jest nakryciem głowy znamionującym prawdziwego mężczyznę. Skoro tak, nie jesteś już Błaznem, a jeśli nim nie jesteś, to musisz mieć imię…
Zapadła chwila ciszy, jakby Błazen namyślał się lub wydobywał z pamięci dawno zapomniane słowo.
– Ariel – rzekł wreszcie ze szczerym zdumieniem w głosie. – Mam na imię Ariel… – dodał oszołomiony.
Szaman i Jon znieruchomieli na moment u wejścia do namiotu, a potem młody mężczyzna odsunął skórzaną zasłonę i zaprowadził starca do łoża. Pomógł mu się położyć i starannie otulił futrami.
– Ariel? Ariel… – powtórzył szaman z niepokojem. – Szkoda, że twój przyjaciel nie przyjął nowego imienia, które nadaliby mu kapłani. Szkoda, że udało mu się wydobyć z pamięci prawdziwe imię.
– Ariel? Co cię w nim niepokoi? – zapytał Jon. – To ładne, melodyjne imię. Gai się spodoba, brzmi jak śpiew przelotnego ptaka.
– Jonie, to imię niesie kłopoty całkiem innej natury, czuję to właśnie w jego brzmieniu. A teraz posłuchaj… ON jest tak zmęczony i chory, że ludzie w ogóle nie słyszą już Jego głosu. Twój przyjaciel niczego nie usłyszał, niczego nie poczuł. Nie ma pojęcia, że jego stopy dotknęły świętego brzegu. Plemię się tego domyśla – wyszeptał szaman ni to z żalem, ni z ulgą i przymknął oczy.
– Nie będziesz go zatem okadzał dymem – uśmiechnął się smętnie Jon, wspominając znów swoją przygodę. Licząc ilością lat, była tak nieodległa, ale jemu wydawało się, że minęły całe wieki od tamtego dnia, gdy posłyszał zew. I że przybyło mu nie kilkanaście, ale kilkaset lat.
– Nie, nie trzeba okadzać go dymem – czarownik uśmiechnął się w odpowiedzi ze smutkiem. – Tobie to nie pomogło, jemu by tylko zaszkodziło. I zepsułoby mu dzień, w którym na nowo się narodził.
Jon nie zrozumiał ostatniej myśli szamana, choć instynktownie wyczuł, że za tymi słowami kryje się coś ważnego. Patrząc na drzemiącego znów starca, pomyślał, że Plemię przed chwilą odkryło nie tylko to, że ktoś złamał Tabu i mimo wszystko powrócił nie zmieniony. To, że Błazen przepłynął Rzekę tam i z powrotem, że dotknął drugiego brzegu i wrócił taki sam, dowodziło, iż ludzie w Wiosce nie potrzebują starego czarownika; że jego czas się dopełnił. Nie tylko z powodu choroby i wieku.
Gdyby Ezra dziś lub jutro nakazał wygnać go z Wioski do Puszczy, gdzie czekałaby go okrutna śmierć, być może znaleźliby się chętni do wykonania tego polecenia – pomyślał gorzko. I nagle zatęsknił za pradawną Wioską otoczoną nieprzebytą Puszczą, gdyż nikt nie wycinał drzew na budowę miast i świątyń; zatęsknił za czasem, gdy Cywilizacja była daleko, za mnogością pielgrzymów, stąpających Kamiennymi Drogami z czterech stron świata. Zrozumiał strach i rozpacz Bezimiennego. Ale pojmował też nieuchronność Cywilizacji. Wiedział, że to dzięki jej pochodowi przez bezkresne stepy, pola i nieprzebyte puszcze coraz rzadziej mówi się o tym miejscu na ziemi jako o Dzikim Kraju. Wiedział też, że ślady, jakie wyciska na ziemi maszerująca coraz dalej Cywilizacja, bywają zmieszane z krwią i cierpieniem, a twarda stopa tej Wielkiej Pani depcze na śmierć także ludzi.
Opuścił namiot czarownika. Ariel stał nad brzegiem Rzeki otoczony kręgiem nowych przyjaciół, a jego porzucona błazeńska czapka z dzwoneczkami leżała na ziemi. Jon podszedł i schylił się, chcąc ją podnieść, lecz Ariel wstrzymał jego dłoń. Sam podniósł dziwaczny symbol swego dotychczasowego życia, wziął potężny zamach mocnym ramieniem i przerzucił czapkę na drugi brzeg Rzeki.
– Chciałem wrzucić ją do wody…! – zaśmiał się wesoło, a Plemię zawtórowało mu radośnie. Szydercze nakrycie głowy na brzegu dotychczas uważanym za święty dziś już nie niepokoiło Plemienia, lecz rozbawiło je i przyniosło ulgę. Ludzie poczuli się nagle wolni od Tabu.
Będą musiały minąć długie wieki, nim zatęsknią lub zapragną powrócić do swych korzeni choćby po to, by przypomnieć sobie, jak wyglądała przeszłość – pomyślał Jon. – Może ktoś napisze wówczas grubą księgę o swych korzeniach, gdzie prawda będzie zmieszana z kłamstwem, gdyż nikt już nie będzie pamiętać, jak wyglądała. A zresztą… My sami, żyjąc tu, też jej nie znamy.
– Idziemy, Arielu – powiedział Jon. – Musisz się przebrać. Jesteś cały mokry.
Ruszyli do domu, odprowadzani przyjaznymi okrzykami Plemienia.
– Szaman mówi, że urodziłeś się na nowo – powiedział pytająco Jon, gdy w suchych ubraniach zasiedli do stołu, a Gaja podała im miski z gorącą zupą.
– Gdy spytali mnie o imię, zamarłem – przyznał dawny Błazen. – Czy uwierzysz, że zapomniałem swojego imienia, Jonie? Ostatnia ludzka istota, która je wypowiadała, była moją matką. Kochałem ją. Umarła, gdy byłem dzieckiem. Było to tak dawno temu. Całe wieki. Wierzysz mi?
Jon skinął głową. Jemu przecież też wydawało się, że minęły wieki od dnia, gdy usłyszał zew z Puszczy.
– Potem przez długie lata wołano na mnie,,Błaźnie”, na to słowo szedłem jak pies, który czeka, że dostanie kość, a czasem ochłap mięsa. Razem z imieniem straciłem jakąś część siebie, całkiem sporą i nic o tym nie wiedziałem. I nagle dziś odzyskałem ją. Jestem szczęśliwy, Jonie. Tak, szaman ma rację.
Narodziłem się na nowo.
Powtórne narodziny Ariela nie przeszły bez echa w świątyni. Minęło kilka dni, gdy pewnego wieczoru do domu Jona ktoś cicho zapukał, a po chwili do izby wkroczył stary Isak, wsparty na lasce, wzbudzając zdumienie gospodarza i jego żony. Ezra utrwalił obyczaj, że to kapłanów należy odwiedzać, a nie na odwrót. Czasy, gdy ludzie w długich sukniach wpadali znienacka do chat ludzi z Wioski, aby przyłapać ich na oddawaniu czci bałwanom, dawno minęły. Nawet podejrzliwy Ezra nie wątpił po publicznym biczowaniu starej Jagi, że nikt z Plemienia nie ma ochoty kryć przed kapłanami żadnych glinianych posążków. A gdyby nawet ktoś je przechowywał, inni by go wydali. Najmłodsi zresztą nie pamiętali już, jak one wyglądały; słysząc głos wijów nad wodą, strzyg w lesie czy bożąt w zagonie rzepy – najpewniej wcale nie wiedzieliby, kto i po co ich woła.
…zatem niespodziewane wejście Isaka wszyscy przyjęli ze zdziwieniem i lękiem. Ta wizyta nie zapowiadała niczego dobrego. Ludzie w długich sukniach żądali, by to do nich przychodzono, nawet z najdrobniejszą sprawą. Miało to swoje zalety: budowało wysoką pozycję kapłanów, a tym samym nowego Boga.
– Ezrę zaniepokoiło twoje imię, Arielu – rzekł Isak drżącym głosem, przyjmując z wdzięcznością z rąk Gai miskę z gorącą zupą. Za oknami było zimno, hulał lodowaty północny wiatr i wielkimi płatami sypał śnieg.
Przybyła Królowa Śniegu. Musnęła brzegiem płaszcza Ezrę, oziębiła jego serce, a on tego nawet nie poczuł. Stary czarownik miał rację, wieszcząc, że prawdziwe imię Błazna niesie kłopoty – przelotnie pomyślał Jon.
– Co złego znajdujesz w imieniu Ariel? – zdziwiła się Gaja. – Brzmi tak pięknie i melodyjnie jak muzyka piszczałek i bębnów lub śpiew przelotnych, wędrownych ptaków. Nawet myślałam, czyby nie nadać tego miana naszemu synowi, gdyż Jon nie chce, żeby nosił imię ojca…