39552.fb2 Samotno?? bog?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Samotno?? bog?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

– Niech cię Bóg przed tym chroni! – zawołał Isak. – Wedle Ezry imię Ariela brzmi obco. Bardzo obco. Wielu naszych braci będzie sądzić podobnie. Nie narażaj swego syna na złą dolę, Gaju, gdyż imię określa przyszłe życie człowieka. Arielu, powiedz nam szczerze, czy przybyłeś tu z innego kraju?

– Co to znaczy, że jego imię brzmi obco? I czemu w tym, że Ariel mógłby przybyć z innej ziemi, miałoby być coś złego? – zezłościł się Jon. – Wiara, którą tu przynieśliście i uznaliśmy ją za swoją, też była obca dla naszych pradziadów. Do świątyni przybyli kiedyś goście z Dalekiego Kraju i oni też byli obcy! Nie urodzili się tutaj i z trudem mówili naszą mową! Czego zatem chce Ezra?

Ariel milczał, przysłuchując się tej wymianie zdań. Zmarszczył brwi, kąciki ust bezwiednie mu opadły i wydał się starszy niż dotąd. Wreszcie powiedział:

– Zdziwisz się, Isaku, ale urodziłem się właśnie tu, w kraju Jona i Gai. To moi rodzice przywędrowali z daleka, z krajów gorących, suchych i niebezpiecznych, gdzie wciąż toczyły się jakieś wojny. Nim tu osiedli, tułali się po różnych krajach i miastach, a w żadnym nie życzono sobie ich obecności. Tu ich przyjęto. Tu przyszedłem na świat. I jestem z tej ziemi, nie z obcej.

– Ezra mówi, że obojętne, gdzie byś się narodził, jesteś obcy. On w gruncie rzeczy nie pyta o to, gdzie się urodziłeś. Pyta, szukając potwierdzenia, a nie odpowiedzi, czy to prawda, że wierzysz w innego Boga. Podobno świadczy o tym twoje imię – ciągnął ze smutkiem Isak, jakby zawstydzony swymi słowami. Ariel uśmiechnął się nagle po dawnemu, jak Błazen, ironicznie, skąpo i z goryczą.

– Będąc Błaznem, zapomniałem, że jako Ariel urodziłem się do cierpienia. Ezra mi to przypomniał. To dobrze, gdyż nie wystarczy, narodziwszy się po raz wtóry, pamiętać tylko swoje imię. Musi się jeszcze sięgnąć do korzeni. Teraz je odgrzebię, Isaku, dotknę ich szorstkiej powierzchni, przypomnę sobie, jaki mają zapach i smak. Po słowach Ezry już wiem, że mają one słony smak. Smak łez. To były łzy mojej matki, gdy wypędzano nas z kolejnych miejsc, gdy mówiono, iż jesteśmy obcy i nigdzie nie mogliśmy znaleźć bezpiecznego domu…

– Dlatego włożyłeś strój Błazna – szepnął Jon. – Schroniłeś się w nim przed odrzuceniem.

– Zasłoniłeś się śmiechem, bo śmiech rozbraja wrogów – dodała Gaja.

– Tak. Bałem się wrogów moich rodziców, którzy byliby także moimi wrogami. Bałem się wygnania. I wiecznej tułaczki. Ale dziś urodziłem się na nowo. I jako nowo narodzony nie boję się niczego ani nikogo. Także Ezry – rzekł Ariel.

Gaja położyła dłoń na jego smagłej ręce. Jon przykrył ich dłonie swoją. Stary Isak uśmiechnął się nagle drżącymi wargami i położył na wierzchu swą suchą, zmarszczoną dłoń. Milcząc, patrzyli na siebie, a w tej ciszy słyszeli, jak śnieg wielkimi, mokrymi płatami otula dach nad ich głową.

– Ezra nic ci nie zrobi. Na razie nic. Być może wszystko będzie dobrze. Ale to zależy od wiatrów, jakie powieją, a one bywają zmienne, jak wiesz. Kiedyś w tym dzikim i pięknym kraju ludzie w długich sukniach szukali tylko chętnych, którzy by pokochali Boga Dobroci. Dziś szukają heretyków. Skąd mam wiedzieć, czy nie nadejdzie czas, gdy zaczną szukać Arielów? – szepnął wreszcie Isak. Uśmiechnął się słabo, pokiwał głową i opuścił ich dom.

Gdy Gaja przygotowała posłanie dla Ariela w jego izdebce, a potem przeszła do wspólnej z Jonem izby, jej mąż nachylił się ku przyjacielowi i szepnął:

– Pewnego dnia… sam będziesz wiedział kiedy, otrzymasz znak… otóż pewnego dnia powierzycie mego syna kapłanowi imieniem Ezra, a sami opuścicie to miejsce, przenosząc się tam, gdzie będzie bezpiecznie dla was obojga.

– Nie ma takich miejsc. Przynajmniej dla mnie. Zapomniałem o tym, rodząc się po raz wtóry. Ezra tego nie wymyślił, on mi to tylko przypomniał, więc go nie winię – szepnął Ariel.

– Są bezpieczne miejsca. Muszą być – powiedział cicho, lecz z przekonaniem Jon. – Być może są bezpieczne na krótko, ale są. Będziecie zatem wędrować. Wiecznie się tułać. I to wcale nie będzie tak złe, jak sądzisz. Gdy przemierzasz świat, wciąż zmieniając miejsca pobytu, ludzie wydają się lepsi. Powietrze jest lżejsze i czystsze, a trawa bardziej zielona, śpiew ptaków bardziej melodyjny, a zachody słońca za każdym razem inne. Gdy w porę powędrujesz dalej, unikniesz wojen, nie usłyszysz krzyku torturowanych ludzi. Wędrując razem z tobą, Gaja pozna wielki świat, a jest go tak bardzo ciekawa. Ja, Arielu, ten świat znam, choć nie wiem skąd i wolałbym go więcej nie oglądać. Chciałbym na zawsze zostać tu, w Puszczy. I tu zostanę. Wiem o tym. Tu powrócę u kresu swojej Drogi. Wam tego nie radzę. Ta Wioska niedługo przestanie być miejscem zagubionym w Puszczy, oddalonym od świata, bezpiecznym. Tę Puszczę wkrótce wytną. Wioska przybliży się do świata, albo odwrotnie: świat zbliży się do niej i ją pochłonie.

– Jonie, pora spać! Dla Ariela to także był ciężki dzień, musi wypocząć! – zawołała Gaja z drugiej izby.

– Wypocząć… – uśmiechnął się Ariel. – Ja muszę myśleć. Muszę wydobyć z niepamięci wszystko, co dotyczy mojej rodziny, sięgnąć do moich korzeni, o których zapomniałem. Może wieczna wędrówka to dobry sposób na ich szukanie. Na razie przywołałem tylko słony smak łez, ale przecież były tam też słodkie zapachy, rodzynków, migdałów, manny… Opowiem ci kiedyś o nich, bo zapewne nigdy ich nie widziałeś i nie zaznałeś takiej słodyczy. Masz rację, Jonie, świat nie ze wszystkim jest zły – dokończył półgłosem i zamknął drzwi swojej izdebki.

Nazajutrz Ezra, spotkawszy Ariela w Wiosce, spojrzał na niego chłodno i podziękował za pomoc w nauczaniu dzieci.

– Znajdź sobie inne zajęcie, przybyszu – powiedział młody kapłan. – Nauczanie maluczkich to zajęcie zbyt odpowiedzialne, by można je było powierzyć obcym.

– Nie będziesz miał ze mną żadnych kłopotów – przyrzekł Ariel kornym głosem. Z głębokich mroków swej pamięci wydobył dawno zapomniany ton głosu swego ojca, jakim przemawiał do wielmożów, wytykających mu obcość. Krnąbrny, szyderczy śmiech Błazna Ariel zmienił na nowy, dziwnie brzmiący w jego uszach wiernopoddańczy ton. Brzydził go, lecz równocześnie przypominał słowa, jakimi ojciec pouczał matkę: “Między wrogami mów szeptem, być może wezmą cię za przyjaciela…”

Jon, chcąc znaleźć Arielowi nowe zajęcie, zaofiarował się nauczyć go, jak się poluje w Puszczy i jak wyprawia się skóry dzikich zwierząt, lecz przyjaciel sam znalazł sobie zatrudnienie. – Moi przodkowie mieli talent do handlu. Sam zresztą sprzedawałem żarty, nie lubiłem rozdawać ich darmo. Mam pomysł na zajęcie, które przyniesie korzyści zarówno Plemieniu, jak i mnie – oświadczył.

Wkrótce przy jednej z wioskowych dróg stanęła drewniana buda, Ariel zaś zaczął gromadzić w niej to, czego potrzebowali na co dzień i od święta mieszkańcy Wsi. Kupował barwiony len i utkaną wełnę od kobiet z Wioski, miód od bartników, futra od myśliwych, świeże ryby od rybaków; przywoził z Miasta sól i kaszę, gliniane naczynia, żelazne garnki, zdobne paciorki i wstążki dla dziewcząt, a ostre noże dla mężczyzn.

– Cywilizacja – uśmiechnął się Jon, gdy ujrzał ten pierwszy w Puszczy kram z towarami.

– Wygoda – skomentowało Plemię, bezwiednie utożsamiając Cywilizację wyłącznie z wygodą.

– Chytrość – pomyślał nie bez racji Ezra, gdy pewnego dnia Ariel przywiózł z Miasta belę pięknej koronki i ofiarował ją młodemu kapłanowi, który bez oporu przyjął ów cenny prezent i przystroił ołtarz w świątyni.

– Myślałem, że Bóg Dobroci wolałby za ołtarz polny kamień, niż taki wystrojony stół – zastanawiał się głośno Jon, gdy odwiedził świątynię.

– Nie jest winą Boga ani jego kapłanów, że wierni wolą widzieć siłę i moc tam, gdzie kapie od złota, niż gdzie mech otula polne kamienie – powiedział mu Isak.

To właśnie stary kapłan, nie szaman, przypomniał Jonowi, że pora mu ruszać.

– Nigdzie się już nie wybierasz? – spytał niespokojnie pewnego dnia, spotykając Jona w świątynnym ogrodzie. Jon odruchowo dotknął malutkiego skórzanego woreczka na swojej szyi, w którym wciąż szeleściło ziele serdecznika niepospolitego.

– Zawsze z tym zwlekałem, a tym razem zwlekam ponad miarę – wyznał kapłanowi. Isak spojrzał mu w oczy i młody człowiek pojął, że starzec wie; że zna powód, dla którego Jon opóźnia ruszenie w ostatnią Drogę.

Ale dłużej nie można było zwlekać, choć z drugiego brzegu Rzeki nikt już nie wołał w mroźne noce. Jon udał się zatem do szamana. Czarownik nie opuszczał już namiotu, zwłaszcza że śnieg zasypał wszystkie ścieżki i Jon brnął nad Rzekę poprzez wielkie zaspy. Nikt z Plemienia nie odgarnął tej zimy śniegu od namiotu starca, choć jeszcze zeszłego roku ludzie chętnie go odwiedzali.

Przestali się bać, a wdzięczność ma najkrótszą pamięć ze wszystkich ludzkich uczuć – pomyślał Jon. Na śniegu zauważył tylko ślady drobnych stóp Gai, która co dzień nosiła szamanowi gorący posiłek. Ogień rozpalali mu Jon na zmianę z Arielem, lecz że nie miał kto go podtrzymywać, więc szybko wygasał.

Starzec leżał w łożu, przykryty futrami. Jego pergaminowa twarz sprawiała wrażenie tak drobnej i kruchej, że Jonowi wydało się, iż pod dotknięciem rozsypałaby się w pył, jak zwierzęce i ludzkie czaszki leżące u zbiegu Kamiennych Dróg.

– Czy naprawdę muszę wyruszać? Czy jest to jeszcze potrzebne? – spytał z nadzieją Jon. Czepiał się nawet nikłej szansy.

– Można porzucić konającego i odejść, nie sprawdziwszy, czy jeszcze żyje, czy już umarł? – odparł pytaniem na pytanie stary czarownik.

– Mój syn powinien narodzić się za kilka dni – szepnął Jon z bólem.

– Ktoś umiera, ktoś się rodzi, ciesz się – odparł szaman.

– Chciałem go zobaczyć choćby przez chwilę lub przynajmniej usłyszeć pierwszy krzyk – powiedział Jon, ze zdumieniem słysząc w swoim głosie rozpaczliwy żal. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że jest go tak wiele i że brzemię żalu może być tak ciężkie.

– Obiecuję ci tylko jedno… – zaczął szaman po boleśnie długim namyśle. – Usłyszysz głos swego nowo narodzonego syna. Dopilnuję tego. A zatem ciesz się, Jonie – powtórzył starzec z naciskiem.

I Jon pojął, że narodziny syna i nie chciana, lecz nieuchronna Droga to dwa wyróżnienia, jakie na niego spadły; powód do chwały, nie do rozpaczy, l Jon zrozumiał, że chwała leży czasem kamieniem na piersi, zamiast cieszyć, a przywilej jest jak korona cierniowa zamiast laurowego liścia.

Gdy podjął decyzję, nagle – w raptownym błysku pamięci – przypomniał sobie swoją przedostatnią Drogę i choć wokół było mroźno i biało od śniegu, ujrzał przed oczami jaskrawozielone palmy, a na twarzy poczuł gorący oddech Pustyni. I nagle przypomniał sobie swój płacz koło ogromnej Świątyni Świątyń, powód tego płaczu – i wiedział już, że właśnie płacz będzie ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszy. To chyba naturalna kolej rzeczy – pomyślał.

Woda w Rzece – gdy do niej wchodził – była lodowato zimna. Na niebie lśnił chłodny, obojętny księżyc. Jon wiedział, że za jego plecami, w kompletnych ciemnościach czuwa Gaja, obejmując dłońmi swój wypukły brzuch i nasłuchując do ostatniej chwili skrzypiących po zlodowaciałym śniegu kroków oddalającego się męża. Nie żegnali się w jakiś szczególny sposób. Gaja nie chciała pożegnań. Bała się ich. Jon mimo to zabierał w Drogę ciepło jej ciała i pośpieszny rytm serca swojego syna, wyczuwalny pod naciągniętą, jedwabistą skórą brzucha żony. Ten rytm przypomniał mu nagle szybkie, coraz szybsze bicie plemiennych bębnów, w które do utraty tchu uderzali mężczyźni z Plemienia w najdłuższą noc roku dla przebłagania starych bogów. Lecz rytuał ten także został już zarzucony przez mieszkańców Wioski. Wyczuli, że nie trzeba już błagać umarłych i umierających.

W swojej izdebce leżał Ariel, otwartymi oczami wpatrując się w ciemne, drewniane belki sufitu, gdzie widział rozsłonecznione dalekie kraje i coraz to nowe miejsca, które odwiedzać będą razem z tą piękną, choć teraz zrozpaczoną kobietą. Ariel już wiedział, dlaczego Jon ściągnął go tu z Miasta. Jon wszystko przewidział. Poza powtórnymi narodzinami niegdysiejszego Błazna. Ariel wiedział też, że w tej wiecznej tułaczce oboje z Gają wciąż będą przywoływać Jona – a w ich pamięci pozostanie on mocniejszy, rozumniejszy, bardziej wrażliwy, a przede wszystkim wiecznie młody. Będzie młody nawet wówczas, gdy Gaja posiwieje, Arielowi zaś wypadną włosy i zęby. Oby starość dopadła ich w ciepłym i bezpiecznym kraju, w którym rozkwitnie ich pamięć, marzył Ariel, słuchając cichnących kroków Jona. Jon już dawno opuścił dom, lecz Ariel wciąż słyszał jego kroki.

Puszysta, chłodna biel pokrywała Puszczę prócz Kamiennej Drogi, jakby Królowa Śniegu osobiście zadbała o to, aby Jon w swej ostatniej wędrówce miał łatwy dostęp do Boga. Wśród oślepiającej jasności śnieżnego puchu Droga jawiła się jak wymieciona i Jon w świetle księżyca doskonale widział jej szczerby, dziury, pęknięcia. Dawna lśniąca gładź bezpowrotnie przepadła i było pewne, że wiosną w tych szparach zazieleni się trawa, zakwitną pierwsze kwiaty, młody dąb wychyli jasny, świeży czubek, w parę zaś lat później nikt nawet nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek biegł tędy uczęszczany trakt.

Mroczny, monstrualny posąg pośród otaczającej go bieli wydawał się większy niż ostatnio. Dopiero gdy Jon się do Niego zbliżył, stwierdził, że to złudzenie. Wyszczerbiony kamień nadal krwawił. Ran przybyło. Za to Bezimienny – wcześniej zakrywający spojrzenie wpółprzymkniętymi powiekami – teraz spoglądał w cztery strony świata wszystkimi parami szeroko otwartych, nieodgadnionych w wyrazie oczu, które w świetle księżyca lśniły jak krople żywicy. Bezimienny umierał z otwartymi oczami, stawiając czoło śmierci i oglądając do końca światy, które opuszczał. Jego krew też przypominała żywicę, była lepka i pachniała Puszczą. Nie tą kaleką Puszczą, którą zwyciężała Cywilizacja, lecz pradawną, królującą na potężnych obszarach Ziemi, nie dopuszczającą zwiastunów Cywilizacji.

– Wybacz… – wymamrotał Jon, wspinając się po wyszczerbieniach posągu. – Wybacz mi, bo to była konieczność. Tego potrzebowali ludzie, nawet jeśli Cywilizacja okaże się być mniej piękna, niż opisują w księgach…

– GRDBGHWGWZ – odpowiedział Bezimienny dudniącym głosem, który zabrzmiał na tyle groźnie, że Jon pojął, iż stary Bóg wytęża resztki swych słabnących sił (tak jak trafiony strzałą jeleń przed ostatecznym upadkiem).

– GRBDGHWGWZ – powtórzył Bezimienny, a echo poniosło ten dźwięk w Puszczę.

(Szaman obudził się w namiocie, słabo się uśmiechnął, a potem wyszeptał: Masz rację, Światowidzie… – ale nikt jego słów nie usłyszał, więc nikt nie dowiedział się, czy stary czarownik zrozumiał przed śmiercią mowę starego Boga, czy tylko tak mu się zdawało).

Jon stał na ramionach posągu, a raczej na szczątkach tego, co zostało z tych potężnych niegdyś, gładko obrobionych głazów. Bez zdziwienia dostrzegł, że tym razem może spojrzeć we wszystkie światy, w które patrzy Światowid i wybrać ten, do którego pragnie się udać. Bezimienny już nie dyktował warunków; pogodził się ze swoją śmiercią, lecz pragnął umierać, jak przystało na Boga, który zawsze wyraźnie prezentował swą płeć. Większość Bogów wstydzi się płci, udaje, że jej nie posiada – pomyślał Jon.