39552.fb2
– Więc oni obaj się mylili, wierząc tak żarliwie swoim Bogom? – pyta Jon.
– Ależ nie, mylili się, wierząc ludziom. I ciebie, Jonie, też nie przeraża Cywilizacja, lecz ludzie, którzy ją współtworzą. Jednak skoro świat wciąż istnieje, skoro nie ginie w jednym, zdumiewająco jaskrawym rozbłysku, by zasilić Wszechświat kosmicznym pyłem, widocznie ludzie nie są aż tak mało warci, jak sądzisz. I rozgrzesza ich wiara. Bo oni wierzą, Jonie. Wierzą w pierwsze nadejście Mesjasza, w drugie przyjście Człowieka lub w objawienie się całkiem nieznanego Boga z Kosmosu, który rozwiąże ich wszystkie problemy.
– I Oni rzeczywiście kiedyś przyjdą?
– Może wszyscy trzej…? A może będzie ich więcej? Może razem z nimi przybędzie także twój stary kamienny Światowid i wszystkie bóstwa, w jakie przez setki lat wierzyły wasze Plemiona? I dołączą do nich wszyscy Bogowie, w jakich kiedykolwiek ludzie wierzyli przez tysiące lat, a będzie ich, Jonie, ogromny zastęp? Zstąpi do ludzi Pierzasty Wąż Wirakocza zza zachodniego Oceanu i Wisznu z gorącej ziemi, gdzie wschodzi słońce; przybędzie Zeus z Olimpu wraz z małżonką i słoneczny Bóg Ra z doliny Nilu, Ormuzd z Babilonii, Mitra z Persji; przybędą Bogowie i bóstwa ze wszystkich krańców Ziemi i Nieba, z Podziemi i z Wód. Nieprzebrane zastępy Bogów. Zjawią się, by podziękować ludziom za to, iż powołali ich do życia swą wiarą i przeproszą ludzi, że ich zawiedli, gdyż samo ich Boskie Istnienie nie wystarczyło, aby świat był lepszy. A zstąpienie na Ziemię owych niezliczonych zastępów Bogów nie będzie Sądem Ostatecznym, ale Początkiem, Jonie – uśmiecha się Dziewczyna.
Jon milczy, porażony tą cudowną wizją i nawet nie zamykając oczu, widzi ICH WSZYSTKICH, jak zstępują z Nieba, wychodzą z Podziemi, sfruwają z Powietrza, wynurzają się z Wód. Blask bije od nich ogromny i jest to blask uczucia, jakim darzyli ich niegdyś wierni, jakim Oni darzyli swych wyznawców. Potęga tego uczucia wstrząsa Jonem, mimo że niektórych Bogów stwarzała miłość, innych nienawiść lub strach, a tylko nieliczni umieli połączyć jedno z drugim. Jon bez zdziwienia widzi, że niektóre z tych Boskich Istot to Czwórjedność, Trójjedność lub Dwójjedność: jeden i ten sam Bóg, choć przyzywany przez ludzi trzema lub czterema różnymi imionami. I Jon słyszy płacz ludzi, którzy późno odkryli Prawdę. Wśród zstępujących Boskich Istot Jon widzi gigantyczną, kamienną sylwetkę Światowida i z ulgą stwierdza, że zagoiły się Jego kamienne rany – tak jak zagoiły się bolesne rany wszystkich porzuconych przez ludzi Bogów: Jowisza, Amona, Thora, Priapa, Lokiego, Peruna i dziesiątków innych. Jon nie wątpi, że nigdy nie byli oni bałwanami, skoro powoływali ich do życia ludzie, czy było to dziesięć tysięcy lat temu, czy tylko dwa tysiące. Jon wie także, iż ci wszyscy Bogowie – bardzo starzy, nowsi i całkiem nowi – zmartwychwstali, aby móc odwiedzić ludzi, gdyż wszyscy ONI mają moc wstawania z martwych. A gdy powstaną i zstąpią – wówczas oddadzą ludziom ich miłość, którą tak długo się żywili. I tak narodzi się Cywilizacja Miłości. I Jon już wie, co ma powiedzieć staremu umierającemu Bogowi, w którego agonii bierze udział: że przyjdzie taki dzień, gdy zstąpią Bogowie. A On, Światowid, będzie wśród Nich. Więc nie umiera na próżno, porzucony i zapomniany.
– Kiedy to nastąpi? Kiedy Oni przyjdą? – pyta Jon niecierpliwie.
– Nie wiem – posępnieje Dziewczyna. – Może nigdy, a może już jutro? Wiara, Jonie, nie składa się z odpowiedzi, lecz z pytań. Ty pytasz, więc wierzysz.
– Wierzę, że Oni zejdą na Ziemię, nie wierzę, iż tego doczekam – Jon opuszcza głowę. – Ale nim Oni nadejdą, czy warto żyć w takim świecie? Czy warto się narodzić i przewędrować Drogę aż do jej kresu?
Nagle Jon milknie, ściskając mocno, aż do bólu, rękę Dziewczyny: w pobliżu słychać gwałtowny wrzask niemowlęcia. Jon już wcześniej, po wielokroć, słyszał podobny głos w szpitalu. Tak krzyczy niemowlę tylko jeden raz w życiu: gdy przychodzi na świat. Jest to wrzask pełen bólu, strachu i radości. Wrzask, w czasie którego dziecko łapie w wątłe płuca pierwszy haust powietrza. Wrzask, gdyż po raz pierwszy widzi jaskrawy blask świata zamiast łagodnego mroku łona matki. I dziecko boi się, a zarazem cieszy ze swych narodzin. I choć Jon tak wiele razy słyszał podobny wrzask niemowlęcia – wie, że tym razem jest on inny, całkowicie niepowtarzalny i przeznaczony jedynie dla jego uszu. Ten niemowlęcy krzyk brzmi jak muzyka wędrownych ptaków, którą z szumu drzew lub grania wiatru umiała odróżnić jego piękna, mądra żona.
– To twój syn krzyknął, Jonie – szepcze Dziewczyna, a Jon to wie i ściska jej dłoń aż do bólu. Wypełnia go miłość i czysta radość: jego syn wyszedł z łona Gai; jego syn krzyknął, łapiąc pierwszy haust powietrza; jego syn otwarł oczy i ujrzał blask świata.
– Mój syn – powtarza z dumą i jest to rodzaj dumy nieporównywalny z żadnym innym, mimo że bywa udziałem większości mężczyzn na Ziemi.
– Twój syn przyszedł właśnie na swój świat – powtarza Dziewczyna.
– …i może zmienić go na lepszy – szepcze Jon z nadzieją.
– Każdy, kto się rodzi, może zmieniać swój świat na gorszy lub lepszy. Być może owoc tego trudu nie jest bardziej widoczny niż ziarnko piasku na Pustyni, lecz nawet ziarnko wiele znaczy – mówi Dziewczyna, a Jon wie, że to prawda, gdyż sam przechowuje podobne ziarnko w swoim woreczku. Znowu ściska ją za rękę, a ona mówi:
– Więc mimo wszystko warto żyć, Jonie, skoro aż tak ucieszyłeś się narodzinami syna.
Jon kiwa głową i czuje, jak po twarzy ściekają mu łzy. Płacze z radości, że jego syn przyszedł na świat. Płacze ze smutku, że minęło tyle setek lat, narodziło się tyle dzieci, tyle dzieci stało się dorosłymi – a świat wciąż nie staje się lepszy. I Jon płacze, bo nie wie, czy warta tego świata była tak długa agonia starego, kamiennego Boga – i cierpienie Człowieka. Płacze, gdyż wie, że ani on, ani jego syn nie doczekają dnia, gdy do ludzi na Ziemi zstąpią Bogowie.
Ku swemu zdumieniu Jon widzi, że Dziewczyna płacze razem z nim – i wie dlaczego. Ona płacze nad swymi nie narodzonymi dziećmi, nad zwykłą ludzką miłością, której nie zaznała, nad wschodami i zachodami słońca, których nie zdążyła zobaczyć, a nawet nad rykiem krów w Domremi, który niósł się o świcie ponad łąkami, przypominając o głębokim sensie codziennych, zwykłych czynności. Takiego zwykłego losu Jon życzy swemu narodzonemu synkowi. Jon nie chce, aby jego synek kiedykolwiek miał się zadręczać losami starych Bogów, wzbudzonych do życia przez ludzi, przez nich skazanych na śmierć, odsuniętych w niebyt, obrażanych mianem bałwanów. Żadnych pytań. Żadnych wątpliwości. Wszystko jest w księgach, a księgi zakazane dawno schowano lub spalono.
…ryk włączonego nagle telewizora w pobliskim budynku przywraca ich rzeczywistości, choć nie jest to rzeczywistość żadnego z nich dwojga.
“Podpaski Always Plus Ultra. Zawsze sucho i bezpiecznie” – stwierdza damski melodyjny głos na tle wesołej, rockowej muzyki.
“Pierdolisz…” – odpowiada zniechęcony, schrypnięty alt właścicielki telewizora. Teraz wychyla się ona przez okno na parterze i wrzeszczy w ciemność, do Jona z Dziewczyną:
– Czego się tu włóczycie, zboczone podglądacze!?
Jon z Dziewczyną nikną w mroku. Pierwszy krzyk nowo narodzonego syna już dawno umilkł, ale Jon nadal go słyszy. Stary szaman spełnił swą obietnicę.
– Wiem, gdzie jest Chłopiec – mówi nagle Dziewczyna. – Przemierzałam te ulice dla ciebie, spoglądałam na zaułki ze wszystkich stron, patrzyłam na nie z lotu ptaka. Chłopiec zabija w różnych częściach miasta, ale mieszka w jednym miejscu. Koło cmentarza, gdzie spoczywa jego matka, jest złomowisko starych samochodów. On tam jest, gdyż wśród ludzi nie ma już dla niego miejsca. Aby nakłonić go, by wziął od ciebie ziele, powiesz, że czeka go podróż, cudowna podróż, najlepszy odlot, jaki miał kiedykolwiek. A on chce stąd odlecieć – kończy Dziewczyna i rozpływa się w mroku.
Jon idzie dalej. Nie czuje przenikliwego fetoru, który unosi się nad tą dzielnicą. Nie zwraca uwagi na śmieci, które zalegają chodniki i jezdnię; nie nasłuchuje brutalnie szczerych rozmów, które dobiegają go zza nie domkniętych okien. Jego obojętność i nieczułość na otoczenie są tak silne, że odstraszają krążące wokół ludzkie cienie szukające okazji.
Jon myśli o swoim synu, który liczy właśnie dwadzieścia jeden minut życia, cieszy się nim, tęskni do niego. Przelotnie zastanawia się, czy nie mógłby zawrócić do Wioski, do Gai, do synka, ale wie, że to niemożliwe. Droga, którą kroczy, ma tylko jeden kierunek. Stary Bóg już nie walczy o przetrwanie, lecz o szybką śmierć. I nie chce umierać sam. To mało boskie, a bardzo ludzkie, ale Bogowie zawsze mieli wszystkie wady i zalety ludzi, gdyż to ludzie powoływali ich do istnienia. Jon już nie musi się zmagać ze Światowidem, musi Mu pomóc. Wszystkie zaś zbędne narzędzia muszą być odłożone na swoje miejsce. Jednym z nich, pozbawionym ręki Pana, jest Chłopiec z lodowym soplem zamiast serca.
Gęsta od utajonego życia dzielnica nędzy rozrzedza się, domów jest coraz mniej, a wreszcie kończą się. Po lewej stronie Jona leży rozległy miejski cmentarz. Jon wie, że nawet ten cmentarz odbija naturę świata. Z przeciwnej strony, tam gdzie wiedzie do niego jasna, szeroka ulica i kuta w żelazie brama, stoją obok siebie marmurowe lub kamienne pomniki, a złocone litery przypominają, kto tu spoczął i proszą o modlitwę lub pamięć. Ale tu, gdzie wzdłuż żelaznego ogrodzenia idzie Jon, groby są ziemne, większość zapadła się, o istnieniu niektórych w ogóle zapomniano i ludzkie stopy wydeptały na nich gliniaste ścieżyny. Z prawej strony ogrodzenia rozciąga się wielkie złomowisko starych samochodów.
W zdezelowanych, pogiętych, przeżartych rdzą karoseriach peugeotów, audi, renaultów, citroenów, nissanów, porsche czy toyot pełgają gdzieniegdzie małe światełka, szeleszczą papierzyska i szmaty, zastępujące posłania, czuć zapachy resztek jedzenia znalezionego na śmietnikach, palonych petów, taniego wina. Włóczą się tu chude koty, piskliwie poszczekują szkieletowate psiaki, z niektórych wraków dobiega cichy płacz niemowląt. Jon nie potrzebuje Dziewczyny, żeby poznać, iż domem Chłopca jest pogruchotany dżip pośrodku złomowiska. Zobojętnieli na wszystko mieszkańcy przerdzewiałych wraków jeszcze wciąż potrafią wyczuć zapach niebezpieczeństwa i wiedzą, że tego dżipa należy obchodzić z daleka, nie wtrącając się do obyczajów jego lokatora. Ze szpar dziurawej plandeki snuje się słodkawy dym marihuany, widoczny jako biała, wątła mgiełka w słabym świetle świec. Więc Chłopiec jest u siebie. U siebie…? Jon skrada się w pobliże wraku, nie dziwiąc się, że sąsiedztwo nie jest zamieszkane.
– Chodź. Czekam na ciebie – słyszy Jon głos Chłopca i przez chwilę zastanawia się, do kogo on mówi. Lecz gdy widzi chudą rękę, która wychyla się spod plandeki i przyzywa go, zdaje sobie sprawę, że Chłopiec wie, iż Jon nadchodzi.
Dziewczyna… – myśli Jon ze zrozumieniem. – Wieśniaczki z Domremi nie umieją kłamać i nie stosują podstępów. Dlatego płoną żywcem na stosach, zamiast w porę uciec. Dziewczyna ostrzegła Chłopca, że idę. Prawdomówność bywa okrutniejsza od kłamstwa. Jeśli miałem szansę odszukać Drogę, to właśnie ją straciłem.
Wnętrze dżipa rozjaśnia mdłe światełko trzech świec. Dwa ze zniszczonych siedzeń są rozłożone i leży na nich Chłopiec, paląc skręta. Koszula na jego chudej piersi jest rozchełstana i nie kryje długiej, bladej blizny, wiodącej od obojczyka do pępka.
– Doktorek… – uśmiecha się Chłopiec leniwie, a Jon rozgląda się po wnętrzu wraka. Trochę szmat i starych papierów, które zastępują lokatorowi kołdrę. Na przednim siedzeniu kolekcja noży – wąskie lub szerokie, długie i krótkie, z rękojeścią zdobioną lub zwykłą. Na podłodze walają się stare i nowe portfele, pieniądze, wymiętoszone dokumenty i stare zdjęcia – łupy, które Chłopiec zabrał ofiarom.
Narzędzie, bez kierującej nim ręki, uderza na oślep… Nie, Bezimienny nie chciał, by Chłopiec zabijał – Jon jest tego pewien. Chciał tylko przyzwać kolejnego współwyznawcę, głosiciela swej Prawdy – tak jak Człowiek miał Dziewczynę. Lecz źle wybrał. Głos Bogów jest słabo słyszalny, a oni sami bywają omylni; to tylko ludzie, w Ich imieniu, uzurpują sobie prawo do nieomylności. Chłopiec jest ofiarą złudzeń żywionych przez dawno zapomnianego Boga.
Wśród walających się, ubłoconych i wymiętych zdjęć, zaścielających zniszczoną podłogę dżipa, tylko jedno jest znajome: matki Chłopca. Trudno zapomnieć tę twarz smutnej Madonny. Ale na zdjęciu Madonna uśmiecha się, gdyż do jej ramienia przytulona jest twarz syna. Całkiem inna niż dziś. Jej prawdziwą twarz dawno wchłonęła ziemia; prawdziwa twarz jej syna zniknęła pod szyderczym, pozbawionym uczucia uśmiechem. Ale ich prawdziwe twarze utrwalono na fotografii.
Jon schyla się i podnosi zdjęcie. Po twarzy Chłopca przebiega ledwo widoczny skurcz. Jon widzi go, bo Jon widzi teraz wszystko. Wszystkie światy, wszystkie odcinki Drogi, twarze ludzi, których spotkał, pokochał, znienawidził. I Jon już wie, że tego Chłopca kocha i jedyne, czego pragnie, to przywrócić mu tamto spojrzenie ze zdjęcia. Ten Chłopiec jest jak Kaj z baśni o Królowej Śniegu i Jon musi coś zrobić, by odtajał. Zapewne obecny Kaj nie zmartwychwstanie do rodzinnego szczęścia jak chłopiec z baśni, lecz do cierpienia – ale zdolność odczuwania cierpienia jest szczęściem w porównaniu z wieczną obojętnością.
Chłopiec patrzy na Jona czujnie i sięga po nóż. Jon wie, który wybierze: ten długi, wąski, ze zdobną rękojeścią, na której wyryte jest pradawne bóstwo.
– Czekałem na ciebie – powtarza Chłopiec. – Miałem przemierzać światy i słyszeć Głosy. Miałem zasiąść u stóp Boga i nigdy nie być samotnym. Głosy słyszę już tylko wtedy, gdy ćpam, lecz nawet wówczas nie jest to Głos Kamienia. Wszystkie kamienie wokół są martwe i głuche.
Jon wie, że Głos starego Boga zakłóciły szumy nowego świata płynące z ulic, z autostrad, z miliardów radioodbiorników i telewizorów, z linii telekomunikacyjnych i linii wysokiego napięcia. Ten świat nie pozwala usłyszeć pojedynczego Głosu. Chłopiec miał być wyznawcą, a stał się zabójcą, gdyż w nowym świecie niewiele brakuje, aby z jednego stać się drugim. Każdy przekaz dociera do ludzi zniekształcony, także przekaz od Boga.
Chłopiec bawi się nożem, patrząc na Jona. Teraz Jon się spieszy, wie, że nie ma czasu. Szarpie za woreczek na piersi prawie w tej samej chwili, gdy wąskie ostrze bezboleśnie przebija mu szyję i wkłuwa się w aortę. Ot, jak ukłucie pszczoły, których zawsze tyle fruwało latem w ogrodzie Isaka i Ezry wśród starych lip…
– Co to? – pyta czujnie Chłopiec, gdy ręka rannego wyciąga ku niemu skruszone, bezbarwne ziele.
– Odlot… Będziesz mieć po tym taki odlot, jakiego nigdy nie miałeś. Usłyszysz znowu Głos – szepcze Jon i patrzy, jak Chłopiec sięga po ziele, wkłada je do ust i powoli żuje, patrząc na krew, która pulsując, rytmicznie wypływa z szyi ofiary. Serdecznik niepospolity, którego nie można było znaleźć w żadnej encyklopedii przyrody, gdyż rósł tysiąc lat temu tylko w jednym miejscu, w czarnym cieniu gigantycznego posągu, spełnił swoje zadanie.
– Mamo… – szepcze nagle Chłopiec dziecinnym głosem i bierze z podłogi swoje stare zdjęcie. Ono też jest zbryzgane krwią, gdyż leży koło głowy Jona. Jon zaś już wie, że choć Chłopiec nigdzie na Ziemi nie znajdzie swojego miejsca, wystarczy, iż znalazł je na starej fotografii. To tam wciąż trwa czuła, opiekuńcza miłość jego matki. To tam, na jej ramieniu, zmęczony Chłopiec znajdzie swoją przystań.
– Mamo… – powtarza Chłopiec i szydercze skrzywienie jego warg przeistacza się w nieśmiały dziecięcy uśmiech.
– O, Człowieku… O, Światowidzie… O, Bogowie… – szepcze Jon słabnącym głosem i podnosi wzrok ku górze. Przez chwilę mu się zdaje, że widzi, jak z Nieba zstępują Bogowie wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na świecie. A choć ludzie przydawali Ich wizerunkom świętego okrucieństwa lub świętej naiwności – Jon wie, że Boskie Istnienie jest samą Miłością. I Jon jak przez mgłę widzi, że zstępujących Bogów prowadzi Pierzasty Wąż Wirakocza, że jest wśród Nich groźny Jahwe, wszechrozumiejący Człowiek, gromowładny Zeus, dobroczynny Wisznu, słoneczni zaś Bogowie Ra, Ormuzd i Mitra rozsiewają tak złoty blask, że niknie w nim mroczna sylwetka Światowida. Ale i On tu jest. Musi być, inaczej Droga Jona byłaby daremna.
Jon otwiera szeroko oczy – tak jak Światowid – i widzi jasny skraj nieba pomiędzy koronami wielkich, starych drzew. To Puszcza. Jego prawdziwy dom. Więc wrócił. To też mu obiecano. Już nie jest mu zimno, nie czuje chłodu nadchodzącej śmierci, gdyż grzeją go potężne, omszałe głazy, do których przywarło jego bezwładne ciało. Siedem gigantycznych głazów, które niegdyś – ułożone jeden na drugim – tworzyły monstrualny posąg. Posągu już nie ma, a lśniącą niegdyś gładź spowił wilgotny, ciemnozielony mech. A jednak te nieforemne głazy wciąż są ciepłe i pulsują wewnętrznym, utajonym życiem.
Umierającemu Jonowi wydaje się, że z ich szczerb sączy się jakaś ciecz i myśli, że to krew. Ale nie wie, czy jest to krew tylko Bezimiennego, czy jego także. I myśli, że kiedyś… kiedyś… wówczas gdy zmartwychwstaną wszyscy Bogowie i ich niezliczone zastępy zejdą na Ziemię, on, Jon, też będzie wśród nich, jako świadek tego cudownego dnia, bezpiecznie ukryty za szerokimi ramionami Światowida.
– GRDHGHBWGZ – słyszy po raz ostatni głuchy, dudniący głos starego Boga, dobywający się z gruzowiska kamieni. I wie, co tym razem znaczą Jego słowa: PRZYBĘDZIEMY, LUDZIE, ZSTĄPIMY, ŻEBY ODDAĆ WAM WASZĄ MIŁOŚĆ… NIE ZABIJAJCIE NAS ZBYT WCZEŚNIE…
O tym, że stary szaman umarł, Wioska dowiedziała się natychmiast, choć nie wiadomo w jaki sposób: czy ta wieść szła z ust do ust, czy też przekazywały ją drzewa, trawy, woda? Gdyż tylko one mogły wiedzieć, że odszedł ostatni człowiek, który w szumie drzew umiał usłyszeć głosy wodników, w plusku wody śpiew wijów, w poszumie traw i w szeleście liści głosy bożąt, a nad sobą, we dnie i w nocy, słyszał dudniący głos starego Boga. – Biedny grzesznik, pójdzie do piekła, choć chciałem mu pomóc – wymamrotał Ezra i powrócił do swoich zajęć: kierował pracą mężczyzn, którzy dobudowywali do świątyni wysoką wieżę. Isaka zbudził trzask gałęzi w ogrodzie, a że po raz pierwszy zdawało mu się, iż konary przemawiają do niego w języku starych drzew i że on pojmuje ich mowę – wstał z ławy, narzucił gruby płaszcz i dowlókł się do namiotu nad Rzeką. Tu przysiadł na zydelku koło wyścielonego futrami łoża, na którym leżały zwłoki starego czarownika. Isak nawet się nie zdziwił, że szaman ubrany był w swój rytualny strój, oczy miał szeroko otwarte, a na ustach łagodny uśmiech. I choć nowy rytuał nakazywał, aby umarłemu zamknąć powieki – Isak tego nie zrobił.
– Niech patrzy tam, gdzie chce. Niech widzi to, co pragnie widzieć – szepnął.
W tym samym czasie Gaja z Arielem pokonywali Rzekę. Ich obudziło trzeszczenie wiązadeł belek domu.