39552.fb2 Samotno?? bog?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Samotno?? bog?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

– Ja wiem. Zaraz mi pan powie, że ona mnie kocha, że jestem dla niej wszystkim, że była tu cały czas i jest nadal i że… Wiem, co może mi pan powiedzieć. Powie mi pan jeszcze, że przecież ja ją też kochałem, prawda? Bo kochałem. Ale coś się zmieniło. I zmienia się nadal. Z każdym dniem. Co dzień i co noc nienawiść jest większa. Czuję w sobie obcą obecność. Niech pan coś z tym zrobi.

– Ja? Mam coś z tym zrobić? – powtórzył zmieszany Jon. – Ale co?

– Nie wiem. Jednak myślę, że to pana sprawa.

– Nie rozumiem – odparł powoli Jon. Matka Chłopca uchyliła drzwi i w szparze pokazała się łagodna, pogodna twarz. Chłopiec zmarszczył brwi, cofnęła się.

– Pan dał mi TO serce, prawda? – podjął niecierpliwie Chłopiec. – Więc to jest pana obowiązek. Proszę mi dać jakiś zastrzyk, pigułkę, płyn… nie wiem co! Ale musi pan coś zrobić, abym przestał!

– Nie rozumiem – powtórzył Jon.

– Ja też nie – powiedział gorzko Chłopiec. – Chcę ją kochać tak jak przedtem, a nienawidzę jej. Ta nienawiść wciąż rośnie, rośnie i rośnie, aż pewnego dnia wypełni mnie całego i…

Chłopiec urwał, krzywiąc się boleśnie.

– Co może pan zrobić? – spytał, patrząc na Jona.

– Mógłbym wezwać dobrego psychoterapeutę… – zaczął Jon, ale Chłopiec roześmiał się. W uszach lekarza ten dźwięk zabrzmiał jak zgrzytnięcie metalu o szybę.

– Niech pan się wypcha ze swoim psychoterapeutą! Pan nie rozumie, co mówię? Nie pojmuje pan, że byłoby lepiej, gdybym umarł na sali operacyjnej, niż żeby… No, co pan może z TYM zrobić, na Boga?!

Znowu uchyliły się drzwi i wsunęła się zaniepokojona twarz matki.

– Nic nie mogę – odparł Jon. Odwrócił się i wyszedł.

– Urojenia… urojenia… urojenia… – powtarzał rytmicznie do siebie, idąc korytarzem i bezwiednie liczył do rytmu kafelki. Policzył do trzydziestu trzech i skręcił do windy. Wcześniej zlecił siostrze przełożonej, aby nazajutrz rano skierowała do Chłopca psychoterapeutę.

Usiadł w swoim gabinecie i sięgnął po telefon.

Muszę wiedzieć, czyje serce mu wszczepiłem – pomyślał. Wykręcił odpowiedni numer, usłyszał sygnał – i odłożył słuchawkę.

– Zwariowałem – szepnął do siebie. – Poważny lekarz nie zadaje takich pytań.

– Ugryzł psychoterapeutę w rękę, do kości, nieomal przegryzł mu ścięgno. Gdyby trafił zębami pół centymetra dalej, biedak byłby kaleką do końca życia. Na szczęście psychoterapeutą nie pracuje rękami – powiedziała nazajutrz siostra przełożona. – Dostał trzy tygodnie wolnego, ale przychodzi do trudniejszych przypadków.

– Będzie nas skarżył o odszkodowanie? – spytał Jon oschle.

– Och, to dobry człowiek – pokręciła głową przełożona. – A rana zagoi się za kilka dni.

– Co powiedział? – spytał Jon.

– Chłopiec czy psychoterapeuta? – i nie czekając na odpowiedź Jona, ciągnęła: – Powiedział, że to jest syndrom przedoperacyjnego strachu, pooperacyjnej ulgi i szpitalnego zmęczenia. Powiedział, że wielu normalnych ludzi zachowuje się w szpitalu nienormalnie. I dodał, żeby jak najszybciej wypisać go do domu. Zrobimy to, gdy tylko minie niezbędny termin. To już wkrótce. Chłopiec jest w świetnej formie fizycznej.

Jon nie odwiedził więcej Chłopca. Niecierpliwie czekał, aż ten opuści szpital, aby on mógł znowu swobodnie chodzić korytarzami kardiochirurgii, nie natykając się na łagodną, gotycką twarz matki i na uważne, chłodne, kpiące spojrzenie szarych oczu wyrostka.

Czysty przypadek sprawił, że Jon widział, jak Chłopiec z matką opuszczają szpital. Podszedł właśnie do okna na korytarzu, aby zaczerpnąć powietrza, gdy z wysokości czwartego piętra ujrzał malutką, ciemną figurkę na wózku pchanym przez pielęgniarza w stronę eleganckiego auta. Kobieta o łagodnej twarzy Madonny, elegancka, w drogim futrze, właśnie otwierała drzwiczki.

– Jedź w cholerę ze swymi urojonymi problemami – mruknął Jon pod nosem. Nagle poczuł koło siebie czyjś leciutki, lecz wyraźny oddech. Odwrócił się i ujrzał ostrzyżoną na jeża Dziewczynę. Stała tuż za nim, w białym kitlu stażystki i patrzyła tam gdzie on.

– To była dobra operacja, pani ją widziała – powiedział bezwiednie. – Bardzo dobra operacja. Modelowa. A ten Chłopiec żyłby bez niej najwyżej kilka miesięcy. Lub dni.

– Ciągle pan nie wie, czyje to było serce – odparła Dziewczyna.

– Przecież to nie ma znaczenia – mruknął gniewnie, choć z mniejszym niż dotąd przekonaniem. Ile razy powtarzał to zdanie? Ile razy jeszcze je powtórzy? Teraz oboje patrzyli, jak Chłopiec wsiada do auta i odjeżdża z matką ze szpitalnego parkingu.

– Przecież to nie ma znaczenia – powtórzyła za nim Dziewczyna, nie wiadomo czy przedrzeźniając go, czy przytakując, choć wydało mu się, że właśnie tym razem słyszy w jej głosie wyraźne pytanie. Nim zdążył zareagować, jej szczupła, prawie chuda sylwetka w białym kitlu, narzuconym niedbale na spłowiałe dżinsy, zniknęła za zakrętem korytarza. Jon pomyślał przelotnie, że tych króciutkich włosów nie strzygł modny fryzjer; ktoś brutalnie i krzywo przyciął je prawie przy samej skórze, nie zważając na modną linię. Studentki medycyny w wielkich miastach na ogół bardziej o siebie dbają, stwierdził sarkastycznie. Ona pewnie jest ze wsi – skonstatował z jakąś mściwą satysfakcją.

Poprzysiągł sobie, że zapomni o Chłopcu. Nie chciał, żeby niczym nie uzasadniony niepokój przerodził się w obsesję. Neurasteniczni pacjenci to norma, lecz neurasteniczni lekarze…?

Cały następny tydzień operował, większość czasu spędzał w szpitalu. Zdawał się nie zwracać uwagi, że niektórzy koledzy podejrzewają go wręcz, iż szpital jest jego całym życiem: zawodowym i prywatnym. Chirurg z oddziału, który raz bez zaproszenia odwiedził go w domu – gdyż zepsuł się telefon i ktoś musiał powiadomić Jona o zmianie terminu operacji – zdążył opowiedzieć wszystkim, że jego mieszkanie, choć duże, kosztowne i w modnej dzielnicy, jest prawie nie umeblowane i sprawia wrażenie raczej przystanku niż domu. Opinia ta do niego dotarła, lecz nie uraziła: uznał, że jest trafna. Chwilami wydawało mu się nawet, że wie, dokąd prowadzi ów przystanek – i wtedy przed oczami, na ułamki sekund, migotało mu coś mrocznozielonego lub szarego jak kamień.

Zielone… zielone… Las? Nie, to Puszcza… Puszcza? Puszcz nie ma… A kamień? Kamieni też prawie nie ma, w miastach zastąpił je beton – przemykały mu po głowie skojarzenia.

Trwało to jednak tylko ułamki sekund – prawie natychmiast wracał do białego świata lśniącej czystością operacyjnej sali, sterylnej jasności ścian i fartuchów, zimnych, połyskliwych, nieprzytulnych jarzeniówek. Właściwie wiedział, dlaczego fartuchy chirurgów były zielone: żeby nie zwariować od tej bieli.

Czasem, idąc korytarzem, szukał bezwiednie ostrzyżonej na jeża ciemnej głowy i szczupłej, a właściwie chudej sylwetki Dziewczyny, ale już nigdy nie dostrzegł jej w rozgadanych grupkach studentów.

– Pana gazeta – powiedział jak co dzień rano salowy, który sprzątał jego gabinet, przygotowywał kawę z ekspresu i kładł obok parującej filiżanki złożony wpół poranny dziennik. Jon, zanim zaczął operować, zawsze celebrował tę chwilę: smak aromatycznej kawy na języku, czarne, drobne znaczki na płachcie papieru, uczucie przyjemności ciała, pośredni kontakt ze światem. Tym razem jednak oparzył sobie wargi wrzątkiem, a potem zakrztusił się. Czarne znaczki z płachty gazety wyskoczyły ku niemu jak ostre pazury nieznanego stwora…

…z dwuszpaltowej fotografii w lewym dolnym rogu strony pisma patrzyły na niego niespokojne oczy Chłopca. Jon miał pewność, że jest to zdjęcie sprzed operacji: na twarzy wyrostka widział porażające cierpienie, strach, niepewność. Oderwał oczy od zdjęcia i dopiero teraz przeczytał tytuł, złożony większą czcionką: Piętnastolatek z przeszczepionym sercem zabija matkę. Pod zdjęciem, drobnym drukiem, podano zwięzłą informację:,,Piętnastolatek, któremu dwa miesiące temu przeszczepiono serce w miejskim szpitalu, w wyjątkowo okrutny sposób zabił swoją matkę – i uciekł z miejsca mordu. Kobieta otrzymała kilkadziesiąt ciosów nożem, a biernym i przerażonym świadkiem zbrodni była cudzoziemska służąca. Zeznała ona, że przed operacją matkę i syna łączyła wzajemna miłość, ale po powrocie ze szpitala w ich stosunkach zaszła niezrozumiała zmiana. “ To nie był on” – zeznała służąca, mówiąc o mordzie, ale zaprzeczyła sobie w następnym zdaniu, stwierdzając, że “to on zabił matkę”. Nieścisłości w zeznaniach kobiety zostały złożone na karb jej nieznajomości języka. Sprawca uciekł z miejsca zbrodni i jest poszukiwany przez policję. W pokoju piętnastolatka znaleziono wyrwaną z zeszytu kartkę, na której ktoś – prawdopodobnie on sam – wykonał dziwny, odręczny rysunek: przedstawia on niezrozumiały, złożony z siedmiu nieforemnych elementów podłużny kształt, w którym trudno rozpoznać jakąkolwiek znaną figurę. Policja poszukiwała ewentualnego związku nieletniego zabójcy z satanistami, ale go nie stwierdziła. Chłopiec, uwielbiający przed operacją swoją matkę, po opuszczeniu szpitala stał się samotnikiem unikającym kontaktów zarówno z nią, jak i z kolegami ze szkoły. W czasie coraz częstszych i agresywniejszych kłótni z matką wykrzykiwał – jak zeznała służąca – że musi ruszać w drogę i ona mu w tym nie przeszkodzi. Służąca nie umiała wyjaśnić, jaką drogę Chłopiec miał na myśli. Redakcja nie posiada jeszcze informacji, do kogo należało serce przeszczepione młodocianemu zabójcy, choć zarówno policjanci, jak i lekarz sądowy twierdzą zgodnie, że to nie ma żadnego znaczenia”.

Zabił. I jeszcze zabije – pomyślał Jon ze zdumiewającą pewnością. “Ciągle pan nie wie, czyje to było serce” – zabrzmiały mu nagle w uszach słowa Dziewczyny i niemal odruchowo wykręcił zastrzeżony numer. Wykręcał go po raz trzeci, ale tym razem nie odłożył słuchawki telefonu. Prawie od razu usłyszał grzeczny głos sekretarki. Przedstawił się i po przekazaniu swojej prośby odruchowo skłamał:

– Potrzebujemy tej informacji do statystyki.

– Chwileczkę… – usłyszał w odpowiedzi, po czym dobiegło go ciche stukanie komputerowej klawiatury. – Mam… – powtórzył po chwili pogodny damski głos. – To było serce wielokrotnego mordercy. Dziwny przypadek, panie doktorze… Ten człowiek dostał wyrok śmierci dziesięć lat temu za brutalną serię zabójstw, ale wyrok wykonano dopiero teraz. Miał sprytnego adwokata, który wciąż wnosił apelacje. Ciekawe, o czym myślał zabójca, oczekując przez dziesięć lat na śmierć? Znienawidził do reszty ludzkość, nie sądzi pan? Kto właściwie dostał jego serce? Ojej, to głupie pytanie, przepraszam, przecież to nie ma znaczenia…

– Tak, to nie ma znaczenia – powtórzył wolno Jon, odkładając słuchawkę.

Królowa Śniegu przywiozła Kajowi nowe serce, a ja pomogłem wyjąć to, które, choć trwało w agonii, kochało i czuło i zamieniłem je na sopel lodu. Kaj ścigany jest listem gończym, nie przez kochającą siostrę, która mogłaby mu pomóc. Nikt mu już nie pomoże. Nigdy, przez całą, krótką przecież historię stosowania przeszczepów w chirurgii, nie miało znaczenia, kto jest dawcą serca – myślał Jon z bolesną ironią. – Na Boga, kto sprawił, że nagle ma to znaczenie? Kto ma taką moc…?

I wtedy uprzytomnił sobie, że niepotrzebnie pyta. Przecież wie. A żeby się upewnić, musi tylko ruszyć ze swego tymczasowego przystanku we właściwą stronę. Westchnął – i ujrzał przed oczami zieloność. ZIELONĄ, rozmigotaną, mroczną Puszczę. I szary kamień. Ale tym razem wizja trwała nie ułamki sekund, lecz długie minuty i nie była psychodelicznym, niepojętym snem. Była jawą.

* * *

…zielone… zielone… ZIELONOŚĆ…

Jon stał na ramionach Boga i jeszcze wciąż patrzył tam, gdzie On spoglądał wpółotwartymi oczyma. Ciężkie, grube powieki zaczęły powoli opadać. Wraz z przymykaniem oczu przez Bezimiennego owo nieokreślone, srebrzystobiałe rozmigotanie, rozedrganie powietrza z wolna uspokajało się, a Puszcza wokół znowu stała się wyraziście ciemnozielona. Jon ujrzał w dole, poniżej stóp posągu, znaną sobie Kamienną Drogę. I trzy pozostałe, wiodące w różne nieznane strony świata. Chyba że z jednej właśnie powrócił: ze świata sztucznej bieli i jaskrawej, nienaturalnej zieleni. Niczego więcej nie pamiętał.

Zaczął ostrożnie zsuwać się z monumentu. Przez chwilę kręciło mu się w głowie. Wydało się, że Puszczę nadal przesłania srebrzysta biel, która napełniła go lękiem – lecz przysiadł na wielkiej, siedmiopalczastej dłoni Bezimiennego, odetchnął głęboko i złudzenie zniknęło. Po chwili kontynuował zsuwanie z olbrzymiego, wręcz monstrualnego posągu.

Stanął na ziemi i wzniósł głowę, aby jeszcze raz spojrzeć w twarz Światowida (starannie wystrzegał się nazywania Go w ten sposób, nawet w myślach, jakby wypowiadanie Jego imienia przydawało Mu mocy). Tym razem twarz ta była nieruchoma, lecz i ślepa. Jon ponownie obszedł posąg wokół: wszystkie cztery twarze Boga wyrażały jedynie nieczułą obojętność i miały zamknięte oczy, jakby Bezimienny zmęczył się spoglądaniem we wszystkie cztery strony świata.

Jon odwrócił się i ruszył Kamienną Drogą w stronę Wioski.

– GRDBGHGBHWZ – usłyszał za sobą słowa starego Boga, ale nie obejrzał się.

Gdy przekraczał Rzekę, woda była o wiele zimniejsza niż wcześniej – a ludzie z Plemienia, którzy byli akurat nad brzegiem, znieruchomieli na chwilę, aby zaraz udać, że Jona nie widzą. Dopiero gdy postawił stopy na właściwym brzegu, sąsiedzi, znajomi i krewni zaczęli pozdrawiać go tak, jakby rozstali się dopiero wczoraj.

– Jesteś – westchnęła z ulgą Gaja i położyła mu głowę na ramieniu. Zdziwiony, dostrzegł, że jej włosy były długie, miedziane jak pieniążki, które pokazywał im kiedyś Ezra – a przed oczami mignęła mu czyjaś ciemna, króciutko i krzywo ostrzyżona główka. Zamknął szybko oczy i zaraz otwarł je na nowo, aby zgubić tę obcą, niepokojącą wizję.