39584.fb2 Sefowa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Sefowa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

ROZDZIAŁ 2

Czarny lamborghini stał w odległości około trzystu metrów w linii prostej od szosy, na leśnej polanie, przy tak zwanej chacie do grilla. Trudno jednak było mówić o chacie, był to solidnie zbudowany dom z bierwion z odpowiednim wyposażeniem.

Chatę można było wynajmować na dni, od wiosny do jesieni. Sezon zaczynał się na początku maja i przez całe lato co weekend panował tam wielki ruch. Za to w tygodniu było spokojnie. Spacerowicze nie zjawiali się tu prawie nigdy, mimo że do polany można też było dotrzeć przez las. Było to jednak dobrych dwanaście kilometrów od granicy miasta. Dla tak wytrenowanego mężczyzny jak Thomas Lehnerer nie był to żaden problem. Powrót nie zajął mu nawet godziny. Szosą byłoby ponad dwadzieścia kilometrów.

Z przodu, od szosy znajdował się wyasfaltowany parking, stąd wiodła do chaty kręta, wąska ścieżka dla pieszych. Istniał też bezpośredni dojazd. Był ukryty pomiędzy krzewami na najdalszym krańcu parkingu i normalnie zamknięty ciężkim łańcuchem. Łańcuch był dodatkowo zabezpieczony kłódką.

Cały teren należał do miasta. Został wydzierżawiony stowarzyszeniu sportowemu, które zajmowało się chatą i zobowiązało się dbać o to, żeby nie jeżdżono bez powodu przez las. Dlatego za każdym razem pouczano wynajmujących, że żadnemu gościowi nie wolno dojeżdżać samochodem aż do celu. W przypadku wynajmujących chatę nie dawało się tego uniknąć, ostatecznie trzeba było jakoś dostarczyć napoje, żywność i całe worki węgla drzewnego do grilla. Nikt przecież nie mógł wymagać, żeby taszczyli to setki metrów przez las na piechotę. Mimo to oczekiwano, że zaraz po przejechaniu tym dojazdem, a szczególnie przy opuszczaniu tego miejsca, znowu założą łańcuch i prawidłowo zamkną go na kłódkę. Ostatni wynajmujący, który wraz ze swymi gośćmi bawił się w chacie, także to uczynił.

Wedle obliczeń Betty musiało to być ubiegłej jesieni. Możliwe też, że teren był potem wielokrotnie kontrolowany. Dzierżawcy z pewnością zadbali o to, by przygotować chatę na zimę. Później jednak mogło się jeszcze wiele wydarzyć.

Thomas Lehnerer musiał otworzyć kłódkę nożycami do cięcia drutu. Wiedzieli, że nie da się tego uniknąć, kiedy szukając odludnego miejsca, zdecydowali się właśnie na to. Obydwoje je znali, w sierpniu ubiegłego roku obchodzili w tej chacie urodziny szwagra Thomasa, przy tej okazji porozmawiali z dzierżawcą i dowiedzieli się, że i łańcuch, i kłódka są śmiechu wartym, za to uciążliwym zabezpieczeniem.

Betty była zdania, że nikt nie będzie sobie szczególnie łamał głowy, co się stało, jeśli łańcuch po raz kolejny będzie leżał na ziemi. Zostawianie nożyc na miejscu wydawało się jej zbyt ryzykowne. Pijany do nieprzytomności i naszpikowany lekami mężczyzna mógł jeszcze poprowadzić samochód w odludne miejsce. Często słyszało się o przypadkach, kiedy pijany człowiek przejechał nie tylko dwadzieścia, ale nawet kilkaset kilometrów.

Ile promili we krwi miał jej mąż tak naprawdę, tego Betty nie potrafiła ocenić. Nie miała też pojęcia o zaawansowanej marskości wątroby i – jak to określił pewien lekarz – żylakowatych żyłach, żylakach przełyku, objawiających się silnymi krwawieniami, tak że zwykły atak kaszlu mógł w pewnych okolicznościach stanowić zagrożenie życia. Lek, który wmusiła swojemu mężowi, jeszcze potęgował tendencję do krwawień. Między innymi negatywnie wpływał na krzepliwość krwi. Również o tym Betty nie miała najmniejszego pojęcia.

Wydawało jej się tylko wątpliwe, by mężczyzna pod wpływem przynajmniej trzech czwartych litra wódki mógł jeszcze odpowiednio posłużyć się ciężkim narzędziem. I to takim, jakiego nie woziło się ze sobą ot tak w bagażniku. To wymagało zaplanowania i wykluczało podjęcie spontanicznej decyzji. Tylko bez ryzyka, nie stwarzać policji żadnych zagadkowych sytuacji. Gdyby mieli pytać, szybko by się okazało, że tę kłódkę często wyłamywano.

Wczesną wiosną i późną jesienią od czasu do czasu w weekendy pary miłosne zjawiały się w tym miejscu. Tam nikt im nie przeszkadzał. Niektóre zostawiały samochody na parkingu, jeśli pogoda na to pozwalała, wciskały pod pachę koc i wędrowały wąską ścieżką do chaty. Inni, którzy mieli mniej oporów i respektu dla cudzego mienia, jechali samochodem aż do celu.

Było to romantyczne ustronie. Wokół chaty roztaczała się wielka, obrośnięta lasem łąka, stromo opadająca na wszystkie strony. Na zachodzie kończyła się sztucznym stawem, na którym kiedyś rosły nawet lilie wodne. Teraz już ich nie było i rzadko kto tam chodził.

Jeden z członków zarządu stowarzyszenia sportowego powiedział Betty, że rozważa się możliwość zasypania stawu w przyszłym sezonie. Z tego powodu Betty początkowo w ogóle nie uwzględniła w swoich planach tego małego zbiornika wody. Woda ta była właściwie błotnistą zupą, znad której rozchodził się smród zgnilizny. Na samym brzegu woń była najbardziej intensywna, nawet w odległości kilku metrów od wody skłaniała jeszcze ludzi do pociągania nosem. Ale aż do chaty nie dochodziła. A nawet gdyby, to Herbert Theissen by jej nie poczuł.

Leżał, wbrew przykazaniom Betty, na brzuchu koło swojego lamborghini na płasko udeptanej trawie. Leżał tak już od kilku godzin, od kiedy Thomas Lehnerer wyciągnął go z auta i położył obok.

Wskazówka Betty: – W żadnym wypadku nie zostawiaj go w samochodzie. Może dłużej potrwa, zanim go znajdą. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby samochód jakoś dziwnie pachniał. Sam rozumiesz.

Oczywiście, że Thomas rozumiał i oprócz tej drobnostki zaaranżował wszystko według jej życzenia, chociaż musiał przy tym mocno zaciskać zęby. Wyglądało to tak, jakby Herbertowi Theissenowi z trudem udało się jeszcze wysiąść z auta, zanim opuściły go siły. A w tym wypadku człowiek przewracał się raczej do przodu niż do tyłu, pomyślał Thomas.

Drzwi samochodu po stronie kierowcy były wysoko uniesione w górę. Obie foliowe plandeki usunął z siedzeń i wracając ze swojego leśnego joggingu, od razu schował w garażu, razem z nożycami do cięcia drutu. Rękawice i czepek kąpielowy wetknął po drodze do pojemnika na śmieci.

Nie wiedział, że żona widziała go przez kuchenne okno wracającego do domu, że zadawała sobie pytanie, co trzyma w ręku i dlaczego najpierw poszedł do garażu. Nie spytała go o to, bo od razu zaczął mówić o złym samopoczuciu Betty i natychmiast sięgnął po telefon.

Pomiędzy pedałem gazu i hamulcem leżał na podłodze mały kuchenny nożyk z zakrwawionym ostrzem, jakby spadł z kolan Herbertowi Theissenowi przy wysiadaniu. Pomiędzy mężczyzną i samochodem leżała pusta butelka po wódce, jakby do końca trzymał ją w ręku. Na siedzeniu pasażera leżało puste opakowanie po lekach. Na każdej z tych rzeczy znajdowały się odciski palców Herberta Theissena. Była to inscenizacja perfekcyjna w swym wyrazie i wiarygodna w każdym szczególe.

Herbert Theissen leżał twarzą w zabarwionej krwią kałuży. Około dziewiątej zwymiotował. Jego prawe udo spoczywało na nadgryzionym kawałku chleba grubo posmarowanego ziołowym masłem. Kolejna drobnostka, której Betty nie była w stanie przewidzieć w swoim planie.

Wyjątkowo już w poprzedni weekend po raz pierwszy w tym roku korzystano z chaty. Jeden z członków zarządu stowarzyszenia sportowego pozwolił swemu synowi urządzić w chacie urodziny dla około pięćdziesięciu gości. Bawiono się dosyć hucznie i nikt już potem nie pamiętał o posprzątaniu.

W poniedziałek wczesnym rankiem młody człowiek wrócił jeszcze raz, by przynajmniej pobieżnie posprzątać w chacie i na okolicznym trawniku. Nie pozbierał jednak wszystkiego. Dobrze o tym wiedział. Tak samo wiedział też, że opuszczając to miejsce, założył łańcuch z normalnie działającą kłódką.

Ból głowy i panika doprowadzały ją niemal do szaleństwa. Pod przymkniętymi powiekami przesuwały się obrazy. Na przykład, jak jej mąż wyjął z barku butelkę. Naprawdę wziął ją sam, zaraz po czwartej. Skłonienie go do tego było dziecinną igraszką. Wystarczyło kilka zdań. I to podanych pod płaszczykiem troski i zdenerwowania.

– Chyba nie jechałeś znowu w tym stanie? Któregoś dnia to przeklęte picie cię wykończy! Powinieneś kiedyś porozmawiać z lekarzem. To twoje picie to już nałóg.

Uśmiechał się, idąc do barku. Był to pełen samozadowolenia uśmiech mężczyzny, którego mózg rozpływał się pod wpływem dostarczonych promili. A jego głos wraz z nim.

– Posłuchaj, gołąbeczko, piję tyle i tak długo, jak długo sprawia mi to frajdę i smakuje. Ale ty nie będziesz już musiała zbyt długo na to patrzeć. Jeszcze tylko ten jeden raz. Mam ci powiedzieć, za co piję? Za dzień, w którym będziesz musiała obwieścić całej załodze: Koniec z nami, ludzie. Betty nie dała rady utrzymać wspaniałego przedsiębiorstwa swojego pracowitego teścia. Betty nie uda się niestety popsuć krajobrazu za pomocą kilkudziesięciu tanich domków jednorodzinnych. Betty z całym swoim zapałem i zaangażowaniem jest skończona. Nic jej nie pomogło, że w domu nie pozwalała sobie nawet na sensowny posiłek, nie mówiąc już o nowej bluzce. Betty splajtowała, nie może już was opłacać. Piję za jutrzejszy poranek.

Jak to się potem rozsiadł w fotelu, jak ujął za szyjkę butelki. Musiał sobie pomóc drugą ręką, żeby w ogóle móc z niej pić. Zostawiła go, mogła spokojnie poczekać, dobrze wiedziała, że nie przestanie, dopóki flaszka nie wypadnie mu z rąk. Aby być zupełnie pewną, że nie skończy pić wcześniej, musiała jedynie obłudnie udawać zagniewaną i zbuntowaną.

– Żebyś się tylko nie pomylił z tym jutrzejszym porankiem. Naprawdę sądzisz, że mnie złamiesz? Nie w ten sposób. Jakoś zdobędę te pieniądze. Zawsze dotąd jakoś sobie radziłam. A teraz przestań chlać, to obrzydliwe. Weź dwie tabletki, nie mam ochoty wysłuchiwać jutro twojego marudzenia.

Wziął dwie tabletki – dobrowolnie. Zażył jeszcze dwie, kiedy wkrótce potem tego od niego zażądała. I kolejne dwie, kiedy kilka minut później ponowiła swoje żądanie. Dopiero za czwartym razem zaczął coś podejrzewać. – Ale przecież już wziąłem dwie…

Już nawet nie był w stanie liczyć, tylko skamleć i błagać, kiedy pistoletem przystawionym do skroni zmusiła go, by połknął siódmą, ósmą, dziewiątą i kolejne, aż opróżnił całe pudełko.

– Skończ z tym idiotyzmem, Betty. Nie to miałem na myśli. Przecież mnie znasz. Porozmawiajmy rozsądnie. Muszę ci coś powiedzieć, właśnie chciałem to zrobić. To było głupie z mojej strony, że zacząłem od kłótni. Posłuchaj, Betty! Zabierz ten pistolet! Od dziś nie będę ci już sprawiał kłopotów. Słowo honoru! Zniknę, w porządku? Możesz mieć wszystko, należy do ciebie, firma, dom, wszystko, co chcesz. Pieniądze też dostaniesz z powrotem. Sprzedam samochód, tego przecież chcesz, prawda? Zadzwonię jutro rano do tego tam, tego… no, cholera, jak on się nazywa? Możesz nawet sama do niego zadzwonić. Zadzwoń do niego teraz, zaraz. Może mieć ten wózek. Wszystko dostaniesz z powrotem, Betty, co do grosza, najświętsze słowo honoru. Zabierz już ten przeklęty pistolet. To nie przejdzie. Nikt ci nie uwierzy, że sam się…

A teraz wyglądało na to, że miał rację. Znajdą go za wcześnie, o wiele za wcześnie, jeśli Thomas niczego nie przedsięweźmie.

Wytrzymać! Może trochę porozmawiać, żeby nie oszaleć albo nie stracić opanowania. Przede wszystkim jednak po to, żeby zobaczyć, z kim została sam na sam. Tymczasem trzymać się tej roli, do której przygotowywała się od miesięcy. Bardzo chłodnej, przygotowanej na każdą sytuację, stale opanowanej kobiety, która ani przez sekundę nie wierzy, że jej mąż naprawdę mógłby się otruć.

Mimo że policjant w żaden sposób nie usiłował przeforsować poleceń lekarza, uśmiechnęła się do niego przepraszająco. – Nie mogę teraz leżeć, przykro mi. Jestem zbyt zdenerwowana.

– To zrozumiałe – powiedział.

Opatrunki na głowie i ręce czyniły ją tak kruchą, tak bezradną i wymagającą opieki. Georg Wassenberg czuł potrzebę powiedzenia jej czegoś pocieszającego, nie wiedział tylko za bardzo, co ma mówić i powtórzył słowa lekarza:

– Proszę się nie martwić, pani Theissen. Z pewnością wkrótce odnajdziemy pani męża. Szpital został już poinformowany. Wszystko jest przygotowane.

Wpatrywała się w niego, miała wątpliwości, czy odpowiadać, a jeśli tak, to co. Odgrywanie zrozpaczonej żony nigdy nie było częścią jej planu. Nie potrafiłaby tego uczynić, mimo że wręcz tonęła w rozpaczy. Tak się potwornie czuła, że aż było jej niedobrze z bólu.

Po minucie roześmiała się chrapliwie, zabrzmiało to jak łkanie. – Nie martwię się o mojego męża. – Patrzyła mu prosto w twarz, nie spuściła wzroku nawet wtedy, kiedy dodała: – Martwię się jedynie o samochód. Jeśli pańscy koledzy zwrócą mi go w nienaruszonym stanie, będę całkowicie zadowolona. Proszę mi wierzyć, że w ten sposób można by pomóc wielu ludziom.

Ten samochód, lamborghini! Wassenberg słyszał, jak wymieniała markę wozu, by wszcząć poszukiwania. Czarny kolor, numer rejestracyjny i tak dalej. Kiedy wspomniała też coś o cenie, młodszy policjant gwizdnął cicho przez zęby. Ponad trzysta tysięcy. Niezła sumka jak na samochód.

Ton jej głosu i szczere spojrzenie nie pozostawiały wątpliwości, że to stwierdzenie wyrażało prawdę. Mimo to jej nie wierzył. Jej początkowy przestrach po słowach lekarza zupełnie tu nie pasował, podobnie jak jej rozpacz.

Oglądając opatrunek na swojej lewej dłoni, trzeźwo stwierdziła: – Teraz pana zaszokowałam. – Po tych słowach nastąpiło ciche westchnienie i cień uśmiechu. – Za kogo mnie pan teraz uważa?

Georg Wassenberg nie odpowiedział, odwzajemnił jedynie jej uśmiech.

W zadumie skinęła głową. – Ma pan całkowitą rację – dodała cicho, bo głośne mówienie nieznośnie potęgowało ból. – Jestem zimna, zimna jak lód, jeśli jest taka potrzeba. Po co miałabym przed panem udawać? Jeśli mój mąż rzeczywiście to zrobił i nie znajdzie się na czas, jeśli podejmą panowie śledztwo. Bo prowadzicie dochodzenie także w przypadku samobójstwa, prawda?

– Prowadzimy dochodzenie tak długo, aż jednoznacznie wiadomo, że to było samobójstwo – odpowiedział Georg Wassenberg.

– Tak też myślałam – mruknęła, po czym mówiła już nieco głośniej, ale nadal przytłumionym głosem: – W tej sytuacji i tak się pan dowie, jakim jestem człowiekiem. Bezduszną, arogancką bestią zwie mnie moja teściowa, wyrachowaną i zainteresowaną jedynie wartościami materialnymi. Ludzie są mi obojętni. Nie obchodzi mnie, czy powodzi im się źle, czy dobrze. W przypadku mojego męża nie obchodzi mnie to już od lat. Dla mnie liczy się tylko to, czy dany człowiek potrafi pracować. Gdy tego nie chce, to jeśli o mnie chodzi, może zgnić żywcem. Nie mam serca, uczuć, a szczególnie współczucia. Mam tylko moją głowę, która obecnie cholernie mnie boli. Czego bym teraz nie dała za kilka proszków przeciwbólowych. Nie ma pan przypadkiem jakiegoś przy sobie?

Rękę nadal przyciskała do opatrunku. Kiedy potrząsnął głową, na chwilę zacisnęła oczy. Przelotnie pomyślała o tym, by wysłać go do najbliższej apteki. Na to jednak Wassenberg by nie poszedł, za to natychmiast odwiózłby ją do najbliższego szpitala. Czemu nie spytała lekarza o jakiś środek przeciwbólowy?

Bo w tym momencie myślała tylko o dwudziestu sześciu tabletkach. A poza tym wtedy nie było jeszcze tak źle. Dopiero w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu minut ból się nasilił.

– To idiota – szepnęła, ponownie zamykając oczy, kiedy kolejny atak bólu przeszył jej czaszkę. – Koniecznie musiał wziąć ze sobą tabletki? Przecież jego pistolet spełniłby to samo zadanie i byłby o wiele bardziej wiarygodny.

Wszystko to było fasadą. Jej spokój na pokaz, opanowanie. Wydawało się sztuczne i wymuszone, Georg Wassenberg to widział i nie dał się zwieść. Była w szoku. Wyraźnie czuł, że brak jej już siły i chętnie by coś dla niej zrobił. Nie mógł jednak uczynić nic więcej, jak tylko jej wysłuchać.

Szefowa, pomyślał i zaraz wpadło mu do głowy zdanie z jakiejś operetki: „A jak to wygląda w środku, nikogo nie obchodzi”. Pewnie nie potrafiła postępować inaczej, była przyzwyczajona trzymać swoje emocje na wodzy i zaprzeczać im nawet wtedy, gdy były ewidentnie widoczne.

Drżąc, odetchnęła, jej głos drżał również wtedy, gdy zaczęła mówić dalej. – Nie chciał się zabić. Przecież go znam. Jeśli połknął tabletki, to wychodził z założenia, iż natychmiast coś zrobię. Przecież widział, że sięgam po telefon. I założę się o wszystko, że podobnie jak ja sądził, że to niegroźny środek. Od zawsze bierze paramed po kieliszku. I zazwyczaj łyka od razu trzy albo cztery proszki. Nigdy mu nie zaszkodziły. Myślałam, że się przesłyszałam, kiedy doktor powiedział, iż są zabójcze. Wie pan, że można je po prostu kupić w każdej aptece? Nawet nie potrzeba recepty.

Nie udało się jej opanować głosu, sama słyszała w nim aż nazbyt wyraźne wahanie. Tam, gdzie pomiędzy paniką i bólem zostało jeszcze trochę miejsca, kłębiły się myśli, jakby zwijały się w kłębki i bawiły z nią w kotka i myszkę. Jeśli Thomas nie da rady… Jeśli nie zdobędzie się na to, by coś przedsięwziąć… Jeśli odnajdą samochód w ciągu następnych kilku godzin…

Może nawet wtedy nie wszystko będzie stracone. Zazwyczaj Herbert nie pamiętał szczegółów, kiedy się budził po takim pijaństwie. Kilka miesięcy temu wrócił do domu ze strasznie pokiereszowaną twarzą. Ale mimo najlepszych chęci nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i w jaki sposób został raniony, czy to był upadek, czy kilka ciosów.

Była tu nikła iskierka nadziei. Tym razem to był cholernie duży rausz, prawdopodobnie spotęgowany jeszcze przez tabletki. Urwał mu się film! A kiedy się obudzi i nic nie będzie pamiętał, to będzie się zastanawiał i zgadywał, jak ten środek znalazł się w jego żołądku…

– Z pewnością można stwierdzić, czy rzeczywiście połknął tabletki? – spytała. – I ile ich było?

– Tak sądzę – odparł Wassenberg. – Za pomocą odpowiednich testów można bardzo wiele udowodnić.

Krótko skinęła głową. – To zobaczymy – stwierdziła. – Jednego może być pan pewien. W każdym razie, jeśli o mnie chodzi, to może sto razy wyjaśniać, że to był przypadek. Że nic nie pamięta. Bo coś w tym rodzaju będzie mówił, żeby się wyplątać z tej całej afery. Nigdy się do tego nie przyzna. Może nawet wpadnie na jakiś jeszcze lepszy pomysł. Ale obojętne, co mu wpadnie do głowy, ja poproszę o skierowanie go na psychiatrię. Tak się przecież robi z potencjalnymi samobójcami, czyż nie?

– Tak, myślę, że tak – powiedział Georg Wassenberg.

Oparła łokieć na poręczy sofy, a głowę na ręce. Nadzieja igrała z jej nerwami. Ale nigdy nie była typem człowieka, który oddaje się złudnym nadziejom, także teraz nie poprzestała na tym zbyt długo. Mógł mieć luki w pamięci, ale żaden człowiek nie zapomina o pistolecie przystawionym do skroni. Przecież nieomal od tego wytrzeźwiał. I trudno było zakładać, że policja zbędzie jego wypowiedź jako majaki chorego umysłu. Przynajmniej wszystko dokładnie sprawdzą, porozmawiają z ludźmi, którzy znali Herberta. I od wszystkich usłyszą to samo: kochający życie człowiek. Nierób, nicpoń, ale szarmancki i zawsze w dobrym humorze.

Zamknęła oczy. Wassenberg usłyszał, jak cicho westchnęła. – Powinna się pani położyć – powiedział.

Zachowywała się tak, jakby go nie słyszała. Może teraz wszystko zależało od tego, komu w końcu uwierzą.

Nawet szarmancki nicpoń i wiecznie wesoły nierób mógł mieć dobre powody, by odebrać sobie życie. Gdyby tylko mogła uświadomić temu policjantowi te powody. Ale nie gotowe, podane na srebrnej tacy. Wyglądał na takiego, który sam chętnie wyciąga wnioski. Musiało to sprawiać wrażenie przypadku.

– Jest pan żonaty? – spytała cichym głosem.

– Nie.

– Szczęściarz z pana.

– Jestem rozwiedziony – powiedział.

Ponownie otworzyła oczy, spojrzała na niego z namysłem. Wątpliwe, by mogła się go pozbyć. Był jednym z tych upartych i precyzyjnych mężczyzn, widać to już było po sposobie, w jaki na początku zadawał jej pytania.

Najpierw wyglądało to tak, jakby chciał się jedynie upewnić, że fatygował się zupełnie na próżno. A potem zaskoczył jak podrasowany silnik. Nie odejdzie, zanim akcja poszukiwawcza nie zakończy się sukcesem. A potem znowu przyjdzie, jutro czy pojutrze. „Dysponujemy zeznaniem pani męża. Twierdzi on…”.

– Też kiedyś o tym myślałam – powiedziała. Nie było to kłamstwem, kiedyś zastanawiała się nad rozwodem, ale natychmiast tę myśl porzuciła. Ponieważ było to niemożliwe, ponieważ istniały sprawy, których nie dało się tak łatwo usunąć, jak obrączki z palca. Na przykład odpowiedzialność. Sześćdziesięciu pięciu robotników i pracowników firmy, w większości obarczonych rodzinami, i wszyscy jej ufali.

– Kilka lat temu myślałam, że życie nie może przecież składać się wyłącznie z pracy. Że jestem po prostu za młoda, żeby to tak dalej ciągnąć. Że przynajmniej od czasu do czasu potrzebuję mężczyzny. Mężczyzny, który naprawdę zasługuje na to miano, rozumie pan?

Kiedy przytaknął, kontynuowała z westchnieniem: – Mój mąż spędzał czas w towarzystwie ślicznych dziewcząt i szybkich samochodów. Nie wiem, kiedy zaczął mnie zdradzać. To nigdy nie było ważne. Miałam wystarczająco dużo innych zajęć, żeby się tym nie przejmować. Dla niego byłam jedynie maszyną funkcjonującą od szóstej rano do dziesiątej wieczorem, a potem wyłączaną. Niekiedy tak się też czułam. Już mnie nawet nie dotykał, żadnych przelotnych całusów w policzek czy choćby zwykłego uścisku ręki.

Uśmiechnęła się smutno. A Georgowi Wassenbergowi zrobiło się raptem jakoś za ciepło w tym pokoju. Może to ciepło promieniowało jedynie z jej uśmiechu. Albo z poczucia pewności, że ona mówi prawdę, niesłychaną, ale prawdę. Już mnie nawet nie dotykał!

– Gdybym się jednak z nim rozstała – dodała – to co by się stało z firmą? Mój teść skończy jesienią siedemdziesiąt lat. A osiem lat temu miał wypadek i od tego czasu jeździ na wózku.

A ona od tego czasu była przede wszystkim szefową, potem kobietą. Sześćdziesiąt pięć miejsc pracy, nie zatrudnia się ludzi po to, żeby urządzić sobie ich kosztem wygodne życie. Herbert zawsze widział tylko wielkie liczby, a nigdy nie dostrzegał tego, co trzeba było z tego opłacić. A tak różowo, jak on to sobie wyobrażał, sytuacja dawno już przestała wyglądać. Trzeba było ciężko pracować i ostro kalkulować, jeśli chciało się dotrzymać kroku konkurencji.

– Nie można wszystkiego zostawiać prokurentom – powiedziała. – Thomas Lehnerer to dobry człowiek. Naprawdę nie mogę powiedzieć o nim niczego złego. Wręcz przeciwnie, jestem szczęśliwa, że go mam. Ale to nie jego firma. On dostaje swoją pensję nawet wtedy, kiedy mamy mniej zleceń.

Dwa ostatnie zdania tak jej się jakoś same powiedziały, pierwotny zamiar podsunięcia przekonywających powodów do samobójstwa jakoś się w tym wszystkim zatracił. Jej myśli pozostały przy dobrym człowieku.

W rzeczywistości Thomas nim faktycznie był. I nadal był jeszcze tam, na zewnątrz. Mógł być na swój sposób zbyt miękki, ale również dla niego była to gra na śmierć i życie. Miał przy sobie telefon, zgłosi się w ciągu pół godziny. Powie, że sobie jakoś tam poradził. Musiał dać sobie radę.

A potem pojawiły się obrazy, wbiły się do głowy pomiędzy te ukłucia bólu i tępe pulsowanie. Thomas z lewarkiem w garści, bijący Herberta w głowę. Albo z kawałkiem sznura, zakładający go Herbertowi na szyję, niewiedzący, jak inaczej z nim skończyć. Thomas na pół oszalały z paniki za kierownicą swojego samochodu, jeszcze jadący albo już stojący gdzieś na poboczu, mający nadzieję, że wpadnie jej coś do głowy, że zadzwoni do niego i powie mu, jak ma postąpić. Ślący modły do nieba, niespuszczający wzroku ze wskazówki zegarka i liczący sekundy. Pięć minut, dziesięć minut. Dwadzieścia godzin.

Rzuciła spojrzenie na zegar nad kominkiem. Dlaczego Thomas nie dzwoni? Musi przecież wiedzieć, że ona nie może nic zdziałać i odchodzi od zmysłów przez to wieczne czekanie. Zabandażowaną dłonią wygładziła kilka fałdek na spódnicy, patrzyła na plamy krwi, skubiąc rąbek materiału. Było w tym coś marzycielskiego. I przy tym ten jej uśmiech.

Była to tylko obronna tarcza, pod którą trwała gonitwa myśli. Dla Georga Wassenberga było to jak objawienie. Dla niego ten uśmiech łączył się bezpośrednio z poprzednimi słowami. Od tego momentu zdarzało mu się chwilami zapomnieć, po co tam był i począł w niej postrzegać przede wszystkim kobietę. Fascynującą kobietę, pracowitą i samodzielną, a tym samym dokładne przeciwieństwo Soni. Ta tu miała inne rzeczy w głowie niż kremy przeciw zmarszczkom i młodzieżową modę. Dowiodła tego tym, co dotąd mówiła. Z jej ostatnich zdań dawało się wyczytać o wiele więcej. Zdradzona i wykorzystana. Pozostawiona sama sobie. I taka piękna.

Oceniał ją na jakieś trzydzieści pięć lat, dobry wiek dla kobiety. A jeśli ją właśnie dobrze zrozumiał, już od lat nie była traktowana jak kobieta. W każdym razie nie przez własnego męża, który wolał śliczne dziewczęta i szybkie samochody.

A ona? Czy znalazła sobie kochanka? Czy to, że „przynajmniej od czasu do czasu potrzebuję mężczyzny” było pewnego rodzaju usprawiedliwieniem? Profilaktycznym usprawiedliwieniem na wypadek, gdyby on lub jakiś jego kolega z policji podczas śledztwa natknęli się na jej kochanka? Gdyby jej mąż zmarł i doszłoby do śledztwa. Żeby wówczas już wiedzieli, że kochanek nie miał z tym samobójstwem nic wspólnego, że był jedynie jej niewielką pociechą.

Powiedziała też jednak, że jej własne życzenia i potrzeby musiały zejść na drugi plan przed sprawami firmy. A to by znaczyło ewentualnie, że od lat żyła jak zakonnica. Niewyobrażalne, musiała być spragniona miłości, pieszczot, seksu. Już samo myślenie o tym, gdy miał ją tu, tak blisko siebie, drażniło mu nerwy.

Nie zauważyła, co się z nim dzieje, mówiła dalej, kierując tymczasowo jego myśli w zupełnie inną stronę.

– Naprawdę potrzebuję tego samochodu. W przeciwnym razie nie będę mogła wypłacić pensji. To comiesięcznie ponad trzysta tysięcy marek. Jutro muszą wyjść przekazy. Właściwie to już dzisiaj trzeba by było to zrobić. Ale on w piątek podjął pieniądze z konta firmy. Dopiero dzisiaj dostaliśmy wyciągi z konta. Kiedy Thomas położył je na moim stole, myślałam, że się uduszę. To, za co sześćdziesięciu pięciu ludzi z rodzinami musi wyżyć przez miesiąc, on przepuszcza w jeden weekend.

To była prawda. Ponownie oczyma duszy ujrzała siebie przy stole, przez kilka minut wpatrzoną w wyciągi z konta, zupełnie wypaloną wewnętrznie. Raptem było tam tyle miejsca na bicie serca, na grzmoty i łoskot od gardła aż po podbrzusze. Każde uderzenie brzmiało: KONIEC! Potem uniosła głowę, spojrzała na Thomasa, który stał bez ruchu, patrząc na nią bez wyrazu.

– Dziś, po jego powrocie do domu – powiedziała, tylko tyle. Wszystko inne omawiali już tak często, tylko ciągle to od siebie odsuwali. Mieli nadzieję, że problem sam się rozwiąże. Wypadek samochodowy, prowadzenie w stanie nietrzeźwym! Herbert przecież co wieczór prowadził. I to już od lat, i już wcześniej brał pieniądze z konta firmy.

W ciągu ostatniego półrocza były to większe sumy. Dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt tysięcy. Była zmuszona zmniejszyć swoje własne zarobki tak bardzo, jak to tylko możliwe. Sto marek na tydzień, niekiedy tylko pięćdziesiąt, dokładnie tyle, by wystarczyło na kilka produktów spożywczych. Przy każdej z jego wypłat z kasy firmy mówiła do Thomasa: „Tak dalej być nie może”.

A teraz trzysta tysięcy! Thomas skinął głową, ponownie wziął wyciągi bankowe i wyszedł z jej biura. „Dziś, po jego powrocie do domu!”.

Moment był wyjątkowo korzystny, niemal idealny. Policja miała na głowie te morderstwa w parku, były już cztery ofiary. Włóczędzy, śledziła tę sprawę w prasie. Wiele o tym nie pisano, ale od czasu do czasu coś się pojawiało, że policja kryminalna dotąd nie ma żadnego śladu, żadnej wskazówki, kto mógłby być sprawcą. Innymi słowy, mieli pełne ręce roboty. Pewnie nie poświęcą zbyt dużo czasu, by wyświetlać do ostatniego szczegółu sprawę samobójstwa. Może zlecą śledztwo komuś, kogo nie będą zbytnio potrzebować, kto nie będzie miał doświadczenia albo będzie przepracowany.

Ale na przepracowanego ten policjant w jej salonie nie wyglądał. Ani na głupka. Sprawiał wrażenie spokojnego, opanowanego. I bardzo, bardzo uważnego.

Jeszcze jedno westchnienie, które miało mu uświadomić, jak bardzo walka ostatnich lat nadwerężyła jej siły, jak się czuła. – Herbert gra. I przegrywa. Jeśli w drodze wyjątku wygrywa, to gra dalej, aż wszystko przegra. A potem upija się tak, że nie przełknąłby już ani kropli więcej. Kiedyś, kiedy jeszcze jego ojciec patrzył mu na ręce, grał tylko na automatach. Zawsze przegrywał. Ale wówczas można to było jeszcze jakoś ogarnąć. Nigdy nie ważył się skorzystać z konta firmy. Po wypadku ojca jego matka była zdania, że każdy człowiek dorośleje pod wpływem przejętej odpowiedzialności. Koniecznie chciała widzieć go na miejscu ojca, ze wszystkimi prawami i obowiązkami. Prawa były mu bardzo na rękę, wówczas odkrył bowiem kasyna, gdzie można się było zrujnować w bardziej stylowy sposób. Obowiązki pozostawił mnie. A ja nie mogłam nawet nic powiedzieć. Gdybym wyjaśniła mojemu teściowi, co wyczynia Herbert…

Wzruszyła ramionami, potem je opuściła. Zrezygnowany gest. – Thomas kiedyś próbował – powiedziała. – Tylko delikatnie zasugerował, że trzeba Herbertowi odebrać pełnomocnictwo w sprawie konta. Mój teść chciał go zastrzelić, oczywiście Herberta, a nie Thomasa. Gdyby mógł sięgnąć po broń, to na pewno by to zrobił, jestem o tym przekonana. A tak się tylko zdenerwował i dostał poważnego ataku serca. Całymi tygodniami drżeliśmy o jego życie. Thomas postanowił w związku z tym, że w przyszłości raczej odgryzie sobie język, zanim coś zdradzi. Ja także milczałam. Stale trzymałam buzię na kłódkę i usiłowałam naprawić szkodę. Są jednak pewne granice i… Po prostu już dłużej nie mogę.

Po tych słowach wydała z siebie głos, który zabrzmiał jak suchy szloch.

– Kiedy dziś wrócił do domu, nie miał w kieszeni ani feniga. Potrzebuję tego samochodu, ja… – przerwała, potrząsnęła głową, zdrową rękę zwinęła na kolanach w pięść. – Muszę zapłacić ludziom. Nie mogę przecież dopuścić do tego, żeby zniszczył wszystko to, co inni zbudowali. Rozumie pan?

Georg Wassenberg dziwił się samemu sobie. Ale naprawdę ją rozumiał, był w stanie pojąć, jak się czuła, więc skinął tylko głową.

Szepnęła: – Samochód mogę sprzedać. Ale tylko wtedy, jeśli jego już nie będzie. Nigdy dobrowolnie mi go nie odda. Co prawda, jeśli umrze…

Nie dokończyła tego zdania, wzruszyła tylko krótko ramionami i kontynuowała: – Nie mogę przecież powiedzieć ludziom: „Przykro mi, postarajcie się jakoś przetrzymać kwiecień. Mój mąż urządził sobie miły weekend”. Rozmowa z bankiem nie ma sensu. Już zbyt często musiałam to robić w ostatnich miesiącach. Nasze możliwości kredytowe są wyczerpane.

Wręcz wprawiła się w trans tym opowiadaniem, już nie zauważała tego, co dokładnie mówi. Był to skutek bólu i potwornego strachu, że go znajdą i będzie mógł przedstawić swoją wersję zdarzeń. Albo że Thomas tam na zewnątrz popełni jakiś błąd i wsadzi ich oboje za kratki. To rozpaczliwe sondowanie i rozważanie tych nielicznych możliwości, które dla niej wchodziły w grę. Świadomość, że nie istniały żadne, jak długo siedziała bezczynnie z tym policjantem w domu. I ta potrzeba, by dać za wygraną, po prostu zrezygnować. To wszystko razem działało jak silny środek znieczulający. Nie znieczulał on ciała, tylko chłodny rozsądek, rozum, wolę walki.

Potem miała chwilę jasności, raptem uświadomiła sobie, co robi. To, że była o krok od utraty wszystkiego, że nie przedstawiała właściwie temu policjantowi przyczyn samobójstwa, tylko dostarczała mu przepięknego motywu morderstwa. Spróbowała pochwycić jego spojrzenie, nie było to zbyt trudne.

Przez cały czas jego wzrok pogrążony był w jej twarzy. Dosyć dziwne to było spojrzenie. Jak gdyby był myślami całkiem gdzie indziej i wyobrażał sobie właśnie coś konkretnego. Ale co? Jak wyprowadza ją w kajdankach?

Zagryzła wargi. Coś bezpiecznego, jakieś naturalne zdanie, które odbierze temu, co właśnie powiedziała, całą wymowę. Dwie, trzy myśli przemknęły jej przez głowę, zatraciły się w świdrującym, kłującym bólu pod opatrunkiem, potem pojawiła się wreszcie jakaś sensowna idea, która nie świadczyła o niczym innym, jak tylko o jej bezradności.

– Co pocznę, jeśli w stanie, w jakim był, rozbił samochód, tak że nadaje się tylko na złom?

– Gdyby doszło do wypadku, to już dawno zostalibyśmy poinformowani – uspokoił ją Wassenberg. – Upłynęło pięć godzin od czasu, kiedy pani mąż wyszedł z domu. Przy tej ilości alkoholu dosyć szybko nie mógł prowadzić. Tu muszę się zgodzić z lekarzem. Prawdopodobnie samochód stoi teraz gdzieś na poboczu.

W ostatniej chwili powstrzymała się, by głośno nie odetchnąć, Wassenberg nie powziął jeszcze żadnych podejrzeń. Ociągając się, skinęła głową, jakby nie była jeszcze całkiem do tego przekonana, ale z uprzejmości chciała się z nim zgodzić. A potem nieoczekiwanie zapytała: – Miałby pan ochotę na kawę? Ja bym się chętnie napiła. To pewnie będzie długa noc. A gdyby ofiarował mi pan swoje ramię, to na pewno dojdę do kuchni.

Pomógł jej podnieść się z sofy. Zdziwił się, widząc ją wyprostowaną przed sobą. Na siedząco zdawała się taka drobna, ale była tylko niewiele niższa od niego, a przecież nie miała nawet butów na nogach. Stała nieco chwiejnie na swoich szczupłych nogach, musiała się na nim oprzeć.

– Kręci mi się w głowie – wyszeptała, zamknąwszy oczy, oddychała płytko, z lekko otwartymi ustami. Tylko teraz nie zemdleć. Podłoga pod jej stopami zafalowała. Objęła go mocno, wdzięczna jedynie za jego ramię podtrzymujące prosto jej plecy. Potrwało kilka minut, zanim podłoga pod jej stopami znowu stała się dosyć stabilna.

– Za szybko wstałam – wyszeptała. – Chwileczkę, zaraz będzie lepiej.

Georg Wassenberg się nie spieszył. Trzymał ją w ramionach i było to bardzo przyjemne uczucie. Uczucie, z którego tak długo musiał rezygnować, przez rok i sześć miesięcy. A ostatni raz z Sonią też nie był oszałamiająco udany, wówczas było już między nimi zbyt wiele dystansu. Usiłował sobie wmówić, że to po prostu przyzwyczajenie po dwunastu latach małżeństwa. Że namiętność z czasem wyparowała i że trzeba się z tym pogodzić. Ale w rzeczywistości było tak, że Sonia spędziła to popołudnie ze swoim właścicielem butiku, była zadowolona i syta miłości i po prostu nie miała ochoty troszczyć się jeszcze o jego satysfakcję. Wyczuwał to.

A nawet gdyby to po stokroć był tylko napad słabości, który popychał Betty Theissen w jego ramiona. Uścisk, którym go obejmowała, miał w sobie coś z namiętności. Pachniał perfumami. Podobał mu się ich zapach. I ona mu się podobała. Mógłby wiecznie tak z nią stać. Jego twarz niemal na tej samej wysokości, co jej, jej oczy tak blisko, że kiedy wreszcie znowu podniosła powieki, dojrzał w nich zasłonę zamętu i maleńkie brązowe punkciki w szarych źrenicach. Po prawej stronie, w lewym oku, była tylko szarość. A na dole jego pola widzenia dostrzegał jej usta, lekko otwarte, kuszące, nie za szerokie i nie za wąskie, nie za pełne. Połyskująca, ciemna, mocna czerwień.

Powinno go to było zdziwić. Po tylu godzinach i tym wszystkim, co się z nią w tym czasie rzekomo działo, perfekcyjny makijaż. Spędziła czas oczekiwania, poprawiając swój wygląd.

Kiedy Thomas był już w drodze i minęło pierwsze zamroczenie, kiedy nie mogła zrobić już nic innego, jak tylko czekać, zadając sobie pytanie, czy Thomas wytrzyma, przy całym tym nieszczęściu i całej nerwowości, była w końcu kobietą. A rozmazany tusz pod oczami, pokryte smugami łez policzki nie pasowały do roli zdenerwowanej pani domu, która zupełnie nieoczekiwanie upadła na podłogę pod silnym ciosem.

Tak więc dokładnie umyła twarz i za pomocą pudru, różu i różnych innych przyborów przez chwilę zapomniała o roztrzęsionych nerwach. Jej twarz połyskiwała matowo, nawet nos się nie świecił, a szminka nadal sprawiała wrażenie świeżo nałożonej.

O tym jednak Georg Wassenberg nie myślał. Nawet mu się to nie rzuciło w oczy, bo było dla niego tak normalne. Sonia całymi dniami nie miała nic lepszego do roboty niż kontrolowanie swojego makijażu, korygowanie braków, a w razie potrzeby ponowne nakładanie szminek. Dwadzieścia razy dziennie przejeżdżała puszkiem po nosie i czole, poprawiała brodę i kontrolowała kąciki oczu, bo tam przecież puder szybko się wycierał. Po każdym kąsku poprawiała usta. Niekiedy porządnie mu to działało na nerwy, zwłaszcza gdy robiła to w miejscach publicznych, po posiłku w jakiejś dobrej restauracji. Zawsze sobie wówczas zadawał pytanie, dlaczego nie pójdzie do toalety, żeby się umalować. Teraz o nic nie pytał.

Opuścił ramię na jej talię, wolną rękę podsunął pod jej prawy łokieć i w ten sposób podprowadził do drzwi, przeprowadził przez korytarz do wielkiej kuchni. – Jeśli powie mi pani, gdzie co jest – zaproponował – to zrobię kawę. Z pewnością będzie lepiej, jeżeli pani usiądzie.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością i lekką ulgą. – Ma pan rację, będzie lepiej. Nadal mam jeszcze lekkie zawroty głowy. Kawa stoi na górze w szafce. Tam też znajdzie pan naczynia.

Pozwoliła się podprowadzić do krzesła, usiadła, przyglądając się, jak otwiera wskazane drzwi od szafki i wyjmuje wszystko, co trzeba. Puszkę z kawą, papierowy filtr. Puszkę odstawił na blat, koło ekspresu do kawy, bezpośrednio przed drewnianym blokiem zawierającym pięć otworów, z których wystawały trzonki pięciu noży. Noży różnych wielkości. Zauważył to, ale nie zwracał już na nie uwagi, zagiął filtr na dole i z boku, a za sobą usłyszał jej głos: – Od razu widać, że pan mieszka sam. Ma pan wprawę.

Zabrzmiało to jak zaproszenie do konwersacji i uprzejma troska, by powiedzieć mu drobny komplement. Brzmiało zupełnie naturalnie i niemal nie słychać było starania w jej głosie, by stłumić ponownie wzrastającą panikę.

Koszmarne było to bezczynne siedzenie na krześle. Mimo że w danej chwili nie mogła uczynić nic innego przy tych zawrotach głowy i potwornym bólu. Siedziała jak na rozżarzonych węglach, podczas gdy Thomas jeździł po okolicy w wielkiej misji.

Pewne było, że jeździ. Żadnej własnej inicjatywy, zawsze trzymał się tylko tego, co mu polecono. Tak to było pierwotnie umówione. Że ma tam na zewnątrz nieco wywieść ich wszystkich w pole. Nie musi robić nic więcej, wystarczy trzymać ich z daleka od samochodu Herberta, tak sądzili. A teraz musiał do niego wrócić. Zabić człowieka, który był niegdyś jego przyjacielem. I miał go tak zabić, żeby nie powstały żadne podejrzenia. To przerastało możliwości Thomasa. Były jeszcze w ogóle jakieś możliwości?

Wiedziała, że Thomas w jednym punkcie nie trzymał się jej wskazówek. Wyjaśnił jej to i tak jak to ujął, brzmiało rozsądnie. Kiedy się jednak nie miało wyboru, to miało się w nosie wszelki rozsądek. Trzeba było przewrócić Herberta na plecy, postarać się, żeby zwymiotował i się tym udusił. Okropna wizja, wzdragała się już na samą myśl, że trzeba mu będzie wetknąć palec do gardła. I nie wiedziała, czy w przypadku nieprzytomnego to zadziała. Wiedziała jednak, że musi to zrobić. Thomas nie był w stanie. W przeciwnym razie dawno by to już uczynił i dał jej znać.

Minęła jedenasta, już ponad godzinę byli na zewnątrz. Nikt tak długo nie potrzebuje, żeby zgubić kilku policjantów i jednego lekarza. To był jednak najmniejszy problem. – Czy nie lepiej, żebyśmy się rozdzielili, panowie!? Będziemy o wiele skuteczniejsi, jeżeli każdy z nas przeszuka określony obszar. Mam ze sobą telefon, mogę w każdym momencie zaalarmować szpital i zawiadomić panów, gdybym go znalazł.

Ona by to zaproponowała, gdyby była z nimi. Ale ona musiała nadal siedzieć na tym kuchennym krześle, na pół oszalała z bólu, oczekiwania i w obliczu przeróżnych wizji przyszłości, o których nie mogła przestać myśleć. A jej samochód został na terenie firmy. Najpierw musi zrobić coś z tym bólem, odzyskać jasność myślenia, potem skończyć z tym czekaniem i tymi wizjami jak z horroru. Przekonać tego policjanta, że jak najbardziej jest zdolna do działania.

Mówić dalej, bardziej rześkim głosem, nie dać się ponieść bólowi, po prostu powiedzieć prawdę. Było mnóstwo prawd, które mogła mu zdradzić bez żadnego ryzyka. Nie chodziło jej o to, by się usprawiedliwiać. Było jej obojętne, czy ktoś rozumie jej motywację.

Trzysta tysięcy marek w jeden weekend. Oszukał sześćdziesięciu pięciu ludzi, którzy uczciwie starali się wyżywić swoje rodziny, pozbawiając ich nie tylko pensji, ale i miejsca pracy. Herbert dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, że nie mogła zdobyć tych pieniędzy i musiała ogłosić upadłość.

Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć, panie policjancie? To była sytuacja awaryjna. Nie miałam wyboru, musiałam to zrobić. Powinnam była zrobić to o wiele wcześniej. A teraz wszystko stoi pod znakiem zapytania. Thomas tego nie potrafi. Jest za miękki, za bardzo sentymentalny. Jest sympatycznym facetem, a nie mordercą. Potrzebuję twojej pomocy, panie policjancie. Pomożesz mi, jeśli cię zaraz o to poproszę?

Mówić dalej, w nadziei na kawę, i dalej go obserwować. Mimo tak mizernego samopoczucia co nieco zauważyła, sposób, w jaki trzymał ją pod ramię, przyglądając jej się przy tym. Niemal tak, jakby chciał ją pocałować. To, że policjant w takiej sytuacji mógłby mieć takie głupie pomysły, było właściwie niewyobrażalne. Ale zupełnie wykluczyć się tego nie dało! I policjant jest mężczyzną.

I to całkiem atrakcyjnym mężczyzną. W typie cichego sybaryty, trochę ostatnio zaniedbanego. Powiedział, że jest rozwiedziony. W tym wieku nie jest łatwo znaleźć nową partnerkę. A w jego zawodzie nie miał pewnie zbyt wiele czasu na szukanie. Dlaczego miałoby mu w tej sytuacji nie przyjść do głowy, że jest sam na sam z kobietą?

Nie była w nastroju do flirtu, starała się go tylko oszacować i ukierunkować tak, jak tego chciała. Subtelne podrażnienie jego męskości na pewno nie mogło zaszkodzić. Zdawał się być podatny na powłóczyste spojrzenia, na znaczące uśmieszki. A kuchnia była neutralnym miejscem.

Georg Wassenberg był później prawie pewny, że zaczęło się to w kuchni. Albo nieco wcześniej. Kiedy jej pomagał wstać z sofy, objął ramieniem, mając tak blisko siebie jej twarz. W tym momencie był jedynie mężczyzną, a ona piękną kobietą, która niekiedy potrzebowała mężczyzny. A potem się to po prostu nasiliło. Kiedy on zajmował się kawą, a ona siedziała na krześle, przyglądając mu się z uśmiechem.

Był to szczególny uśmiech, nieco zamyślony, nieco zdumiony. Zdumiony prawdopodobnie własnymi uczuciami, których w takiej sytuacji pewnie się nie spodziewała. Raptem zdawała się sobie uświadamiać, że nie ma przed sobą wyłącznie policjanta. Było coś w jej oczach, coś krytycznie lekceważącego, a zarazem pożądliwego. Powodowało to zamęt w jego głowie.

Gdyby spotkał ją gdzieś w mieście, w barze albo kawiarni, gdyby uśmiechała się tak do niego znad sąsiedniego stolika, to sprawa byłaby prosta. On potrzebował nie tylko od czasu do czasu, ale pilnie kobiety. Jeszcze tej samej nocy wylądowaliby w łóżku. W jej łóżku, bo duma nie pozwoliłaby mu zaprosić jej do swojego nędznego mieszkania. Ale tak było jeszcze za wcześnie. A może nie? Po tych wielu latach dla niej i półtora roku dla niego…

Z kawą i zastawą przenieśli się znowu do dużego salonu. Ona ponownie usiadła na sofie, on zajął miejsce w jednym z dwóch foteli. Jej szminka wyraźnie straciła swoją intensywną czerwień po wypiciu dwóch filiżanek kawy, czarnej i bez cukru. Na pulsowanie bólu w głowie niewiele jej to pomogło. Na tyle jednak orzeźwiło jej ducha życia, że coś jej przyszło do głowy. Zjadła jeszcze kilka słonych krakersów, by zapewnić żołądkowi chociaż tyle, zlizała okruszki z warg, po czym wysłała go do sypialni.

– W szafie na górnej półce stoi czarna torebka. Wydaje mi się, że jest w niej jeszcze kilka tabletek przeciwbólowych. Byłby pan tak miły i poszedł zobaczyć?

Była to stara torebka, od dawna już stojąca w szafie. Kiedyś zawsze nosiła ze sobą tabletki. Za dużo pracy, za wiele trosk, o wiele za mało snu, a w rezultacie częste migreny. Jeśli ma trochę szczęścia, to może zapomniała wówczas wyjąć tabletki z torebki.

Tymczasem z bólu niemal nie mogła oddychać. Było całkowicie wykluczone, by w tym stanie kazała się zawieźć po samochód. Wylądowałaby w najbliższym rowie albo na drzewie. Rany ręki niemal nie czuła, ale ból głowy był dobijający. Było to słychać w jej głosie.

Oczywiście, że Georg Wassenberg był tak miły, by chcieć jej pomóc. Byłoby nieludzkie pozwolić jej cierpieć choćby minutę dłużej niż to konieczne. A do tego ten zamęt w jego głowie. Chciał zobaczyć, w jakim wnętrzu śpi, tylko się rozejrzeć. Nikt nie mógł przypuścić, co z tego wyniknie.

Sonia zapełniała ich wspólną sypialnię wszelakimi ozdóbkami, w oknach marszczone firanki, na toaletce flakony z perfumami. U niej spodziewał się surowości, tej samej neutralności i racjonalności, którą starała się emanować. Była to tylko przykrywka, był tego pewien. Tak się starała nie okazać swojej słabości, swoich ran. Ale była ranna – i to nie tylko w głowę i w rękę. I bała się. Mimo że zadawała sobie tyle trudu, przed nim nie była w stanie całkiem tego ukryć. Czego się bała, nie miało większego znaczenia. Nawet jeśli była to prawda, że nie dbała o życie swojego męża, ale jedynie o sześćdziesięciu pięciu robotników i pracowników, to i to przemawiało na jej korzyść, tak uważał. Jednak tego, co spodziewał się zastać w jej sypialni, nie znalazł.

Łóżko było za szerokie jak na jedną osobę. I było tam zbyt wiele luster. Cały front szafy pokrywały lustra, ścianę za łóżkiem i sufit nad nim także. Tak więc widział to łóżko czterokrotnie. A jednocześnie widział jej uśmiech w kuchni. Posyłał on drobne iskierki, które skakały pomiędzy nimi jak podczas wyładowań elektrycznych. Ona także musiała to poczuć. Coś takiego po prostu się czuło.

Nie zdawał sobie sprawy z tego, co w nim zachodziło. Od sześciu miesięcy rozwiedziony, przedtem ten rok separacji, kiedy to Sonia każdego wieczoru przyjmowała swoją nową miłość. A on leżał obok w łóżku, w pokoju gościnnym, słuchał tych jednoznacznych odgłosów, niemal umierając z wściekłości, z zazdrości i potrzeby bronienia kłami i pazurami tego, czego pozbawiał go ten odstawiony goguś. Nie był dostatecznie stary, by tak bez trudu zrezygnować z kobiety.

Niekiedy wychodził wieczorami, pięć czy sześć razy w ciągu tego całego okresu. Nie było jednak kobiet, które pasowałyby do niego wiekiem, podobały mu się i po pierwszej randce dawały się zwieść obietnicami na później. Były za to inne, jak najbardziej ładne, ale drogie kobiety. Godzina w ich towarzystwie kosztowała od stu do dwustu marek. Wyjścia awaryjne. Potem zawsze się podle czuł. Być zdanym na te kobiety było poniżające.

A teraz stał w sypialni kobiety, która od lat była zmuszona żyć jak zakonnica – kobiety, która, mówiąc bez żadnej przesady, mu się podobała. Gdyby sytuacja była tylko nieco inna, a ona pozwoliła mu wziąć mały palec, to od razu sięgnąłby po całą rękę, a potem po resztę. I to już, natychmiast. Ponieważ Betty Theissen po stokroć mogła zastąpić Sonię, ponieważ posiadała również to, czego zawsze brakowało mu u Soni. Samodzielność, inteligencję, opanowanie, poczucie odpowiedzialności i kiedy to konieczne, gotowość ponoszenia ofiar.

Znał ją od niecałych trzech godzin, ale tyle już się dowiedział o Betty Theissen. Doświadczenie zawodowe i niezawodny instynkt. Pewien rodzaj szóstego zmysłu, który pozwalał mu szybko stworzyć obraz drugiej strony. Z tego, co zostało powiedziane, usłyszeć to, czego miał się nie dowiedzieć. Betty Theissen zdradziła mu bardzo dużo, jej szafa jeszcze więcej.

Była o wiele mniej przeładowana niż szafa Soni. Ale to, co wisiało na wieszakach, dowodziło wyrobionego i dobrego smaku. Za trzecimi drzwiami znalazł na górnej półce ową torebkę. Rzeczywiście był w niej pasek z kilkoma tabletkami. Wyjął go, odstawił torebkę na miejsce, koło dwóch niewielkich stosików bielizny. Tylko czarnej i białej, żadnych rzucających się w oczy kolorów, tak lubianych przez Sonię, bo jej zdaniem odmładzały. Możliwe, ale młode dziewczęta. Kobieta trzydziestopięcioletnia czy wręcz zaraz po czterdziestce w jaskrawożółtych majteczkach czy w desu w niebieskie kropeczki nie odmładzała się, ale ośmieszała. Sonia nigdy nie była w stanie tego pojąć.

Kiedy wreszcie oderwał się od jej szafy i tych wszystkich luster i poszedł z powrotem do niej na dół, Betty zażyła zaraz cztery tabletki, popijając je połową szklanki wody, którą przyniósł jej z kuchni.

– Czy to nie za dużo – spytał z lekką naganą w głosie – cztery tabletki? – Były to te same środki, które zażył jej mąż. – Przecież pani słyszała, co mówił lekarz.

Wzruszyła szybko ramionami, prawie jakby miała poczucie winy. – Nie umrę od czterech tabletek – szepnęła, uśmiechając się przy tym przepraszająco. – Tylko ten jeden raz. Trudno mi nawet myśleć z bólu.

Oparła się na sofie i przymknęła oczy. Po chwili spytała: – Będzie panu przeszkadzać, jeśli będę mówić? Mnie to zawsze trochę uspokaja.

A jemu nie przeszkadzało. Nadal miał przed oczami dwa stosiki bielizny i zadawał sobie pytanie, czy nosi teraz białą czy czarną pod swoją krótką szarą spódniczką. Jedwab czy koronki, czy może raczej coś niewyszukanego.

I to lustro nad łóżkiem. I to na ścianie. I drzwi szafy. Za to, że jego myśli stale krążyły wokół tych luster, winę ponosiło tych sześć miesięcy i długi rok, który je poprzedzał. Czy mógł istnieć lepszy dowód na to, że była stuprocentową kobietą? Chłodną w życiu zawodowym, ale z pewnością nie w tych momentach, które się liczyły.

Błyskawicznie przyszły mu do głowy pewne sceny. To szerokie łóżko, czterokrotnie odbite. Jak to by było? Leżeć w tym łóżku z tą kobietą w ramionach. I widzieć nad sobą na suficie albo z boku, gdy odwróciło się nieco głowę, obydwa ciała. Podniecająca wizja. Siłą musiał przywołać się do porządku, by przypomnieć sobie, dlaczego się u niej znalazł.

Ponieważ jej mąż był gdzieś tam na zewnątrz, prawdopodobnie tylko pijany do nieprzytomności. Zatrucie alkoholowe, pomyślał przelotnie, to też jedna z możliwości, na to niejeden już zmarł. Ale jej mąż znajdował się w bardzo rzucającym się w oczy samochodzie, który właściwie gwarantował, że się go odnajdzie na czas. A jeśli się go znajdzie na czas, to ten wieczór nie oznaczał nic więcej jak tylko kilka nowych nadgodzin. W takim wypadku nie mógłby zwyczajnie wrócić i powiedzieć: – Po prostu musiałem panią znowu zobaczyć.

Wyśmiałaby go. – Ależ panie Wassenberg, czy nie dałam panu dostatecznie jasno do zrozumienia, że przede wszystkim jestem szefową? Nie po to pracowałam przez te wszystkie lata, żeby przekazać firmę hazardziście i przeprowadzić się z jakimś policjantem do jego nędznego małego mieszkanka.

Już sama myśl o tym była dla niego potężnym ciosem. Z dużym trudem był w stanie skoncentrować się na tym, co mu opowiadała. Początkowo mówiła powoli, z wysiłkiem kontrolując głos, przytłumiony bólem. Z czasem jej słowa popłynęły szybciej, jasnym potokiem.

Mówiła o dużym projekcie, o który stoczyła zażarty bój z zatwierdzającymi takie sprawy urzędami. Co z jednej strony stanowiło jej triumf, z drugiej oznaczało ryzyko, bo nie mieli jeszcze odbiorców. Ale takich na pewno by się znalazło. Zawsze znajdowali się kupcy, jeśli oferta była solidna i korzystna finansowo. Trzeba było oczywiście bardzo ostrożnie kalkulować, żeby pokonać konkurencję, oferując znacznie niższą cenę. I właśnie w takiej sytuacji jej mąż sięgnął po pieniądze z kasy firmy. Ale on nie zgadzał się na ten projekt.

Domki jednorodzinne! Proste i nie za drogie, łatwy sposób budowania, podpatrzony w Holandii. Firma Theissen była firmą budowlaną, budownictwo lądowe naziemne i podziemne, drogi. Z kobietą w fotelu szefa. Na polecenie jej teścia. Teść zrozumiał w pewnym momencie, że jego syn nie ma do tego talentu.

– Mój mąż ma zawsze utopijne wizje – powiedziała. – Tworzy projekty, na jakie nie może sobie pozwolić żaden normalny człowiek. A kiedy nie może przeforsować swojej woli, to staje okoniem. Jest jak dziecko.

Nie była to jednak wina jej męża, to także mu wyjaśniła. Już dawno temu odkryła, co czy raczej kto go do tego doprowadził. Jego matka! Ogromnie go rozpieszczała. Kiedy w młodym wieku nie miał ochoty pracować, no to nie miał ochoty. Jego ojciec tyrał przecież za dwóch, zapominał o fajrancie, weekendzie, urlopie. Po co jeszcze jego chłopiec miałby się wysilać? Jego matka wychowała go na życiowego niedołęgę, to było pewne.

W towarzystwie brylował, tryskał humorem i wdziękiem. Także w firmie chętnie odstawiał show. Jeśli się już zjawił, to flirtował z dziewczętami z biura i wymyślał zamki na lodzie. Do niczego więcej się nie nadawał.

– Czasami – powiedziała – uświadamia chyba sobie, że niczego dotąd nie osiągnął i że nigdy w życiu do niczego nie dojdzie, jeżeli nadal będzie tak postępował. Wtedy fiksuje, przegrywa ogromne sumy, jakby mógł coś zdobyć na siłę. Kiedy wraca potem do domu, to regularnie dochodzi do takich scen jak ta po południu.

Wreszcie rozjaśniło jej się w głowie, ustało pulsowanie bólu, a zarazem ulotniło się też nieco obaw. Mogła znowu logicznie myśleć, a tym samym celowo działać. Odejść o pół metra od prawdy. Nie każdym słowem, tylko w pierwszym zdaniu.

– U mnie może sobie na to pozwolić – powiedziała – że sobie pojęczy, leżąc w fotelu. Przed innymi odgrywa silnego mężczyznę, którego nic nie odwiedzie od celu, który swobodnie może sypnąć z rękawa kilkusettysięczną sumą i kiedyś urzeczywistni swoje wspaniałe idee, mimo oporu ojca i żony. Zamiast kilkunastu szeregowców zbuduje jedną czy dwie wille w okolicy. Coś takiego jak to tutaj. Dobrze komponuje się z krajobrazem, nieprawda? Proszę się spokojnie rozejrzeć. Ten dom był jedynym projektem, dla którego Herbert poświęcił trochę czasu i przysiadł z architektem nad planami.

Wskazała prawą ręką wielki pokój. Co najmniej siedemdziesiąt metrów, ocenił Wassenberg, a raczej osiemdziesiąt. Jego mieszkanie miało trzydzieści dwa. I spytała: – Kto, jak pan myśli, może sobie jeszcze dzisiaj na coś takiego pozwolić? Oczywiście, jest kilka takich osób, które mogą i tak robią. Komu to jednak coś da, jeżeli dwóch ludzi ma do dyspozycji dwieście czterdzieści metrów powierzchni mieszkalnej, gdy tysiące mieszkają na ulicy. Potrzebujemy nie za drogich powierzchni mieszkalnych. Wszyscy wydziwiają na rząd, który nic nie robi, bo gdziekolwiek sięgnie, brakuje pieniędzy. Czas na prywatną inicjatywę. Nie za drogie domki jednorodzinne, na które może sobie pozwolić normalnie zarabiający człowiek. A wtedy normalnie zarabiający zwolnią mieszkania socjalne dla tych, którzy pilnie ich potrzebują.

Uśmiechnęła się drwiąco: – Brzmi to tak, jakbym pracowała dla armii zbawienia, prawda? Nie pracowałam, ale wiem, o czym marzą prości ludzie. I te marzenia zawsze były dla mnie bardzo ważne.

A potem całkiem nieoczekiwanie spytała: – Dlaczego właściwie pańscy koledzy się nie zgłaszają? To ciągłe oczekiwanie jest nie do wytrzymania. Nie umiem czekać, nigdy tego nie potrafiłam. Zawsze sama muszę zacząć działać.

– Mogę zapytać – zaproponował. – Ale gdyby znaleziono pani męża, to natychmiast by nas poinformowano.

– Thomas też się nie odzywa – powiedziała, oddychając z drżeniem. – Mój Boże, nie ma ich już prawie dwie godziny. Taki charakterystyczny samochód powinien przecież dać się łatwo znaleźć.

Przez kilka sekund milczała, spoglądając na niego krytycznie, z namysłem. Potem zapytała: – A co pan sądzi o tym, byśmy i my dwoje wybrali się na poszukiwania?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo mówiła dalej, pospiesznie i prosząco: – Na pewno ma pan krótkofalówkę w samochodzie. Może pan zawiadomić swoich kolegów, a potem odwiózłby mnie pan szybko do firmy. To niedaleko, tylko dwadzieścia minut. Wtedy byłyby dwie osoby szukające więcej. Najchętniej spoliczkowałabym się za to, że dałam się dziś odwieźć Thomasowi do domu. Teraz mój samochód jest tam i nie mogę się ruszyć z miejsca. Ale nie mogę też dłużej siedzieć bezczynnie, bo zwariuję. Z moją głową już lepiej. Naprawdę, już się dobrze czuję.

A Georg Wassenberg czuł się w tym momencie jak idiota, jak ktoś, kto zagubił się we własnych marzeniach, przeoczając przy tym to, co miał jak na dłoni. Jeśli kobieta nie opuszczała mężczyzny, który od lat sprawiał jej same kłopoty i już jej nawet nie dotykał, to miała po temu powody. Firma mogła być jednym z nich, ale nie jedynym, uważał to za całkowicie wykluczone. Oprócz tego w grę musiało wchodzić także uczucie.

Potrząsnął głową, siląc się na dystans: – Uważam, że rozsądniej będzie zostać przy telefonie. Nie sądzę też, by była pani w odpowiednim stanie, żeby jeździć po okolicy. Już dosyć ludzi jest w terenie, proszę mi wierzyć.

– Przykro mi – zaoponowała – ale nie mogę w to uwierzyć. Nigdy nie ma dosyć ludzi. A ja już długo tego nie wytrzymam. Jeśli nie chce mi pan pomóc, to zamówię sobie taksówkę. Nie może mi pan tego zabronić.

Westchnął ciężko. – Poczekajmy jeszcze pół godziny – zaproponował. – Jeśli do tego czasu nadal nie będzie wieści, to przyłączymy się do poszukiwań. Ale pojedziemy jednym samochodem, pani zostanie przy mnie. Jest pani ranna, proszę o tym nie zapominać.