39584.fb2
Idąc za głosem gniewu, Georg Wassenberg pojechał do domu Lehnerera. Milutki domek! Nie tak wspaniały jak ten pałac, dla którego Herbert wyjątkowo znalazł czas dla architekta, ale też całkiem niezły i z pewnością wart swojej ceny. Już sam ogródek przed domem musiał mieć trzy razy więcej metrów kwadratowych niż jego obskurne, małe mieszkanko, do którego musiał regularnie wracać po zakończeniu służby.
W zasadzie nie miał żadnych szans. Nie był w stanie konkurować z Lehnererem. Brakowało mu kilku centymetrów wzrostu, wokół talii miał za to kilka funtów za dużo. Miał też o wiele za mało czasu, skromne dochody i żadnego pojęcia o budownictwie.
Był więcej niż wściekły, aż nazbyt dobrze znał powód, dlaczego tak było. Sonia często narzekała, że okazuje zbyt mało uczuć. Teraz okazał ich w swoim przekonaniu stanowczo za wiele. Praktycznie było widać, że w ogóle się nie kontroluje.
Byłoby zdecydowanie lepiej dla niego i jego wewnętrznej równowagi pojechać do śródmieścia, pójść do jednego z tych barów i zagadać jakąś kobietę. Miał przy sobie dosyć pieniędzy. Sto czy dwieście marek za godzinę. Było to deprymujące w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy, a teraz szło o wszystko. Wyłącznie o tę jedną kobietę. Czy Lehnerer nadal u niej przesiadywał? Z pewnością!
Brama garażu była otwarta, w garażu stało ciemnozielone volvo. Samochód Lehnerera, stwierdził to już wczoraj wieczorem. Na trawniku, obok brukowanej dróżki wiodącej z garażu do drzwi, leżał chłopięcy rowerek.
A więc pan prokurent nie tylko był żonaty, ale miał też dzieci. Nawet dwójkę, jak się wkrótce okazało. A tym samym nie był właściwie poważnym rywalem. Pod tym względem Georg mógł jej zaoferować jednak trochę więcej. Czasem kolację w dobrej restauracji, bezwstydne defilowanie w miejscach publicznych. Były to rzeczy, na które nie mógł sobie pozwolić ojciec, głowa rodziny.
Gdy zadzwonił, otworzyła mu dwunastoletnia, może trzynastoletnia dziewczynka. Podobieństwo do Thomasa było niezaprzeczalne. Georg przedstawił się jedynie z nazwiska i życzył sobie mówić z jej matką. Jednak zanim ta pojawiła się w drzwiach, zjawił się jeszcze właściciel rowerka, ciekawski blondynek w wieku może siedmiu lat.
Margot Lehnerer wyszła z kuchni, gdzie właśnie przyrządzała kolację. Wytarła ręce w ściereczkę i spojrzała Georgowi w twarz otwartym, pytającym spojrzeniem. Kolejna kobieta, na którą przyjemnie było popatrzeć, co prawda nie taka piękność jak Betty, ale nazwanie ją jedynie ładną byłoby niesprawiedliwe. Dobiegała czterdziestki, może ją niedawno przekroczyła, blondynka jak syn, szczupła, średniego wzrostu. Poważna twarz, nawet bardzo poważna, w jakiś sposób smutna.
Georg się przedstawił, wyjaśniając cel wizyty. Tylko kilka pytań w związku ze śmiercią Herberta Theissena. Margot Lehnerer wysłała dzieci, żeby posprzątały w swoich pokojach. Zaprosiła go do dużego salonu. Wystrój był ciężki i solidny, nie tak lekki i elegancki jak wyposażenie domu Betty.
Zanim usiadła w fotelu, Margot Lehnerer wyłączyła telewizor, dając przy okazji wyraz swemu szokowi. Tej nocy, kiedy Thomas do niej zadzwonił, powiedział jej już, że Herbert prawdopodobnie chciał odebrać sobie życie. Trudno uwierzyć, że rzeczywiście to uczynił. Sprawiał wrażenie tak żywotnego. Wszystkiego chciał spróbować i wszystko traktował tak lekko, w każdym razie zawsze się tak zachowywał, jakby nic nie mogło nim wstrząsnąć. Takiemu człowiekowi się nie wierzy, że podniesie na siebie rękę.
– Jak dobrze znała pani Herberta Theissena? – spytał Georg.
Bardzo dobrze! Od ponad dwudziestu lat. Margot Lehnerer również pracowała w firmie Theissen, w księgowości, aż do narodzin córki. A Herbert był przecież najlepszym i jedynym przyjacielem jej męża.
Jako dzieci byli nierozłączni. Z upływem lat pojawiło się między nimi nieco dystansu. Wtedy już nie szło tylko o to, by przydusić dziewczęta pod wodą nad sztucznym jeziorkiem. Wówczas się walczyło o staniczki bikini, a w tym Herbert bił Thomasa na głowę.
Thomas wcześniej często o tym opowiadał. Jak mając szesnaście czy siedemnaście lat, płakał w poduszkę, bo jego najlepszy przyjaciel znowu sprzątnął mu sprzed nosa jakąś pannę. Wystarczyło, żeby Thomas okazał, że mu się któraś podoba, a już zjawiał się Herbert, by dowieść, że on jest lepszy.
Herbert zawsze był lepszy, po prostu miał pieniądze. I Thomas niekiedy życzył mu z tego powodu wstydliwej choroby na pewnej części ciała, niekoniecznie ospy na twarzy. W tym czasie dziecinną przyjaźń poznaczyło kilka rys. Stosunki jeszcze bardziej się ochłodziły, kiedy stary Theissen zaczął nastawać, żeby jego syn został panem doktorem. Ekonomia czy coś innego, ale z tytułem doktorskim. Herbert studiował przez kilka semestrów, podczas gdy Thomas zaczął pracować w firmie Theissen. Zaczął na samym dole, ale dzięki ambicji i pilności wywędrował na górę.
W tym czasie poznał Margot i nie mając tym razem u boku rywala, pozyskał jej względy. Margot widziała, jak z lękiem oczekuje dnia, kiedy jego niefrasobliwy przyjaciel zostanie mu narzucony jako szef. Ale do tego nie doszło. Kiedy stary Theissen nareszcie pojął, że jego syn comiesięczny czek na utrzymanie chętniej przepuszcza z dziewczętami albo w kasynie, zamiast spędzać czas w salach wykładowych, ściągnął go z powrotem i umieścił w biurze Thomasa jako ucznia. Może w nadziei, że zaangażowanie Thomasa dla firmy przejdzie trochę na syna. Wówczas na nowo ożyła stara przyjaźń. Thomas często wtedy powtarzał, że nie chciałby się zamienić z Herbertem.
Wszystko pięknie ładnie, ale to, co opowiadała Margot z taką ochotą, to były nieistotne szczegóły. Georg nie interesował się Theissenem seniorem ani latami młodości Herberta. Zadawał sobie pytanie, czy Betty należała do tych panienek, które Herbert Theissen sprzątnął przyjacielowi sprzed nosa. Czy Lehnerer odbierał teraz przez tylne drzwi to, co jego zdaniem mu się należało. Czy pani mąż miał romans z Betty Theissen? To pytanie paliło go w język, ale na razie się opanował, pozwolił jej mówić dalej. Może dowie się jeszcze czegoś istotnego.
– Stary zupełnie go załatwił – wspominała Margot. Mogłaby opowiedzieć niejedną ważną historię, ale spytano ją wyłącznie o Herberta. A reszta była zbyt osobista, żeby tak ją podać na talerzu temu policjantowi. – Stale stał nad nim z batem, nie cofał się nawet przed tym, żeby go obsztorcować przed całą załogą. Raz go nawet pobił w obecności klientów. Thomas przy tym był.
Pokiwała głową w zadumie, kontynuując: – Wręcz budził współczucie. Herbert nie był złym facetem, naprawdę nie. Był labilny. Ale nic w tym dziwnego, jego rodzice toczyli o niego wojnę. Kij i marchewka, ale nigdzie oparcia, nigdzie rozsądnego wzorca. Jestem w stanie pojąć, że nie chciał się stać taki jak jego ojciec. Dla starego nie istniało nigdy nic poza firmą, dwadzieścia cztery godziny na dobę, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Mam przecież tylko jedno życie, stale powtarzał Herbert. Z pewnością kiedyś by się ustabilizował. Z właściwą kobietą u boku dałby radę, jestem tego pewna. Wówczas po ślubie był zupełnie innym człowiekiem. Starał się, każdego ranka jechał grzecznie do biura. Ale przy Betty nie miał szans.
Margot Lehnerer pozwoliła sobie na tę dyskretną uwagę. Jej sposób wysławiania się nie przypadł Georgowi do gustu. – Jak mam to rozumieć? – spytał.
Margot Lehnerer zaczęła jeszcze raz, opowiedziała o ciąży. Betty nie miała jeszcze nawet siedemnastu lat i była tak zrozpaczona, tak bezradna i bezbronna. Ze swoim nieszczęściem zwróciła się do starego Theissena. A ten zmusił syna, by wyciągnął konsekwencje ze swoich „przyjemności”.
Dla Georga był to nowy aspekt, kilka nowych aspektów. Ale wszystko po kolei. – A więc Herbert Theissen nie chciał się z nią ożenić?
Margot machnęła ręką. – Ani o tym myślał. Betty była dla niego niepojęta. Spanie z nią to jedna rzecz, mogło być nawet podniecające, ale życie z nią było mu nie po myśli. Tyle pracowitości naraz. Kto chciałby się ożenić z dziewczyną, którą mu potem będą stale stawiać za wzór. Kiedy Betty zaszła w ciążę, zaoferował jej pieniądze, chciał znaleźć lekarza, żeby mogła ją usunąć. Była oburzona, broniła się rękami i nogami przed jego propozycją i znalazła wsparcie u przyszłego teścia. Starzec obiecywał sobie po niej, że wywrze na Herberta ten wpływ, którego na próżno spodziewał się po Thomasie. I Herbert poddał się swojemu losowi, kiedy matka również z nim pomówiła i obiecała stać po jego stronie. Tak też uczyniła. Postarała się o to, by natychmiast skończono z tym, co przysparzało jej chłopczykowi największych obaw, z ambicjami Betty. Jego matka obstawała przy tym, żeby Betty odtąd siedziała w domu, ostatecznie kobieta w ciąży musi o siebie dbać i twierdziła, że nie zaszkodziłoby, gdyby nauczyła się gotować. Betty musiała przerwać naukę i nigdy nie wybaczyła tego swojej teściowej.
– Ale ona nie była w ciąży – wysunął przypuszczenie Georg. Przecież nie mogła być, nikt dotąd nawet nie wspomniał o istnieniu dziecka. Ten trik był wówczas bardzo popularny. Mała bestyjka, pomyślał jeszcze, częściowo rozbawiony, a częściowo trochę zirytowany.
A wtedy Margot powiedziała przeciągle: – I owszem! Jak najbardziej była. W trzy miesiące po ślubie urodziła syna, słodkiego chłopca. I wszystko było pięknie jak w bajce. Dumny dziadek, kochająca babcia. Bardzo młoda matka, która z równym zapałem rzuciła się teraz do dziecka, jak poprzednio do maszyny do pisania i stenografii. Jakby musiała dowieść całemu światu, że tylko dzieci mogą optymalnie opiekować się dziećmi i je wychowywać. Tak, a młody ojciec całkiem stracił rozum z miłości. Oto nareszcie stworzył coś, co znalazło uznanie w oczach jego ojca. Kąpał i przewijał, tylko czekaliśmy, aż zacznie karmić piersią. Herbert stał się prawdziwym filozofem, czego nam wówczas nie opowiadał o sensie życia, pracy i miłości. Jego syn był dla niego cudem, czymś niepojętym. Jakich nie snuł planów, żeby zapewnić mu wspaniałe życie! Chciał robić wszystko inaczej niż jego ojciec, chciał zawsze mieć czas dla tego chłopca.
Syn, pomyślał Georg. To było nieco dziwne, Betty jako matka. Nie do końca mógł to sobie wyobrazić. Mówiła mu o osiemnastu latach małżeństwa, w związku z tym jej syn musiał mieć teraz dokładnie tyle lat, prawie osiemnaście. Nie mieszkał z nią, z dziadkami także nie, może był w internacie? Ta myśl sama się nasuwała. Ale dlaczego dotąd nawet o nim nie wspomniała? Ani ona, ani nikt inny.
– Gdzie jest ten chłopiec? – zapytał.
Margot Lehnerer nie odpowiedziała od razu, najpierw chrząknęła i spuściła głowę. Po kilku sekundach mruknęła: – Nie żyje. A po kolejnych trzech czy czterech sekundach kontynuowała lekko podniesionym i dziwnie zabarwionym głosem: – Zmarł, kiedy miał trzy miesiące. Ten pies… Theissenowie mieli owczarka niemieckiego, Hasso. On zawsze odgrywał rolę dziecka w tym domu, jeśli rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć. Był pewnie zazdrosny o niemowlę. Betty wyniosła małego do ogrodu, robiła tak codziennie, położyła go na kocu i usiadła przy nim. Hasso też był zawsze z nimi. Betty miała dobry kontakt z psem i uważała, że musi się on przyzwyczajać do dziecka. Tak to ujmując, miała rację, a Hasso był jej normalnie bardzo posłuszny. Ale wtedy pewnie zadzwonił telefon. Pani Theissen pojechała do miasta. Gospodyni miała wychodne. Betty pobiegła do domu. I… Może mały zapłakał. Wszystko musiało odbyć się błyskawicznie. Hasso złapał niemowlę za główkę i potrząsnął nim. Betty go zastrzeliła, bo nie chciał puścić. Ale pomoc dla chłopca przybyła za późno, miał złamany kark.
Margot mówiła, zacinając się, robiąc mniejsze i większe przerwy pomiędzy poszczególnymi zdaniami. I z każdym zdaniem jej mina stawała się coraz bardziej nieprzenikniona, niemal tak, jakby coś jeszcze miało zostać powiedziane, co przekraczało ludzkie pojęcie. Ale co by to miało być, nie zostało wypowiedziane, zamiast tego powiedziała: – Herbert niemal oszalał. Zaczął pić. A Betty… no tak, ona znowu rzuciła się w wir pracy.
Ostatnie zdanie zabrzmiało rzeczowo, a mimo to jakoś szczególnie. A Georg Wassenberg doszedł do wniosku, że już wystarczy, jeśli chodzi o wstęp. Powrócił do aktualnych wydarzeń. Nadal chętnie udzielała mu odpowiedzi. O tajemniczym telefonie. Dokładnie pamiętała jęczenie. Poza tym nic nie słyszała, absolutnie nic. Ale też nie przysłuchiwała się zbyt długo.
A tych jęków ani przez chwilę nie kojarzyła z Betty. Thomas ani słowem nie zdradził, że Betty ma kłopoty czy jest chora, kiedy zaraz po piątej wrócił z biura. Przebrał się i jak co dzień poszedł do lasu biegać. Dopiero po powrocie, coś około ósmej, rzucił się do telefonu i narobił paniki, nie znalazł nawet czasu na sensowne wyjaśnienia.
W jego zachowaniu była pewna mała sprzeczność. I to rzuciło się Margot w oczy. – Gdyby już o piątej coś mi powiedział – rzekła, a w jej głosie pobrzmiewało jakby poczucie winy – to bym inaczej zareagowała, kiedy zadzwoniła. Ale nie miałam o niczym pojęcia, naprawdę nie.
– Czy mąż rozmawia z panią o sprawach zawodowych, o problemach firmy?
Margot Lehnerer potrząsnęła głową, uśmiechając się przelotnie. – Ma pan na myśli problemy finansowe? Nie, o tym nie mówi. Nigdy tego nie robił. Od czasu do czasu słyszałam od innych, że były trudności. Najczęściej już wówczas były rozwiązane. A że Betty nie czuła się dobrze, może myślał, że mnie to nie interesuje.
Tym samym mała sprzeczność straciła rację bytu.
– Mąż codziennie biega? – spytał Georg.
Margot przytaknęła. – Inni jeżdżą do biura rowerem, a on biega, by to nadrobić. Codziennie trzy godziny, w deszcz i niepogodę. Teraz też biega.
To z pewnością nie było zgodne z prawdą. A jeśli teraz tak nie było, to może i w inne dni też nie. To jednak można było stwierdzić, a tym samym jego pierwotny zamiar stracił nieco na znaczeniu. Widząc smutek na twarzy Margot, Georg czułby się bardzo podle, wyrażając swoje podejrzenia, zanim uzyskał co do nich pewność.
Środowe popołudnie utonęło w stercie papierów, były dalsze wyniki badań kryminologicznych w sprawie morderstwa na Jensie-Dieterze Rasche. Kilka zeznań świadków, które ostatecznie nic ważnego nie wniosły do sprawy. W tym czasie Georg znalazł czas, by poinformować prokuraturę o samobójcy. Tak, w tej sprawie wszystko było jasne. Sekcja następnego przedpołudnia, już to załatwił. Zarządzenie prokuratury było tylko formalnością. I samochód, stał jeszcze w komisji badań technicznych, może można by go jeszcze dziś wydać?
– Poczekajmy na wyniki sekcji – oznajmiono – zrobimy to za jednym zamachem.
Wczesnym popołudniem znalazł czas na rozmowę z lekarzem domowym. Nie było już powodu, by utrzymywać tajemnicę lekarską. A każda odpowiedź potwierdzała tezę o samobójstwie. Herbert Theissen był w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu miesięcy w szczególnym stanie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Wielokrotnie prosił o specjalny lek, za którego pomocą miał nadzieję utrzymać pod kontrolą swój alkoholizm. Antabus.
– Nie mogłem mu dać tego do rąk – wyjaśnił lekarz. – Był zbyt labilny. Gdyby miał opiekę psychologiczną, to tak, w przeciwnym razie nie. Gdyby zażył ten lek, a potem wypił, to w pewnych okolicznościach wystarczyłby łyk, żeby go zabić. Tak mu też powiedziałem. Roześmiał się i powiedział, że to byłoby może najlepsze rozwiązanie. Wtedy miałby odpowiednią śmierć.
– Kiedy to było? – chciał wiedzieć Georg.
– Przed czterema tygodniami – odpowiedział lekarz. – Poleciłem mu klinikę odwykową. Teraz czynię sobie wyrzuty. Powinienem był go do niej skierować. Ale po prostu nie zauważyłem, że traktuje to aż tak poważnie.
Georg podziękował mu za informacje, wrócił na komendę, a zaraz potem okropnie rozbolały go zęby. Nikt nie miał nic przeciwko temu, by już o wpół do piątej się pożegnał. Wszystkie te nadgodziny w ostatnim okresie i do tego ten potworny ból, któremu najlepiej od razu należało zaradzić. Koledzy okazali zrozumienie.
Krótko po piątej zaparkował swój wóz w pobliżu domu Lehnerera. Była to spokojna ulica, mały ruch, możliwe, że jego auto rzuca się w oczy, ale Lehnerer widział dotąd tylko wóz służbowy.
Już kilka minut później nadjechało volvo i skręciło na wjazd do posesji. Chłopiec krążący na swoim rowerku wokół domu zeskoczył z siodełka, kiedy brama garażu jak podniesiona ręką czarodzieja szybko podjechała w górę. Pilot! Przed sześcioma miesiącami Georg również miał coś takiego, jednak od czasu przeprowadzki ciągle musiał szukać miejsca do parkowania. W pobliżu jego mieszkania prawie nie było miejsc postojowych.
Kiedy volvo wjechało do garażu, chłopiec rzucił rowerek na trawnik i z rozpostartymi ramionami pobiegł w otwartą bramę. Ponieważ i we wtorek rowerek leżał na trawniku, więc należało przypuszczać, że syn codziennie wita Lehnerera w ten właśnie sposób.
I nie tylko z synem zdawał się mieć tak bardzo serdeczny i bliski kontakt. Trzymając w jednym ręku kluczyki, a drugą na ramieniu syna, przeszedł wzdłuż domu do drzwi wejściowych. To był niezwykły widok, nareszcie go zobaczyć w tradycyjnym garniturze. Zanim jeszcze doszedł do drzwi, te się otworzyły. Dziewczynka. Z promiennym uśmiechem. Wspinająca się na palce, żeby przywitać tatusia całusem. A i zatroskana żona nie dała na siebie długo czekać. Ona również pojawiła się w drzwiach, nadstawiła twarz do pocałunku, a potem wyciągnęła rękę po klucze.
Naprawdę harmonijne życie rodzinne. A jako szczególnie słodki dodatek romans z szefową! Dobra mi przyjaźń. Nie chodziło o to, że Herbert Theissen wzbudzał jego szczególną sympatię, ale czuł się z nim nieco związany, powiedzmy jako towarzysz niedoli. Obydwaj zostali podobnie oszukani.
Podczas gdy Margot poszła do garażu, wsiadła do volvo i wyjechała, żeby kupić dla pana męża müsli, jogurt z wkładką czy herbatkę owocową lub załatwić coś innego na mieście, drzwi wejściowe zostały zamknięte na prawie kwadrans. Kiedy Lehnerer ponownie wyszedł na ulicę, znowu przedstawiał sobą znajomy widok. Tym razem był to jasnozielony dres z białym emblematem na piersi, prawdopodobnie miał z pół tuzina takich strojów. Ruszył, powoli i majestatycznie. Georg pozwolił mu odbiec.
Coś go pchało, żeby natychmiast odwiedzić Betty. Wówczas byłby u niej, zanim Lehnerer dotrze do jej domu. Ale wtedy jego wóz musiałby się rzucić Thomasowi w oczy i może pobiegłby dalej. Nie taki był sens tej akcji. Pojeździł więc trochę po okolicy, wrócił do miasta, gdzie zatrzymał się przy budce z przekąskami i zatroszczył o swoją kolację w postaci kiełbaski na gorąco i gumowatej bułki. Potem jeszcze tylko cola w plastikowym kubeczku i znowu za kierownicę.
Dochodziła szósta. Jeśli Lehnerer pobiegł do niej, to znajdowali się teraz zapewne w trakcie uroczej gry miłosnej. Pewnie chwilkę potrwa, zanim będzie mu mogła otworzyć. A on pozna, że właśnie wstała z łóżka. Jechał szybko, nieświadomie zgrzytając zębami i niekoniecznie trzymając się wszystkich przepisów.
Po dobrej półgodzinie dotarł do jej domu. Na posesji stał granatowy mercedes. Jej małe auto stało na podjeździe. Przyzwyczajenie, pomyślał przelotnie. Był tylko jeden garaż, a ten był przeznaczony na lamborghini. Mercedes był dla niego ciosem w żołądek. Nawet jeśli Lehnerer siedział teraz u niej, to niczego to absolutnie nie dowodziło, w każdym razie nie byli sami.
Ale Lehnerera w ogóle nie było. Po jego dzwonku podeszła do drzwi, zdawała się być zdumiona jego widokiem. I zaczęła się uśmiechać! Tym ślącym skry uśmiechem, na który częściowo składała się drwina, częściowo satysfakcja, a częściowo gotowość. Tańczył w jej oczach, słał się na jej ustach, drżał nawet w jej dłoni wyciągniętej na powitanie.
Odczuł te skry jak małe ładunki prądu i potrzymał jej dłoń nieco dłużej, niż to było konieczne. Kiedy ją trzymał, przejechała szybko koniuszkiem języka po wargach. Równie dobrze mogłaby powiedzieć: – Dzisiaj na pewno się do siebie zbliżymy. – Dokładnie wiedziała, dlaczego przyjechał, mógłby to przysiąc. Czyjkolwiek by był ten mercedes, zaraz ten ktoś się pożegna. A wtedy…
Wóz należał do starszego mężczyzny, zaraz po sześćdziesiątce, idealnie ubranego, w okularach i z lupą. Na stole w salonie leżało z tuzin etui, a w nich kilka sztuk biżuterii. Starszy mężczyzna był jubilerem.
Przedstawiła sobie obu panów, Georga, co prawda, tylko jako pana Wassenberga, jak dobrego znajomego. I jak kogoś, kto codziennie ją odwiedza, zapytała zaraz, czy zechce napić się kawy. Kiedy przytaknął, wskazała drzwi. – Będzie pan tak miły i zaparzy nam ją? Pan także chciałby napić się kawy? – zwróciła się do jubilera.
Ten odmownie podziękował, a Betty powiedziała: – To tylko dla nas dwojga. – Towarzyszący temu uśmiech niemal pozbawił Georga tchu.
Kiedy on w jej kuchni zajmował się kawą, gospodyni dalej negocjowała w salonie ceny. Słyszał jej głos, łagodny, ale nieubłagany. Sto osiemdziesiąt za kolię i ani marki mniej, pięćdziesiąt za bransoletę, osiem za klipsy, dwanaście za oba pierścionki. Dodajmy, że za każdym razem chodziło o tysiące. Sumy te brzęczały mu w głowie jak niedające się odpędzić chmary owadów. Rzucała nimi jak piłeczkami do tenisa. Mój Boże, te rzeczy też kiedyś zostały kupione. A on był niegdyś taki dumny z pierścionka za prawie siedem tysięcy, który pozwolił sobie kupić Soni w piątą rocznicę ślubu. Musiał przez jakiś czas na niego oszczędzać, ale mimo to pomyślał sobie, że nawet tak rozpieszczonej istocie może jednak coś zaoferować.
Poczekał w kuchni, aż jubiler da do zrozumienia, że chciałby się pożegnać. Negocjacje przebiegły wyraźnie ku obopólnemu zadowoleniu.
Kiedy Georg powrócił do pokoju, jubiler właśnie pakował ostatnie etui do swojej walizeczki. Zamknął wieko, poprawił okulary, wyciągnął do niej rękę i sprawiał przy tym tak uszczęśliwione wrażenie, jak i ona sama.
Na stole leżał czek. Georg nie mógł odczytać wypisanej sumy, ale widział wyraźnie, że jest sześciocyfrowa. I jeśli dobrze policzył, to dwiema pierwszymi liczbami musiała być dwójka i piątka, za nimi stały cztery zera. Ćwierć miliona marek. Ale przecież obiecała staremu Theissenowi, że wyłoży pieniądze na pensje ze swoich rezerw. Jeszcze tylko przelotny uścisk ręki, do widzenia, miło mi było.
Dwie minuty później Georg był już z Betty sam na sam. – Kawa gotowa – powiedział.
Znowu się uśmiechała. – No to przejdźmy do kuchni. I tak nie jadłam jeszcze kolacji. Poza tym tam jest przytulniej.
Wskazała ręką na drzwi od tarasu. Były otwarte, wybita szyba została prowizorycznie przysłonięta kawałkiem papy. – Koniecznie muszę się postarać, żeby wymienili tę szybę, ale dotąd miałam ważniejsze rzeczy na głowie. – Czek pozostał na stole, niezauważony.
Podczas gdy wyjmował z szafki naczynia, a ona jak poprzedniego wieczora kroiła pomidora na cienkie plasterki, by je potem położyć na chleb, spytał: – Sprzedała pani swoją biżuterię?
Było to zbędne, nieomal głupie pytanie. Ale musiał jakoś zacząć rozmowę. A w kuchni miał trochę czasu, żeby się do niej przygotować.
Liczył, że wspomni o zaległych pensjach i wiedział już, w jaki sposób będzie mógł dalej poprowadzić konwersację. W jego odczuciu było to zupełnie niezwykłe, że jakaś kobieta bez mrugnięcia powieką rozstaje się ze swoją biżuterią tylko po to, by opłacić kilku robotników na budowie.
Była niezwykła, fascynująca, godna podziwu, taka piękna. I tak samotna. A on nieco wyszedł z wprawy. Istniało niebezpieczeństwo, że zupełnie się zblamuje, jeśli zacznie prawić jej komplementy. Ale do tego nie doszło.
Nie dopuściła do tego, by się ośmieszył. – Tak – powiedziała tonem niewymuszonej pogawędki – bardzo mi na tym zależało, by umocnić to wrażenie, które dotąd zapewne na panu wywarłam. Były to wyłącznie prezenty od mojego męża, wspomnienie szczęśliwych dni. Potrafił robić wspaniałe prezenty, nigdy nie pytał o cenę. W pierwszym roku naszego małżeństwa wielokrotnie miałam przyjemność tego doświadczyć. Niestety nigdy nie potrafiłam jej docenić. Jeśli teraz robię to, co on powinien był uczynić już przed laty, to znaczy inwestuję pieniądze w firmę, to dowodzę tym tylko po raz kolejny mojej ofiarności.
– To miała pani szczęście, że się tu znalazłem. – Podjął jej ton, był równie niedbały i niewymuszony. – Bo inaczej mógłbym się nigdy nie dowiedzieć o pani ofiarności.
– Proszę się nie martwić – oznajmiła – na pewno bym panu opowiedziała. – Tym samym temat był wyczerpany. Ale grunt został przygotowany, atmosfera stała się luźna i odprężona.
Georg Wassenberg stał się raptem innym człowiekiem, był dowcipny i szarmancki, zdolny do improwizacji i wolny od wszelkich specyficznych instynktów czy ambiwalentnych uczuć. Może oprócz tego jednego, którego porywami i ruchami sterowało tylko kilka hormonów. A to nie było dla niego ciężarem.
Sączyła swoją kawę, pokroiła kanapkę z pomidorem na kawałki i jeden z nich wsunęła do ust.
– Czy to jakaś specjalna dieta? – zapytał.
Początkowo skinęła tylko głową, a przełknąwszy ostatni kęs, wyjaśniła: – To dieta dla szczupłego portfela. Mogę ją gorąco polecić. Jest bardzo niedroga, a ponadto ma tę zaletę, że nie trzeba się przy niej martwić o figurę.
– To może ja też powinienem spróbować. – Spojrzał szybko w dół, potem znowu powędrował wzrokiem po jej twarzy i szyi, ale nie zszedł niżej, jeszcze nie. – Ale pani porządna kolacja z pewnością by nie zaszkodziła. Chyba się nie mylę?
Teraz ona spojrzała po sobie w dół, potrząsnęła głową. – Nie, ma pan rację. Jeśli jeszcze dłużej będę stosowała moją dietę, to okropnie wychudnę. Ale nie będę narzekać. Chwilowo jest trochę ciężko, ale nadejdą jeszcze lepsze czasy, teraz to wiem, na pewno. Za dwa, trzy miesiące będę miała najgorsze za sobą. Wtedy opróżnię porządnie kasę i pozwolę sobie na menu z przynajmniej pięciu dań.
– A po co ma pani czekać jeszcze dwa czy trzy miesiące? – zapytał, ciesząc się, że brzmi to tak luźno i lekko. – Proszę się po prostu dać zaprosić na dobrą kolację.
– O tym jeszcze nie pomyślałam. – Skłoniła głowę w bok. – Ale pomysł nie jest zły. Ma pan na myśli partnerów od interesów, czy coś w tym stylu?
– Raczej coś w tym stylu – powiedział.
Skinęła głową, jakby zatopiona w myślach.
– Niestety nie przychodzi mi tak od razu do głowy nikt, komu mogłabym dać się zaprosić.
– Może zadowoli się pani mną, zanim kto inny przyjdzie pani do głowy?
– Dlaczego by nie – uśmiechnęła się. – Jeśli pan nie dostrzega niczego, co by stało na przeszkodzie temu, by przyjąć pana zaproszenie, to i ja nic takiego nie widzę. Bo to było zaproszenie, czy też źle pana zrozumiałam?
– Absolutnie nie – odpowiedział.
Nadal się uśmiechała. – Sobota wieczór? Wtedy może się to trochę przeciągnąć. Na pięć dań potrzeba przecież nieco więcej czasu. A w niedzielę mogę się wyspać.
– Zgoda. – W tym momencie był bardzo zadowolony. – W sobotę wieczorem. Przyjadę po panią o ósmej, czy woli pani o siódmej?
– O siódmej – odpowiedziała. – Cieszę się.
I kolejne pytanie. Na co się cieszy? Na pięć dań czy na to, co będzie potem? Miejmy nadzieję, że wie, gdzie skończy się ten sobotni wieczór. A może nie? Jej spojrzenie było w tym momencie tak otwarte. Wesołe i beztroskie, ale zupełnie nie zmysłowe. Nawet najmniejszej oznaki gotowości czy pożądania. Jej dziecinne, niewinne i przyjacielskie spojrzenie zbijało go z tropu.
I raptem przyszedł mu do głowy ten pies. Wilczur. Zaraz, jak się nazywała ta bestia? Harro? Nie, tak się nazywał ten zwierzak właściciela butiku od Soni, który nocą leżał pod drzwiami sypialni i pilnował, żeby nikt nie wszedł i z rozkoszą nie powyrywał jego panu przetransplantowanych włosków, jednego po drugim, by potem rozpłatać mu łysą czaszkę. Zwierzę nie wyglądało groźnie, raczej przyjaźnie.
Kiedy Georg wychodził na korytarz, pies podnosił łeb spoczywający na przednich łapach i markował merdanie ogonem. Wtedy on pozwalał sobie na rzucanie bezpośrednio pod drzwiami sypialni miłych uwag w rodzaju: – No co, facet, nie dasz rady podnieść swojego małego ogonka nieco wyżej? – Wręcz żałosne, jak się wtedy zachowywał. Może to rzeczywiście była prawda, że kobiety są w stanie więcej znieść.
Ona naprawdę przeszła twardą szkołę życia. Ojciec – pijak, któremu pozostał już tylko stryczek. Zagryzione na śmierć niemowlę! Okropne! Ale do licha, to było tak dawno temu. Już się z tym pogodziła. A strata męża, który i tak nic już dla niej nie znaczył, nie mogła być czymś aż tak strasznym.
Tylko ta wyciągnięta ręka, wczoraj, w instytucie medycyny sądowej, to dawało mu do myślenia. Czy naprawdę chciała go jeszcze dotknąć? Niektórzy mieli taką potrzebę, wręcz nie dawało się ich powstrzymać, gdy tam byli. Szaleli, bili na oślep, gdy się ich chciało zatrzymać, rzucali się na zwłoki, by wykrzyczeć swój ból.
A co on mógł wiedzieć o jej bólu? Co w ogóle o niej wiedział? Niewiele. Mógł mieć tylko nadzieję, że jest dorosła. Dosyć dorosła, by wiedzieć, co oznacza przyjęcie zaproszenia od mężczyzny, który przyszedł tu z jednego tylko powodu. A ten powód musiała znać, skoro już po raz wtóry siedział u niej, nie zadając ani jednego pytania. Skoro dotąd nie sprawdził nawet stanu kont firmy. Nie mógł już wyraźniej dać do zrozumienia, o co chodzi.
Może trochę ją wybadać? Spróbować tylko, jak zareaguje? Jeszcze trochę pogawędzić, kilka przeciągłych spojrzeń, a potem ująć ją za rękę? Albo udać, że chce jej jeszcze dolać kawy. Stanąć za nią, unieść jej włosy, pocałować w kark. To byłby już bezpośredni atak, ale wtedy przynajmniej dokładnie wiedziałaby, o co chodzi. A jeśli przymknęłaby oczy, pozwoliła mu działać…
Już samo to wyobrażenie pobudzało jego nerwy. Wyobraził sobie jej kark, szczupły, delikatny, zmysłowy. Ale zanim doszedł do osobistych doświadczeń, z salonu rozległ się donośny głos: „Duszko”?
To był nie tylko cios w samo serce. To był upadek ze szczytu, wysokiego na przynajmniej tysiąc metrów. Duszko! Zobaczył, jak drgnęła, prawie niezauważalnie, jakby po prostu przestraszyła się tego głosu.
I zanim z salonu mogło paść jakieś inne zdradzieckie słowo, zawołała: – Tu jesteśmy, Thomas, w kuchni! – Akcent leżał wyraźnie na „jesteśmy”.
Wparował do kuchni nasz pan prokurent, a zakłopotanie miał wręcz wypisane wielkimi jaskrawymi literami na twarzy. Możliwe zresztą, że była tylko dlatego zaczerwieniona, że pokonał tę drogę biegiem. Wyraźnie spodziewał się, że u swojej „Duszki” zastanie co najwyżej jubilera. Kiedy pojął swój błąd, stanął jak rażony gromem.
A więc tak to się odbywało! I z pewnością w ten sam sposób każdego dnia. Wczoraj też zjawił się o siódmej. Dwie godziny biegania po lesie dla kondycji i jako alibi dla żony, a potem schadzka. A on tu siedzi jak kretyn nad własnoręcznie zaparzoną kawą i musi tymczasem udawać, że nic nie słyszał, jeśli nie chce na dodatek pozbawić się przyjemności sobotniego wieczoru.
Betty starała się zachowywać naturalnie, rozgadała się, zaproponowała kawę i krzesło. Lehnerer rzeczywiście podszedł bliżej stołu. Przez pierwszy metr się ociągał, przez drugi zbierał w sobie, ale przy trzecim był już uosobieniem spokoju.
Kawy jednak nie chciał. Przyszedł zresztą tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy był już jubiler i jaką sumę uzyskała z tej akcji. A ponieważ zbliżył się do domu od strony lasu, czyli od tyłu, więc nie widział samochodu Georga. Gdyby zobaczył samochód, to by nie przeszkadzał. Aż takie ważne to nie było.
Wyjaśniając to, Lehnerer mierzył Georga spojrzeniem właściciela, który drogo zapłacił za swoją własność. Tylko mi nie wchodź w drogę! Zdawał się też posiadać nieomylny instynkt albo szósty zmysł, ten nasz leśny sprinter. Nie spuszczał bowiem wzroku z Georga.
Betty powiedziała mu wszystko, co chciał wiedzieć, potem poprosiła go, by wziął ze sobą czek i zaraz jutro rano przedłożył w banku. Najlepiej zanim jeszcze zjawi się w biurze. Lehnerer się wzbraniał, uważał, że rozsądniej będzie, jeżeli ona schowa czek na noc w sejfie, a jutro rano przyniesie go do biura albo jeszcze przedtem sama prędko zaniesie do banku.
Mimo że Georg życzył Thomasowi skręcenia karku, to tu się z nim zgadzał. Było to zdecydowanie roztropniejsze niż jej propozycja. Zadawał sobie pytanie, jak w ogóle mogła wpaść na tak idiotyczny pomysł. Kto wtykałby mężczyźnie do kieszeni dresu czek o wartości ćwierć miliona, jeśli sam miałby w domu bezpieczny sejf? Mógł sobie to tylko tak wytłumaczyć, że wcale tego nie przemyślała i po prostu tak coś rzuciła. Był to manewr mający odwrócić jego uwagę!
Kiedy doszedł do tego punktu w swoich rozmyślaniach, stwierdził, że lepiej będzie, jeśli się pożegna. Odprowadziła go do drzwi, wyciągnęła rękę na pożegnanie. Kiedy ją ujął, ścisnęła mocno jego dłoń. I jakoś udało jej się za pomocą uśmiechu i zwykłego „Do widzenia” wyjaśnić mu, że czas Thomasa Lehnerera dobiegł już końca.
Czwartek zaczął się ponuro. Szare, zachmurzone niebo, niemogące się zdecydować; to spadało kilka pojedynczych kropli, to za chwilę deszcz się kończył. Rano o ósmej odbyła się zwykła narada na komendzie, przy jaskrawych jarzeniówkach, których światło raziło zmęczone oczy.
W sprawie morderstw w parku nie było nic nowego. Ten malec udający ważniaka w kurtce pilotce i z wytatuowaną swastyką na ramieniu okazał się niewypałem. Przez dwie godziny koledzy maglowali go, jak mogli, dokładnie wiedząc, że nie prowadzi to do niczego sensownego. I tak się też stało.
W środę po południu, niedługo po wyjściu Georga z komendy, zjawił się jakiś bezdomny i chciał złożyć doniesienie na mężczyznę, który zagadał go przed knajpą i zaprosił na wódkę. Powiedział, że jest reporterem i że zbiera materiały do serii artykułów o życiu w środowiskach aspołecznych. Bezdomny był przekonany, że rozmawiał z mordercą. Był gotów pomóc przy stworzeniu portretu pamięciowego, ale dla pewności chciał się najpierw dowiedzieć o nagrodę.
Jego zeznanie spisano, łącznie z opisem reportera, który chyba rzeczywiście takowym był. Mimo że obdzwonienie wszystkich dzienników w powiecie nie przyniosło żadnych dowodów. Prawdopodobnie był to dziennikarz pracujący dla tygodnika, którego te morderstwa zainspirowały do napisania całej serii artykułów. Na pewno da się go jakoś odnaleźć. Tym samym dwóch ludzi z grupy dochodzeniowej wiedziało już, co mają do roboty w nadchodzących dniach.
Dina Brelach opowiedziała w kilku zdaniach, w jaki sposób spędziła środę. Słuchano jej, ale nie traktowano szczególnie poważnie. Jej podejrzenia w stosunku do pani Rasche nie miały solidnych podstaw. Fakt, że ponad dwadzieścia lat po rozwodzie nie okazała żadnego smutku, kiedy dowiedziała się o śmierci swojego byłego, był zrozumiały. A to, że zamiast tego głośno wyraziła swoją satysfakcję, też nie było zbyt dziwne.
I ta drastyczna uwaga: – Te wszystkie śmieci trzeba by wyplenić. Wcześniej by czegoś takiego nie było. – Mimo że pani Rasche nie przeżyła osobiście tego wspaniałego okresu, który był „wcześniej”, miała bowiem około czterdziestu pięciu lat, zdawała się skłaniać raczej ku prawicy. Czy jak wyraziła to Dina: – Kolor brunatny nie był jej niemiły. – Tego rodzaju ludzi nie brakowało, a niektórzy z nich po prostu otwarcie to wyrażali.
Od czasu do czasu Dina starała się podchwycić spojrzenie Georga i gdy już jej się to udało, zatrzymać je na sobie. Czuła ogólny brak zainteresowania i szukała kogoś, kto dałby się przekonać, że kochające matki są zdolne do wszystkiego. Że pod wpływem niewłaściwie pojętego poczucia odpowiedzialności mogą zmienić się w bestie. Zamordować nie tylko raz, ale od razu kilka razy. Ponieważ albo były zdania, że generalnie mają do czynienia z robactwem, albo tylko dlatego, żeby ten jeden mord nie rzucił się w oczy, by chronić własną osobę. W przypadku morderstw seryjnych żaden policjant nie doszukiwał się osobistych motywów zbrodni wśród bliskich.
Dlaczego Dina Brelach chciała przekonać właśnie jego, byłoby kolejną fascynującą kwestią. Ale tego pytania Georg sobie nie zadawał. Był zmęczony, prawie wcale nie spał tej nocy. Za każdym razem, kiedy już miał zasnąć, pytające „Duszko?” na nowo stawiało go na równe nogi.
Po naradzie miał kupę papierkowej roboty. Nie mógł się skupić, czuł się jakby rozdwojony. Jedna połowa drżała jeszcze pod wpływem ciosu, który zadała mu „Duszka”, i idąca za tym pewność co do stanu faktycznego. Przez pół nocy zadawał sobie pytanie, czy Betty akurat teraz nie zajmuje się osładzaniem swojemu leśnemu sprinterowi bólu rozstania. I ciągle na nowo powtarzał sobie, że Lehnerer dawno już musiał leżeć u boku swojej ślubnej, jeśli nie chciał ryzykować rodzinnego szczęścia.
Druga połowa starała się brać rzeczy takimi, jakie są. „Śniłem o białych rumakach…”. Albo wyczekiwać soboty. Na niej skupiały się wszystkie jego nadzieje. Wtedy się pokaże, kto ma lepsze karty. Żonaty kochanek mógł mieć swoje zalety, jeśli się było związanym i miało obowiązki wykluczające rozstanie. Jeśli się było wolnym, to sprawa wyglądała zupełnie inaczej.
O wpół do dziesiątej pojechał do instytutu medycyny sądowej. Był kilka minut za wcześnie. Podczas gdy asystent sekcyjny przygotowywał zmarłego i otwierał czaszkę, starszy z dwóch lekarzy sądowych, którzy mieli przeprowadzić sekcję, wykorzystał czas, by trochę pogawędzić, samemu dowiedzieć się o kilka szczegółów i przedstawić dotychczasowe wyniki.
Kilka badań przeprowadzono zaraz po dostarczeniu ciała. Jako świadek posłużył młody policjant, który na terenie koło chaty zabezpieczył dowody i zrobił kilka zdjęć.
Herbert Theissen nie zmarł dopiero o północy, ale dwie do trzech godzin wcześniej, a więc pomiędzy dziewiątą a dziesiątą wieczorem. W momencie zgonu Theissen miał dokładnie cztery promile alkoholu we krwi. Oszałamiająca liczba, ale w żadnym wypadku nie niepokojąca.
Georg zakładał, że Theissen opuścił dom około szóstej. Tak na oko mógł mieć wtedy trochę powyżej trzech promili. Tym samym mógł jeszcze prowadzić, wszystko to tylko kwestia przyzwyczajenia.
– W ostatnim tygodniu mieliśmy tu jednego – powiedział lekarz – który zginął na autostradzie, mając dwa koma osiem promila. Według zeznań świadków jego styl jazdy w ogóle nie odbiegał od normy. Tylko jego zdolność reakcji pozostawiała wiele do życzenia, kiedy ciężarówka przed nim zajechała mu drogę. Jak daleko dojechał jeszcze ten tutaj?
– Dobrych dwadzieścia kilometrów – powiedział Georg.
– To niedużo dla dobrego wozu – stwierdził lekarz sądowy. A to, czy Theissen, zaczynając jazdę, nie miał w żołądku żadnej, czy miał już pięć, sześć albo dziesięć tabletek, nie odgrywało najmniejszej roli. W tak krótkim czasie od chwili zażycia lek nie mógł jeszcze zacząć działać.
– Ktoś, kto chciałby popełnić samobójstwo za pomocą paramedu – wyjaśnił lekarz sądowy swobodnym tonem pogawędki – musiałby zarezerwować sobie cały weekend. U nas to rzadkie przypadki, częściej zdarzają się w Anglii. Synowa królowej, niech Bóg ją ma w swojej opiece, podobno także tego próbowała.
Synowa królowej nie interesowała Georga. Lekarz sądowy opisał działanie tabletek o wiele obszerniej, niż mógłby to uczynić lekarz domowy. Mdłości, wymioty, gorączka, zawroty głowy, pocenie się, zaburzenia krzepnięcia krwi, aż po rozpad wątroby.
Brązowy odcień skóry Herberta Theissena, który wydał się tak dziwny Dinie Brelach, okazał się oznaką początków żółtaczki, skutkiem uszkodzenia wątroby i zatrucia. W połączeniu z błękitnawym odcieniem, spowodowanym przez brak tlenu, powstał tak zdrowy, sprawiający wrażenie opalenizny kolor.
Nie było żadnych zewnętrznych obrażeń, nawet najmniejszego otarcia skóry, obrzmienia, nawet najmniejszej wybroczyny. Wszystkie części ciała, które mogłyby ucierpieć przy upadku, były nienaruszone.
– Nie był to zwykły upadek – powiedział na to lekarz sądowy. Odzywał się zawsze ten starszy. Młodszy pracował w milczeniu. Również Georg na razie zachowywał milczenie, wspominając plamy od trawy na nogawkach, na które zwróciła uwagę Dina Brelach, wskazujące na to, że Theissen musiał się kawałek czołgać. Pewnie ostrożnie uniósł się na kolana, kiedy już nie mógł stać wyprostowany.
Tymczasem otworzono już klatkę piersiową. Tego, co robili dwaj lekarze sądowi, Georg dokładnie nie widział, i nawet nie chciał widzieć. Gdy to było możliwe, trzymał się nieco z tyłu podczas takich akcji. Trzeba było przy tym być, ale nie było konieczne oglądanie tego z bliska. Serce, płuca, wątroba, przełyk. Słyszał, jak obaj mężczyźni cicho ze sobą rozmawiają. Trochę fachowej chińszczyzny. Zaawansowana marskość wątroby. Żylakowate żyły. Aspiracja. Potem ten starszy odwrócił się w jego stronę.
– On nie utonął. Tak też sobie od razu pomyślałem. Byłem tylko trochę zbity z tropu, bo powiedział pan, że leżał twarzą w wodzie. Naturalnie dokładnie to sobie jeszcze obejrzymy, ale nie sądzę, żeby po badaniach mikroskopowych zmieniło się coś w orzeczeniu. Miał silny krwotok przełyku, był nieprzytomny, wdychał krew i część zawartości żołądka, ale żadnych stałych substancji, tylko płyn.
W pierwszej chwili było to tylko jakby świerzbienie w brzuchu. Georg przypomniał sobie przesączoną krwią kałużę koło drzwi kierowcy, kęs chleba i tłustą plamę na udzie Theissena. – Czy dusząc się, mógł się doczołgać do stawu oddalonego o blisko czterdzieści metrów?
Młodszy lekarz sądowy potrząsnął głową, obarczając go spojrzeniem sugerującym, że nigdy nie spodziewałby się takiej głupoty po doświadczonym funkcjonariuszu służb kryminalnych. Starszy krótko się roześmiał. – Nie dałby rady zrobić nawet metra. Powiedziałem przecież, że był nieprzytomny.
– To by oznaczało – powiedział, nie dowierzając i nie pojmując tego, Georg – że ktoś go położył w stawie, kiedy już był martwy!?
– Czy ktoś go gdzieś położył, tego naprawdę nie jestem w stanie panu powiedzieć – odparł lekarz sądowy. – Nie jestem jasnowidzem. Ale to, że był już martwy, kiedy znalazł się twarzą w wodzie, dam panu na piśmie. Protokół z sekcji wyjdzie jutro rano. Otrzyma pan kopię.
– Chwileczkę – powiedział Georg – chwileczkę. Czy mógłby mi pan przynajmniej mniej więcej powiedzieć, kiedy stracił przytomność?
To już nie grało żadnej roli. Pytał tylko dlatego, że było to tak niesamowite i sam musiał się najpierw oswoić z tą myślą. I ze wszystkimi pozostałymi, które błyskawicznie zjawiły się po niej. Ktoś go położył w stawie. Ktoś! Od razu mógłby wymienić jego imię. W grę wchodziła tylko jedna osoba.
– Przy czterech promilach? – Starszy lekarz spojrzał na młodszego, jakby oczekiwał odpowiedzi. Kiedy młodszy wiele mówiącym gestem wzruszył jedynie ramionami, powiedział: – Trudno powiedzieć. Każdy normalny obywatel, który tylko od czasu do czasu pozwala sobie wypić kieliszek, byłby przy czterech promilach pogrążony w letargu. W jego przypadku nie mogło być zupełnie inaczej. Prawdopodobnie zawartość alkoholu była pierwotnie nawet nieco wyższa. Kiedy, mówi pan, wyszedł z domu?
– Koło osiemnastej.
– Na sto procent?
Georg tylko skinął głową.
– Tak – powiedział powoli lekarz – to by były jeszcze trzy czy cztery godziny. A butelka była jeszcze w trzech czwartych pełna, jak pan powiedział. Wódka. Mógł jej jeszcze poświęcić chwilę uwagi. Jak najbardziej mógł być jeszcze mobilny przez godzinę czy dwie, był przecież facetem zaprawionym w bojach. Ale kiedyś musi nadejść koniec, nawet dla kogoś, kto normalnie chla litrami. Kiedy się już przewrócił, to leżał. Nic by go zbyt szybko nie przywróciło światu. Zależy, o której wlał w siebie resztę. O tym powinna powiedzieć nam dokładniej analiza treści żołądka. W organizmie nie było stałego pokarmu, jak już mówiłem. Przy pustym żołądku najwyższy procent alkoholu osiąga się dziesięć, góra do dwudziestu minut po ostatnim łyku. Ale wszystko to otrzyma pan jutro, i to dokładnie. Zgoda?
Nie miał innego wyjścia, więc skinął głową i się pożegnał. Czuł się niemal tak, jak musiała się czuć Dina, wyliczając niedowierzającym słuchaczom, co jej zdaniem przemawiało przeciwko pani Rasche.
W drodze powrotnej na komendę szumiał mu w głowie głos Diny. „Musiał tu przylecieć”. To raczej nie, ale zostać przyniesiony. Był wściekły na siebie, że już o wiele wcześniej nie wziął pod uwagę takiej możliwości. Był jeszcze bardziej wściekły, kiedy pojął, co to ostatecznie będzie oznaczać, kiedy pisemny raport pokryje się z tym, co właśnie usłyszał.
Usiłowanie zabójstwa – w stosunku do martwego człowieka!
Na tak głupiego wcale nie wyglądał nasz pan prokurent. Ale w pośpiechu i zdenerwowaniu – Lehnerer to zrobił, wszystko za tym przemawiało. Pierwszy powód do podejrzeń! Wzrost i waga Theissena. Dźwiganie dziewięćdziesięciu dwóch kilo po okolicy było nie lada wyczynem. Tu trzeba było mieć niezłą kondycję. Drugi powód! Motyw. Bliski przyjaciel domu, odpowiedzialny współpracownik firmy, oddany kochanek, który rzekł sobie, że trzeba skorzystać z nadarzającej się okazji i złapać byka za rogi. Trzeci powód! Wykład lekarza domowego na temat powolnej śmierci. To wszystko było takie proste.
Thomas Lehnerer miał wszelkie powody do usunięcia Theissena ze swej drogi. Miał też po temu możliwość. Był, jak sam przyznał, przez kilka godzin sam w drodze. I znał też, to również jego słowa, kilka miejsc, gdzie warto było szukać.
Gdyby jednak poszedł z tym do prokuratora, ten by go wyśmiał. Potrzebował chociaż najmniejszej iskry życia w protokole z sekcji, nawet gdyby to miał być ostatni płomyczek, właśnie dogasający. Potrzebował jednego maleńkiego glonu krzemowego w drogach oddechowych Theissena.
Georg widział w swoim życiu więcej niż jeden protokół z sekcji topielca. I obojętne, gdzie utonęli, w potoku, rzece czy stawie, zawsze znajdowano w ich płucach dostatecznie dużo tych szkielecików zbudowanych z kwasu krzemowego. Ich obecność można było stwierdzić jedynie pod mikroskopem. Na to miał teraz nadzieję. Okrzemka było czarodziejskim słowem, które robiło z tej sprawy morderstwo.
Pierwsze, co zrobił po wejściu do biura, to sięgnął po telefon. Połączył się z komisją badań technicznych i polecił, by zbadano odciski palców na lamborghini. Niewiele sobie po tym obiecywał. Lehnerer nie musiał dotknąć samochodu. Drzwi mógł jeszcze otworzyć sam Theissen. A potem wypaść na bok, tak że Lehnerer miałby go tylko podnieść z trawy. Ale gdyby go niósł, to Herbert zostawiłby ślady na dresie Lehnerera.
Ubranie Theissena znajdowało się jeszcze w instytucie medycyny sądowej. Nie było konieczności posyłania go do laboratorium kryminologicznego do Dusseldorfu. Teraz się takowa pojawiła. Georg polecił zrobić także to badanie, główną uwagę należało przy tym zwrócić na ślady włókien.
Nie do końca był spokojny i zadowolony, kiedy to zlecił. Za dobrze wiedział, że nie na wiele się to zda. Usiłowanie zabójstwa na zmarłym! I to jeszcze na takim, który za życia głośno oznajmił, że ma dość. Dobry adwokat zrobiłby z tego, nawet gdyby znalazły się okrzemki, próbę pomagania w samobójstwie. Ale nad tym niech sobie łamie głowę prokurator. Lehnerer nie wyjdzie z tego bez kary. W każdym razie Georg zamierzał się o to postarać.
Sprawić, by ziemia paliła mu się pod stopami, jak to tylko możliwe. Odsunąć go, tego konkurenta, tego rywala. I nawet jeśli to po stokroć byłaby prywatna sprawa, to Georg miał prawo za sobą. A ją przed oczami.
Późnym popołudniem zadzwoniła Betty, tak jak jej polecił. Zaraz się zabrał do szukania Diny. Kosztowało go to kilka rozmów telefonicznych i trochę bieganiny. Przyniosło mu też kilka pozbawionych zrozumienia spojrzeń kolegów. Czego on chciał od tego nieopierzonego pisklaka? Chyba umiałby sam nagrać zeznania wdowy po samobójcy. W tej sprawie wszystko było przecież jasne.
Nic nie było jasne. Miała romans z Lehnererem, dowodziła tego „Duszka”. Zalewała go żółć, gdy tylko pomyślał o tym leśnym sprinterze. I nie wiedział, jak ma z nim postąpić, gdyby lekarz sądowy miał rację ze swoją pierwszą diagnozą.
Usiłowanie zabójstwa na zmarłym! Ale pozostawała zła wola. W poniedziałek pan prokurent był dosyć zdenerwowany, w każdym razie na początku, potem nie. Wtedy już dokładnie wiedział, że nie ma powodów do zdenerwowania, w każdym razie tak sobie pomyślał. Pytanie brzmiało: czy i ona już o tym wiedziała? A jeśli wiedziała, to co o tym sądziła? Czy była gotowa nagrodzić Lehnerera za jego starania? Przykro mi, Georg, ale mam już inne zobowiązania. Z pewnością to zrozumiesz. Przecież wiesz, jak mi zależało na tym, żeby pozbyć się męża. A nasz drogi Thomas załatwił dla mnie tę sprawę.
Błąd, duszko! Sprawa już wcześniej sama się załatwiła. A nasz drogi Thomas wpakował się tylko w gówno. I z tego ukręcę dla niego uroczy stryczek.
Czekając na nią po jej telefonie, był prawie zdecydowany powiedzieć, że muszą odłożyć swoją kolację. Poczekać, aż skończy się dochodzenie. A potem zobaczyć, jak ona to potraktuje. Kiedy jednak weszła, zajęła miejsce za jego biurkiem, jego decyzja jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Perfekcyjny makijaż, tak perfekcyjny, że można by pomyśleć, iż w ogóle się nie umalowała. Wszystko sprawiało tak naturalne wrażenie, nawet srebrnoszare cienie do powiek i dojrzała czerwień pomadki. Miała na sobie prosty ciemny kostium. Nie czarny, a jej spódnica nie była dosyć długa, by wzbudzić choćby złudzenie żałoby.
Nie pokazywała po sobie ani swojego zdenerwowania, ani tysięcznych obaw, które ją gnębiły, ani myśli, jakie przebiegły jej przez głowę na widok młodej kobiety u jego boku, ani wniosków, jakie usiłowała wyciągnąć z obecności Diny Brelach. Siedziała tam jak uosobienie wszelkich tęsknot i marzeń, założywszy niedbale nogę na nogę, ręce trzymając swobodnie na kolanach. Szczupłe dłonie, lewa owinięta świeżym, śnieżnobiałym bandażem, prawa zadbana, bez żadnej biżuterii.
Nie udało mu się uniknąć wizji, jakby to było, gdyby jedną z nich musnęła mu kark, gdyby obydwiema mocno go objęła. Mała damska torebka zwisała jej z ramienia na rzemyku. Była to torebka z jej szafy. I natychmiast ujrzał oczyma duszy obie kupki bielizny, czarne koronki, białe koronki i jej spokojną, opanowaną minę.
Chłodnym, rzeczowym tonem powtórzyła najistotniejsze punkty. Tak więc i Dina miała przyjemność poznać prawie kompletną wersję jej historii i żadne miejsce nie wzbudziło jej nieufności. A jak mogłoby być inaczej, skoro wersja ta musiała odpowiadać faktom! Na jej oczach się otruł, a przynajmniej tym groził. Uczyniła wszystko, by temu zapobiec. Naprawdę nie była w stanie zrobić nic więcej. A potem leżała nieprzytomna, nawet nie mogła dokładnie powiedzieć, czy jej mąż natychmiast wyszedł z domu, czy trochę później.
To był ten punkt, z którym Georg wiązał swoje nadzieje. Wprawdzie zeznała to już raz w poniedziałek, tyle że wtedy nie przywiązywał do tego żadnego znaczenia, a potem o tym zwyczajnie zapomniał. Ale żona Lehnerera nie słyszała odgłosu silnika! Teoretycznie powinna była usłyszeć go przez telefon, gdyby Theissen wybiegł i natychmiast odjechał.
Załóżmy tylko, że Theissen nie wyszedł natychmiast z domu! Że usiadł w fotelu i pił dalej, połknął tabletki, stracił przytomność. A wtedy wszedł jego najlepszy przyjaciel. Jak zwykle o siódmej. Od frontu nikt mu nie otworzył, więc obszedł dom. Szklana ściana od strony tarasu pozbawiona była firanek. Lehnerer zobaczył, co się dzieje w środku. I rozbił drzwi wiodące na taras.
Ją zostawił leżącą koło stolika, możliwe, że z krwawiącym sercem. Dlatego potem tak się o nią troszczył. „Co z tobą, Betty? Jak się czujesz?”. Ale najpierw ważniejsze było zabicie najlepszego przyjaciela. Lehnerer musiał natychmiast zauważyć, jaka to dla niego szansa. Popełnił tylko ten błąd, że nie od razu wrzucił go do stawu.
Lehnerer wrócił, zachowując tyle zimnej krwi, by najpierw pobiec do swojego domu. A potem do niej. Razem godzina na dojazd do chaty, wciągnięcie Theissena na fotel kierowcy, zatarcie własnych śladów, bieg powrotny. Szosą? Gdzie mogłyby go zobaczyć dwa czy trzy tuziny kierowców? Na pewno była też droga przez las. To było do sprawdzenia.
A teraz tylko załóżmy! Tak mogło przecież być. A potem Lehnerer musiał wysłuchać opowieści o tym, że proces umierania jego najlepszego przyjaciela może jeszcze trochę potrwać. Georg dokładnie pamiętał przestrach na twarzy Lehnerera. Jego ociąganie, kiedy Betty błagała go, żeby wziął udział w poszukiwaniu jej męża. Chyba się trochę przestraszył, nasz leśny sprinter, bo nie wyruszał sam na poszukiwania.
A późniejsze opowiadanie Betty o tym wyczynie nie bardzo było możliwe. W końcu Lehnerer igrał z jej życiem, gdy ją tak zostawił leżącą koło stolika. Możliwe, że Betty nie wiedziała o niczym. A więc on mógł się z nią wybrać na kolację.
Gdy podpisała swoje zeznania, pożegnała go uściskiem ręki i uśmiechem, który nie był niczym więcej niż cieniem uśmiechu. W przypadku Diny był o ton cieplejszy. Ale w jego przypadku był jakby trwożliwym pytaniem. To mu dodało nowych sił.
Przy drzwiach odwróciła się jeszcze raz i powiedziała ponownie: – Do widzenia. – I to było wszystko, ale wystarczająco dużo. Georg potrafił z uśmiechu i paru słów wyczytać tak wiele, że resztę sam sobie dopowiadał. Miejsce pomiędzy lustrami miał zapewnione, przynajmniej na sobotę. A potem się zobaczy.
Kiedy Betty zamknęła za sobą drzwi, Dina nadęła policzki, złożyła usta w dzióbek i powoli wypuściła przez nie powietrze. Wyglądała, jakby chciała zagwizdać. Ale powiedziała tylko: – Szkoda, że nie miałam martini, nie potrzebowałabym już do niego dodawać lodu. Ależ ona jest ulepiona z tej samej gliny co ta Rasche, tyle że zdecydowanie lepiej wygląda. Ta twarz! Aż jestem zazdrosna.
Dina uśmiechnęła się krzywo, obserwując go. – A pan tu siedzi jak sztywny kloc. Czy pan właściwie nigdy nie dostrzega, że jest pan mężczyzną, kiedy ma pan do czynienia z kobietą?
– Owszem – odparł, zabrzmiało to wręcz wesoło, naprawdę radośnie i beztrosko – od czasu do czasu to dostrzegam.
Dina nadal się uśmiechała. – No to nie wszystko jeszcze stracone.
W piątek rano dostarczono mu najpierw raport z ich własnych badań kryminologicznych. Nadające się do odczytania odciski palców tylko jednej osoby na drzwiach kierowcy i kierownicy lamborghini. Odciski na górze kierownicy były zatarte. W dolnej części były wyraźne. Jak gdyby Theissen przez pewien czas kierował samochodem tylko koniuszkami palców trzymanymi na dole kierownicy. Może uważał taki sposób prowadzenia za sportowy styl jazdy.
Tego, czy Lehnerer był przy czy nawet w samochodzie, nie dało się dowieść na podstawie odcisków palców. A wszystko inne trzeba było wziąć pod lupę, tak jak to ubranie w Dusseldorfie. Nie było tego wiele. Lamborghini miał skórzane fotele. Specjaliści od zabezpieczania śladów znaleźli tylko kilka włosów, kilka włókien i trochę brudu pod matami podłogowymi.
Na krótko przed południem dotarły wyniki sekcji. Na piśmie brzmiało to o wiele bardziej trzeźwo niż w mowie. Przyczyna zgonu, liczba promili, moment zgonu to były ustalone fakty. Nie dało się stwierdzić glonów krzemowych w drogach oddechowych Theissena. Tym samym ostatecznie stwierdzono, że nie mógł utonąć.
Podobnie ustalono, że co najmniej cztery godziny przed śmiercią wypił ostatnie łyki wódki. To samo dotyczyło ostatniej tabletki paramedu. Plus minus pół do godziny tolerancji czasowej. W przypadku godziny to wystarczało, pokrywało się jeszcze z jej zeznaniem. Nie wykluczało też faktu, że Theissen sam pojechał pomiędzy szóstą a wpół do siódmej do chaty, gdzie wlał w siebie ostatnią kroplę wódki. Wkrótce potem musiał stracić przytomność.
Poza wódką w ostatnim dniu życia delektował się jeszcze półtuzinem innych wysokoprocentowych alkoholi. Stały pokarm spożył, jak się zdaje, jedynie w małych ilościach i we wczesnych godzinach porannych. W samym żołądku dało się stwierdzić poza różnorodnymi alkoholami i resztkami leku wyłącznie ślady herbaty rumiankowej i krwi. Krew pochodziła z uszkodzonych żył przełyku.
Nie było tego wiele. Praktycznie prawie nic. Przewożenie martwego osobnika z jednego miejsca w drugie nie było karalne. Ale wywiezienie umierającego na łono natury, to już wyglądało inaczej. Georg udał się z dokumentami do prokuratury. Dobitnie wykazał, że lamborghini nie jest potrzebny do dalszego śledztwa i że również zwłoki mogą już zostać wydane. Potem przeszedł do zasadniczego punktu.
Teoria o wiernym i oddanym współpracowniku, który z troski o firmę około siódmej wieczorem zagląda do szefowej i wykorzystuje nadarzającą się okazję, nie przekonała prokuratora. Z perspektywy Thomasa Lehnerera nie było w domu Theissena niczego, co by wskazywało na samobójstwo, stwierdził. Żadnego listu pożegnalnego! Puste opakowanie po lekach na stoliku kobiety, która kilka godzin wcześniej narzekała na ból głowy. Lehnerer musiał założyć, że Betty Theissen zażyła ostatnie tabletki z tego opakowania. A pusta butelka w dłoni nieprzytomnego człowieka, którego pijaństwo było mu znane, była także jednoznaczną sprawą. Jeśli Thomas Lehnerer chciałby w tej sytuacji wykorzystać szansę, to musiałby natychmiast wrzucić do stawu Theissena, nieprawdaż?
Argumentacja prokuratora miała siłę przekonywania. Jako kontrargument Georg mógłby tylko przedstawić zmarłego ze skrzydłami, które musiałyby go przenieść czterdzieści metrów dalej. Prokurator potraktował tę sprawę jak najbardziej poważnie, tyle że sytuacja prawna była nieco kuriozalna. – Potrzebujemy przynajmniej jednego dowodu, że Lehnerer był tam, w lesie.
– Nie ma obawy – obiecał Georg – znajdę ten dowód. Przecież wystarczy kilka szarych nitek na garniturze Theissena. Ale do porównania będę potrzebował dresu, który Lehnerer miał na sobie w poniedziałek.
Prokurator potrząsnął głową. – Nie przy takiej liczbie dowodów, jakimi na razie dysponujemy. Poczekajmy na raport z laboratorium.
– A jeśli do tego czasu się go pozbędzie?
– A po co miałby to robić, skoro nie wie, że ma go pan na oku? Czy może już go pan wziął w obroty?
– Nie – powiedział Georg. Na tym rozmowa się zakończyła.
Późnym popołudniem do komendy przyszła matka Theissena. Przysłano ją do jego biura, podano też jego nazwisko jako funkcjonariusza prowadzącego sprawę, ale nazwisko chyba niewiele jej powiedziało. Weszła przez drzwi tak samo dumna i wyprostowana jak we wtorek do salonu w swoim domu. I zaraz przy drzwiach przystanęła, wpatrzona w Georga, rozpoznała go.
– Nie będę z panem rozmawiać! – Krótko i zwięźle. Potem jednak zdobyła się jeszcze na dalsze wyjaśnienie. – To by było absolutnie bezsensowne. Był pan u niej we wtorek. Chcę pomówić z funkcjonariuszem, który jest bezstronny.
Mógłby ją pouczyć, że ma do wyboru albo on, albo nikt, jeśli chce powiedzieć coś ważnego. Nie był jednak w stanie. Widział ją jeszcze, jak leży przed nim na podłodze, jak siedzi w fotelu, bijąc pięściami w jego poręcze. Miał jeszcze w uszach jej jęki. Nie potrafił postąpić inaczej, niż być uprzejmym. – Wolałaby pani porozmawiać z moją koleżanką?
– Z kobietą? – Nadal wpatrywała się w niego wrogo i lekceważąco. Kiedy skinął głową, stwierdziła: – Z kobietą w każdej chwili.
Zadzwonił po Dinę Brelach. Na szczęście była w budynku. Potrwało tylko kilka minut, nim ją odnaleziono i przysłano do jego biura. A przez ten cały czas matka Theissena stała przy drzwiach, nie podeszła ani o centymetr bliżej do biurka, mimo że kilkakrotnie proponował jej tam miejsce.
Kiedy Dina weszła do pokoju, Georg oznajmił: – Jeśli pani woli, to zostawię panią teraz samą z panią Brelach.
– Jeśli o mnie chodzi, to może pan zostać. Nie przeszkadza mi, jeśli będzie się pan przysłuchiwał rozmowie. I tak nie mam zbyt wiele do powiedzenia.
Tak więc pozostał. Matka Theissena chciała najpierw wiedzieć, jak daleko posunęło się dochodzenie. Dina Brelach upewniła się krótkim spojrzeniem, jak się sprawy mają. Ponieważ wzruszył tylko niewyraźnie ramionami, więc odpowiedziała: – Nie dysponujemy jeszcze wszystkimi faktami.
Matka Theissena skinęła głową. – Wiem. Będą państwo mieli wszystkie fakty dopiero wtedy, kiedy będzie zeznanie jego żony.
– Zeznanie mamy już zaprotokołowane – wyjaśniła Dina Brelach. Georg się nie wychylał.
Matka Theissena roześmiała się krótko i lekceważąco. – Mają państwo na myśli zeznanie Betty. Mogłam się domyśleć. Ale Betty już od lat nie była jego żoną. Ona nią była.
Przy ostatnich słowach wyjęła z torebki kartkę, podsunęła ją przez stół Dinie i zażądała: – Niech państwo z nią porozmawiają. Jeśli państwo tego nie uczynią, od razu pójdę do prokuratora. Złożę na państwa skargę.
Georg spodziewał się bezpośredniego oskarżenia wymierzonego przeciwko Betty, ale do tego nie doszło. Na kartce był adres i nazwisko, Eugenie Boussier. – Spotkają się z nią państwo wieczorem – oznajmiła jeszcze matka Theissena, idąc już do drzwi. – W ciągu dnia raczej nie. Wtedy pracuje, a nie wiem dokładnie gdzie.
Piątkowy wieczór jako możliwy termin rozmowy z Boussier natychmiast w myśli skreślili. Dina chciała się zająć resztą rodziny Rasche, porozmawiać z córką. A Georg nie chciał samotnej konfrontacji z ostatnią przyjaciółką Theissena. Uważał to za niewskazane.
W weekend zastaliby pewnie Eugenie Boussier pod wskazanym adresem. Tyle że na weekend mieli już inne plany. Jeszcze zanim Georg zdążył zasugerować, że od czasu do czasu potrzebuje trochę prywatności, Dina zapytała: – Moglibyśmy załatwić to w poniedziałek? W przeciwnym razie musiałby pan sam pojechać do tej kobiety.
– Starczy w poniedziałek – odpowiedział. – I tak czekam jeszcze na raport z laboratorium kryminologicznego landu, a on dojdzie pewnie najwcześniej w połowie przyszłego tygodnia.
Dina Brelach była zdziwiona. – Ma pan jakieś wątpliwości?
Skinął głową, wskazując na róg biurka, gdzie leżała cienka teczka z obydwoma raportami i zeznaniem Betty Theissen.
Dina zagłębiła się w raportach, starannie je przestudiowała, po czym stwierdziła: – Ale numer! A czy ja od razu nie mówiłam, że jego buty są za czyste?! – Potem spytała: – Ma już pan jakiś pomysł, kto go mógł tam zanieść?
Georg miał więcej niż pomysł i jakoś zamierzał tego dowieść, jakkolwiek.