39584.fb2 Sefowa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Sefowa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

ROZDZIAŁ 7

Niecałą godzinę po opuszczeniu przez Eugenie Boussier jego biura Georg siedział już naprzeciwko starego Theissena. Na najbardziej dręczące go pytanie otrzymał odpowiedź już po kilku minutach. Od kilku lat istniał testament, w którym Betty była wyznaczona jako jedyna spadkobierczyni.

Rodzony syn wprawdzie także by coś dostał. Dom rodziców i działkę, na której on stał. Tym samym otrzymałby rekompensatę więcej niż dostatnią, uważał jego ojciec. W czysto materialnym znaczeniu ten nierób wyszedłby na tym nawet znacznie lepiej niż jego pracowita żona.

Firma składała się z kilku maszyn i tego płaskiego budynku, za co oczywiście by się coś jeszcze dostało, gdyby się to sprzedało. Ale nikt by się na tym szczególnie nie wzbogacił. Prawdziwy kapitał stanowiła siła mięśni i umysłów, energia i gotowość działania, dążenie do celu i żelazna wola. To Betty stanowiła prawdziwą wartość, ona była majątkiem firmy.

– Pracowita dziewczyna – powiedział stary. – Mam tylko nadzieję, że nie rzuca jej pan niepotrzebnie kłód pod nogi. Co w ogóle znaczy to wypytywanie? Myślę, że się obędzie bez kłopotów.

– Jest kilka niejasności – odparł Georg.

– A mianowicie? – Ten głos, nie tak zupełnie obojętny jak w poprzedni wtorek, ale nadal dostatecznie chłodny. – Proszę posłuchać, minął już tydzień. Jutro zostanie pochowany. I tym samym sprawa powinna właściwie zostać zamknięta. Jeśli są jeszcze jakieś niejasności, z pewnością mogę panu pomóc je usunąć i nareszcie doprowadzić to do końca. Zakładam, że moja żona dosyć panu marudziła i jeszcze nasłała na pana tę czarnuchę. Niech pan szybko zapomni o tym, co te dwie panu naopowiadały. Teraz ja panu coś opowiem.

Georg nie miał czasu na wtręty czy protesty. Czarnucha odbiło się w nim gorzkim echem. Miał już na języku ostry komentarz. Ale starzec mówił bez przerwy dalej.

– Mój syn był błaznem omijającym wszelkie decyzje szerokim łukiem. Obojętne, co ostatnio opowiadał czy obiecywał swojej przyjaciółce. Jeszcze nie przejechał drogi do domu, a już trzy razy zmienił zdanie. Gwarantuję to panu. Nigdy by się nie zdobył na odwagę, żeby się rozejść z Betty. W tym wypadku znalazłby się bowiem na ulicy, bez feniga przy duszy. Swój pałac mógłby od razu spisać na straty, ciąży na nim poważna hipoteka. Betty może ją spłacić, on by tego nie potrafił. Tu drzwi byłyby przed nim ostatecznie zamknięte, nawet po mojej śmierci. Już ja bym się o to postarał. Nie dostałby nawet zachowka, przy wybitnie niewłaściwym postępowaniu roszczenia co do niego wygasają. Naturalnie doniósłbym na niego, że sprzeniewierzył pieniądze. Kazałbym mu zająć każdego feniga, którego bym znalazł w jego kieszeni. Nie zaznałby radości aż do śmierci. A gdyby jeszcze raz pokazał się na terenie firmy…

Nie dokończył tego zdania, uśmiechnął się tylko złym uśmiechem, było to dostatecznie sugestywne. Przez kilka sekund panowało milczenie. Kiedy Georg nadal nie reagował, stary wyjaśnił: – Chcę panu uświadomić rzecz następującą. Mieliśmy do czynienia z mężczyzną tuż po czterdziestce, który zawodowo do niczego nie doszedł. Był całkowicie zależny od tego, co osiągnęła jego żona. Nie chciał z nią żyć. Rozstać się z nią nie mógł, bo z niej żył. Teraz ten człowiek zapłodnił młode stworzenie, które wywierało na niego presję. Presja ze wszystkich stron, rozumie pan? Co więc zrobił ten mężczyzna?

Nie musiał odpowiadać na to pytanie. Stary skinął głową, pewnie wychodząc z założenia, że Georg pojął, o co chodzi.

– Czy pańska synowa wie o tym testamencie?

Starzec szybko wzruszył ramionami. – Zakładam, że tak. Zna moje nastawienie, a więc powinno to być dla niej jasne.

Georg miał nieco inne spojrzenie na tę sprawę. Poglądy nie dawały gwarancji. – Czy ktoś jeszcze o tym wie? – spytał.

– Mój syn o tym wiedział. I Thomas Lehnerer pewnie także. To on mnie wówczas zawiózł do notariusza.

Tym samym sprawa wyglądała całkiem inaczej. Poczciwy Thomas prawdopodobnie natychmiast opowiedział swojej Duszce, że teść rozporządził majątkiem na jej korzyść. Małe słówko „prawdopodobnie” jakoś się zagubiło. Brak motywu! To było wszystko, co mógł pomyśleć Georg. Betty nie miała motywu. Pełna butelka w pustym barku to był pewnie tylko przypadek. Może sama od czasu do czasu wychylała łyczek wódki. Dla odprężenia po ciężkim dniu pracy.

Potworne przedpołudnie odsuwało się w przeszłość. To ukłucie w środku, te wszystkie bzdurne myśli. Pistolet! W tym wypadku powinna go była od razu zastrzelić. Jak najbardziej wiarygodny rodzaj śmierci dla człowieka, który nie widział żadnego wyjścia.

Ale niejasności jeszcze nie całkiem znikły. Poprosił starego o nazwiska robotników, którzy brali udział w poszukiwaniach. Po niewielkim wybuchu gniewu starzec mu je podał. Było ich sześć.

Opuszczając dom, niemal zderzył się w holu z matką Herberta Theissena. Zdaje się, że stała pod drzwiami i podsłuchiwała. Popatrzyła na niego tak wyniośle i pogardliwie, że bardziej wrażliwego człowieka zmusiłoby to do schowania się w jakiejś dziurze. Georg nie liczył się z tym, by poświęciła mu choć jedno słowo. A jednak tak się stało – i było to nawet więcej niż jedno słowo. Mówiła cicho, pewnie nie chciała, by usłyszał ją mąż.

Wysuniętą brodą wskazała na drzwi, które Georg właśnie zamknął za sobą. – Dla niego od pierwszego dnia była człowiekiem w jego guście. Wyciosana z tego samego drewna. Najpierw nie chciał jej dać nawet miejsca, żeby się uczyła zawodu. Jej ojciec był pijakiem, brat też nie był lepszy. I powiedział, że cała rodzina do niczego się nie nadaje. Nie wiem, jak go przekonała do zmiany zdania. Nie swoim młodym ciałem, na coś takiego nigdy nie reagował. Ale pewnego dnia przyszedł i powiedział, że ta dziewczyna zasługuje na szansę. Że nie można wszystkich wrzucać do jednego worka.

Był to tylko szept. Georg miał problemy, by ją zrozumieć. Nie był też pewien, czy słowa są skierowane do niego, czy mówi sama do siebie. Jej spojrzenie dawno już wbiło się w podłogę. – Ona zawsze osiąga to, czego chce. Nawet ja poszłam wtedy na jej lep. Szatan musi być po jej stronie. W końcu on też jest mężczyzną. I stale był jej przychylny. Ale ona nie zdała się tylko na to. Złożyła mu ofiarę, niewinne dziecko, mego wnuka, rzuciła bestii na pożarcie.

Brzmiało to tak, jakby ta stara kobieta postradała zmysły. Ale nie sprawiała takiego wrażenia. Stała tam całkiem spokojnie. Jej spojrzenie oderwało się od kamiennej podłogi, powoli się uniosło i wbiło w twarz Georga. Jasny wzrok i pełen boleści uśmiech. – Wiem, że mi pan nie wierzy. Jeśli jakiś mężczyzna był z nią dłużej niż przez pięć minut sam na sam, to można go spisać na straty. Po co więc zadawać sobie trud? Ale chcę, żeby pan wiedział. Żeby potem nie mógł pan powiedzieć, że nikt pana przed nią nie ostrzegł. Co pan pocznie z tą wiedzą, to pańska sprawa. Zabiła mojego syna, najpierw swojego, a potem mojego. Nie potrafię tego dowieść, ale czuję to, tutaj.

Uderzyła się pięścią w piersi. – Czuję to, jakbym przy tym była. I będzie jeszcze więcej ofiar. Ona znowu to musi zrobić. Szatan pragnie krwi, nie spocznie. To, co raz chwycił w szpony, tego już nie wypuści. Niech pan o tym pomyśli, kiedy następnym razem stanie pan przed nią.

Georg mógł tylko przytaknąć. A potem stał przed tym ponurym posągiem, który nie miał już żadnego spadkobiercy. Głos starszej kobiety brzmiał w jego głowie, jej błagalny ton i święta powaga. „Najpierw swojego, potem mojego. Szatan pragnie krwi”. Na jakie pomysły wpadają niektórzy ludzie. Rzucić bestii na pożarcie! Czy miała przy tym na myśli psa, czy samego szatana? Przeżył już niejedno i słyszał niejedną bzdurę, ale czegoś takiego jeszcze nigdy.

Czuł pilną potrzebę natychmiastowego wyjazdu do Betty, do firmy, żeby choć na krótko ją zobaczyć. Musiał jej też powiedzieć o tych pieniądzach, których zwrotu mogła zażądać. W ten sposób poprosić ją jakby o przebaczenie za własne potworne podejrzenia. Mógłby też wtedy za jednym zamachem porozmawiać z robotnikami.

Betty nie spotkał. Szefowa miała liczne sprawy do załatwienia poza biurem, dowiedział się Georg. Dziewczyna w recepcji nie była pewna, czy szefowa wróci jeszcze do firmy. Z panem Lehnererem także nie można było porozmawiać, bo jego również nie było. Nie, nie pojechał razem z szefową. Ona wyruszyła już wczesnym rankiem, pan Lehnerer dopiero po południu. I nawet jeszcze pytał, dokąd udała się szefowa.

Sześciu robotników, którzy brali udział w poszukiwaniach Herberta Theissena, Georg mógł wypytać na placu budowy. Pojechał tam, porozmawiał z tymi ludźmi. Pierwszy dobiegał już pięćdziesiątki, drugi i trzeci nie byli wiele młodsi. Czwarty od dwóch lat był żonaty, a przed czterema miesiącami został ojcem bliźniaków. Piąty był dopiero od trzech miesięcy zatrudniony w firmie. Szósty był chuderlawym człowieczkiem i Georg stawiał sobie pytanie, czy w ogóle byłby on w stanie unieść wiadro z piaskiem. Tyle że ten chuderlak nie musiał podnosić ciężkich rzeczy, nie mógł jedynie cierpieć na zawroty głowy. On bowiem kierował dźwigiem.

Tak czy siak, Georg nie wierzył, że mógłby to być któryś z tych robotników. Uważał też za wątpliwe, by Betty w to wierzyła. To był tylko wybieg, pomyślał, obserwując, jak chuderlak zręcznie, niczym łasica, wspina się do kabiny dźwigu. Thomas Lehnerer, pomyślał, wracając do samochodu po rozkopanym błocie. O zwariowanych wypowiedziach teściowej Betty niemal już zapomniał. Ale zapomnieć o Thomasie to było dla niego niemożliwe.

Testament, który czynił ją jedyną władczynią niewielkiego, ale w samej rzeczy bezwartościowego imperium. A Lehnerer o tym wiedział. Może marzył o tym, że pewnego dnia zasiądzie u jej boku i podzieli się jej władzą. Tyle że ona nie myślała o rozwodzie. Dlaczego nie?

To przecież śmieszne, że przez te wszystkie lata nie sięgnęła po legalną możliwość, aby uchronić konta firmy przed dalszymi zakusami męża. Albo i nie śmieszne. Jeśli jakaś kobieta dawała się przez lata bez końca oszukiwać, ciągle przymykała oczy. Mężczyznę, który tylko wykorzystywał ją finansowo, chroniła nawet przed uzasadnionym gniewem jego ojca, trzymając język za zębami, znosząc liczne eskapady, i w miarę możliwości łatała dziury, które on robił, to miała po temu dobre powody. Albo była to resztka miłości, albo raczej poczucie winy.

Zagryzione na śmierć niemowlę! Nie wolno zapominać, jaka była wtedy młoda, miała tylko siedemnaście lat. W tym wieku coś takiego osadza się głęboko w człowieku. A potem przez całe życie nosi się to w sobie. Przez połowę dotychczasowego życia pokutowała za chwilę nieuwagi. Nieszczęsna duszyczka. Duszka Lehnerera.

Zaraz po piątej po raz pierwszy zadzwonił do jej domu. Nikt nie podniósł słuchawki. Miał jeszcze coś do zrobienia na komendzie i tymczasem zajął się swoimi obowiązkami. O szóstej spróbował jeszcze raz, znowu bez powodzenia. To były pewnie bardziej czasochłonne sprawy, te, które musiała załatwić poza biurem. O siódmej kolejny telefon. Nikt nie odebrał. A on widział przed sobą jej łóżko, te wszystkie lustra. I zacnego Thomasa dokładnie pośrodku. I nie leżał tam sam! Niektórzy ludzie nie podchodzili po prostu do telefonu, kiedy byli zajęci ważniejszymi sprawami.

O wpół do ósmej nie mógł już dłużej wytrzymać. Kilka minut po ósmej pojechał do niej. Zatrzymał wóz nie bezpośrednio pod jej domem, ale dobrych sto metrów dalej, żeby nie zostali uprzedzeni przez szum silnika, jeśli byli razem. Musiała być w domu. Jej auto stało na podjeździe. Ale w żadnym z frontowych okien nie paliło się światło, ani w jej sypialni, ani w kuchni. A na jego dzwonek przy drzwiach wejściowych nikt nie zareagował.

Miał ochotę walnąć pięściami w drzwi i wrzasnąć: – Otwórz, ty bestio. Dobrze wiem, że tam jesteś. – Oczywiście ani nie uderzył w drzwi, ani nie rozdarł się. Wetknął pięści do kieszeni spodni i obszedł dom od tyłu, będąc stanowczo zdecydowany, że zrobi tak jak Lehnerer, po prostu wejdzie do środka. Niekoniecznie ją zawoła, raczej jej poszuka, jeśli drzwi od tarasu będą otwarte.

I były. Nie musiał jednak skradać się do domu ani po schodach do jej sypialni. Betty była w ogrodzie. I była sama. Początkowo niemal ją przeoczył w resztkach dziennego światła, które sprawiało, że skraj lasu zdawał się czarny, a trawnik nurzał się w szarości. Wystawała z trawy, jakby zapadła się w nią aż po kolana. W tym momencie ten zwariowany widok wywołał w nim taką ulgę, że wbrew swojej woli wybuchnął śmiechem.

Miała na sobie jedną z typowych dla niej spódnic, w kolorze beżowym, przylegającą do ciała, sięgającą nieco ponad kolana. Do tego rdzawoczerwoną bluzkę i opaskę na czole, żeby włosy nie wpadały jej w oczy. W dłoni trzymała szpadel. Na długości dobrych dwóch metrów bezładnie rozgrzebała ziemię. Wokół na trawie leżały kupki piachu. Jej buty miały ten sam kolor co bluzka, były to eleganckie czółenka na średnim obcasie. I tak tkwiła wśród rozgrzebanego błota.

Gdy tak przed nim stała, a raczej bardziej pod nim, spoglądając ku górze z częściowo przerażoną, częściowo zadziwioną miną, nie mógł postąpić inaczej. Tylko się śmiał i śmiał, i śmiał, potrząsając przy tym głową. Przecież on to wziął za żart. Krzaki bzu!

– Ale z ciebie zwariowany pisklak – wydyszał, kiedy uspokoił się wreszcie na tyle, że mógł znowu mówić. A potem zobaczył opatrunek na jej lewej dłoni, brudny i niedbale założony. Taki wołający o pomstę do nieba brak rozsądku, podobna nierozwaga jak to poczucie winy trzymające ją tak długo u boku męża.

– No wyjdź już stamtąd – zażądał. – Sądzę, że na dziś dosyć się już nakopałaś.

Betty również się roześmiała, nie tak wesoło jak on, nieco niepewnie. Nie usłyszała, jak nadchodzi, nie słyszała też samochodu. Bardzo się przestraszyła, kiedy raptem stanął na tarasie. – Jak się za coś bierzesz, to trzeba to doprowadzić do końca – powiedziała. – Krzaki już zamówiłam. Dzisiaj rano i tak miałam coś do załatwienia w mieście, więc od razu poszłam do sklepu ogrodniczego. Gdybym natychmiast tego nie zrobiła, to znowu by nic z tego nie wyszło. Znalazłam trzy wspaniałe egzemplarze. Dostarczą je w piątek. Jeszcze się zdziwisz.

– Już się dziwię. A co na to twoja ręka?

Westchnęła, wzruszyła ramionami, popatrzyła na brudny bandaż z przygnębioną miną, coś z niego oderwała i upuściła na ziemię. – Niezupełnie się ze mną zgadza. Ale ochraniam ją na tyle, na ile to możliwe.

Przeszedł tych kilka kroków dzielących go jeszcze od rowu, wskoczył do niej na dół i wziął ją w ramiona. Tylko przez chwilę ją poczuć, jej ciepło przez cienki materiał bluzki i jego koszuli. Była spocona. Jej czoło lśniło. Bluzka była zabrudzona na ramieniu. Nie dbając o to, odebrał jej szpadel.

– Muszę jednak ci pomóc – stwierdził i dla formalności wyrzucił w górę kilka grudek ziemi. Ale nie przyjechał tu, żeby kopać. Po trzecim ruchu łopatą zaproponował jej handel wymienny. – Jeśli mnie poczęstujesz kawą, to opowiem ci kilka nowin, które z pewnością cię ucieszą.

– Czy to ja muszę zrobić tę kawę?

– Niekoniecznie, w ostateczności zrobię ją sam.

– Dobrze – powiedziała, obdarzając go promiennym uśmiechem. – Jakie to nowiny? – Mogło chodzić wyłącznie o wyniki badań laboratoryjnych, skoro był tak wesoły i rozluźniony. Niczego nie znaleźli! Thomas był głęboko przekonany, że nic nie znajdą. Łuski skórne, próbki potu. Thomas tylko się z tego uśmiał. Jak Betty wpadła na taki pomysł?

Naturalnie tego nie mogła mu powiedzieć. A Thomas machnął ręką. – Nie martw się, duszko. Nie istnieje nic takiego, a niczego innego nie będą mogli znaleźć.

– No powiedz już – nalegała jak dziecko, które już trzy dni wcześniej chce wiedzieć, co dostanie na urodziny. – Czy zamknięto już dochodzenie?

Nie odpowiadał, wetknął szpadel w ziemię, jednym ruchem wyskoczył z rowu i pomógł jej się wydostać. Przy tym zaraz ponownie wziął ją w ramiona. Jej nos też trochę się świecił. Buty były całe oblepione ziemią.

Wreszcie Georg powiedział: – Tak szybko to nie będzie. Ale wiesz, że twój teść przed kilku laty sporządził testament?

– I to są te twoje nowiny? – spytała.

– Poczekaj – odparł, powoli przesuwając ją na taras. – Nie tak szybko. Jeszcze nie skończyłem. I wiesz, kogo uczynił swoim spadkobiercą?

Celowo powiedział spadkobiercą. Tu była niewielka resztka niepewności, czy naprawdę przez osiemnaście lat dała się związać swojemu poczuciu winy. Właściwie Betty nie była takim typem człowieka. Jeśli o niczym nie miała pojęcia, to teraz musiała koniecznie wytypować swojego męża. Georg trzymał ją wprawdzie mocno i tak było dobrze, ale głęboko we wnętrzu czuł jednak, jak wszystko mu się zaciska, jak niewidzialna pięść gotuje się do zadania mu ciosu.

Skrzywiła twarz w domyślnym uśmiechu, obie ręce oparła na jego ramionach. Nie wiedziała, do czego Georg zmierza. Oczywiście, że stary sporządził testament. Wkrótce po wypadku Thomas zawiózł go do notariusza i opowiedział jej o tym. Ale Thomas nie był przy tym obecny, kiedy ustanowiono testament. A kto został spadkobiercą, nad tym nie trzeba się było długo zastanawiać przy jednym tylko synu.

Nie rozumiała, co to wszystko ma znaczyć. Dlaczego Georg o to pyta. Musiała być jakaś przyczyna. I tylko Bóg raczy wiedzieć, ile zależało od jej odpowiedzi. Nadal zachowała na twarzy uśmiech, udało jej się nawet przybrać kusząco-drwiący ton: – A co się ze mną stanie, jeśli nie będę tego wiedziała? Aresztujesz mnie z powodu szpiegostwa?

Potrząsnął głową, przycisnął usta do jej skroni, smakując mieszankę soli i pudru. – Z powodu szpiegostwa nikogo się nie aresztuje – mruknął. – W takich wypadkach kładziemy ludzi na stół. – Jego spojrzenie było przy tym aż nadto wyraźne. Przesunął ją jeszcze trochę w tył, aż jej stopa uderzyła o najniższy stopień tarasu.

– I o to chcesz się od razu postarać? – spytała. – Jeszcze przed obiecaną kawą?

– Kawa w tym czasie może się parzyć.

Na tarasie ją puścił, ale natychmiast ujął jej dłoń i pociągnął ją za sobą do otwartych drzwi wiodących do salonu. Nawet nie dał jej dosyć czasu, żeby zrzuciła ubłocone buty, przeciągnął ją przez pokój i korytarz do kuchni. Tam wypuścił jej rękę i podszedł do ekspresu do kawy.

Sprawa testamentu zdawała się nie być aż tak ważna, w przeciwnym razie nie zostawiłby jej tak łatwo w spokoju. A może chciał wrócić do tego później?

– Nie tutaj – powiedział, kiedy obróciwszy się w jej stronę, stwierdził, że usiadła na krześle. Wstała więc i usiadła na krawędzi stołu.

– Tak już lepiej – powiedział.

Kiedy zaczął rozpinać jej guziki bluzki, objęła jego twarz obiema dłońmi, pocałowała go, a potem poprosiła: – Nie tak! Pozwól mi przynajmniej najpierw wziąć prysznic. Jestem cała spocona.

– Sama jesteś sobie winna – mruknął tylko. – Nikt ci nie kazał przekopywać całego ogrodu.

Bluzka była rozpięta, biustonoszowi nie poświęcił chwili czasu, podciągnął jej tylko w górę spódnicę, pytając przy tym: – Mam nadzieję, że masz dobrego adwokata? Nie znam się na odpowiednich paragrafach. Dobry adwokat z pewnością wie lepiej ode mnie, jak powinnaś postąpić.

W ogóle nie zwrócił uwagi na fakt, że mu nie odpowiada. Ściągając jej figi i rozpinając pasek swoich spodni, mówił dalej: – Nie musisz wcale sprzedawać lamborghini. Możesz nim sama jeździć, jeśli masz ochotę. Akurat by do ciebie pasował. Pieniądze jeszcze są i jest to własność firmy, jeśli jestem w stanie to ocenić. Twój mąż nie miał prawa z nich korzystać. Możesz zażądać zwrotu wszystkiego. I pewnie jest tego wiele więcej, niż sobie wyobrażasz. Twój mąż nie był już od prawie roku w kasynie. Grzecznie oddawał wszystko przyjaciółce, żeby ta mogła odkładać na wspólną przyszłość.

Przez dwie, trzy sekundy wsunęła się pomiędzy nich wąska, ciemna twarz, na którą patrzył zaledwie kilka godzin temu, z całym swoim smutkiem i rozpaczą. W ciągu tych sekund czuł się bardzo podle, jak okropny zdrajca, jak Judasz, który za trzydzieści srebrników zdradza swego pana. Zaraz to jednak minęło, kiedy w nią wszedł. Teraz czuł już tylko ją.

Jego słowa dotyczące adwokata sprawiły, że cała zesztywniała. Uszło to jego uwadze, bo całą energię poświęcił na zdarcie z niej fig. A potem znowu wszystko potoczyło się tak szybko. Najpierw nie czuła nic oprócz strachu. Potem nadeszła ulga, bezgraniczna ulga, nie tylko dlatego, że miała jeszcze pieniądze, ale raczej, że on nic nie przeczuwa. Wreszcie mogła się skoncentrować na tym, co on robi. Nareszcie wzrosło jej podniecenie, ale on już skończył.

– Zostań tak – szepnęła, przyciągnęła go nogami bliżej siebie, położyła głowę na ramieniu, zamknęła oczy. – I opowiadaj dalej.

Nie poruszała się, tylko jej mięśnie się skurczyły, a oddech przyspieszył. Opowiedział jej jeszcze trochę o Eugenie Boussier, o planach rozwodu jej męża. Potem o swojej wizycie u jej teścia i jak on to postrzega. Na koniec o jej spadku. Nie było widać, czy go słucha.

Mówił cicho, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. To było fascynujące, tak się jej przyglądać. Oddychała z lekko otwartymi ustami, oczy miała zamknięte, nie wydała z siebie żadnego dźwięku, tylko kilka razy drgnęła raptem jak pod wpływem przepływającego prądu, rzuciła głową w przód i wtuliła twarz w jego ramiona. Przy tym przez jej usta przebiegł jakby jęk. Jej nogi drżały, ramiona również. Znowu uniosła głowę, otworzyła oczy, spojrzała na niego lekko szklanym spojrzeniem.

– To było dobre – mruknęła, przyciągnęła do siebie jego głowę i zaczęła go całować.

Ale w tej chwili nie miał nastroju do pieszczot. Na razie był zadowolony i chciał otrzymać jeszcze tylko kilka odpowiedzi, żeby usunąć ostatnie niejasności. Nie dała po sobie poznać, czy jego zachowanie zepsuło jej nastrój, ta gwałtowna zmiana mężczyzny w policjanta. Spokojnym, neutralnym głosem udzieliła mu informacji.

Butelka wódki w barku?

– Nigdy nie troszczyłam się o barek. Gdy się miało ojca alkoholika, a potem jeszcze męża, to nie kupuje się wódek. Poza tym nie miałam na to pieniędzy. Herbert napełniał barek, poza tym też sam robił sobie zakupy. To puszeczkę kawioru na śniadanie, ale tylko bielugę, to na obiad wyborne gotowe danie, filet wołowy w ryżu, naturalnie wołowina wyłącznie argentyńska. Czy może myślisz, że jeszcze dla niego gotowałam? Tego nie robiłam nawet dla siebie.

To brzmiało wiarygodnie. A plany rozwodu?

– Nie mówił o rozwodzie ani w ostatni poniedziałek, ani nigdy przedtem. Gdyby uczynił taką propozycję, obojętne, w którym momencie, z pewnością nie rzucałabym mu kłód pod nogi. Wręcz przeciwnie.

Mówiąc to, miała jeszcze dokładnie przed oczami tamtą scenę, a w uszach głos męża: – Zniknę, w porządku? – To pewnie o to chodziło. Poczynił też kilka aluzji, z których można było wnioskować, że wie o testamencie swego ojca. Ten idiota! Wiedział, a nigdy nie zdradził się ani słówkiem. Mógłby jeszcze żyć, gdyby wcześniej już…

Ale zadawanie sobie pytania, dlaczego przez te wszystkie lata trzymał buzię na kłódkę i znosił ten związek, było zbyteczne. Ponieważ natychmiast wyrzuciłaby go na ulicę. Bo nie mógł jej pozwolić dożyć tego triumfu, nie po osiemnastu latach walki. On chciał być tym, który się śmieje ostatni. – Piję za jutrzejszy poranek! – Słyszała to nadal wyraźnie. Czy on rzeczywiście wyobraził sobie, że sięgając po raz ostatni do kasy, zada jej śmiertelny cios? Właśnie on? Ten wieczny przegrany!

Dla Georga wszystko znowu było w jak najlepszym porządku. Lepiej już być nie mogło. Teraz miał nastrój na pieszczoty. Tyle że nie dane mu było rozkoszować się nimi zbyt długo. Nadal stał przy stole, a ona siedziała na nim, obejmując jego kark ramionami, a nogami biodra, wodząc ustami po jego twarzy, kiedy u drzwi wejściowych zabrzmiał dzwonek.

Wzdrygnęła się. To nie łagodny gong do drzwi tak ją wystraszył, ale raczej natychmiast powracające wspomnienie tego, co mu opowiedziała tej długiej nocy z poniedziałku na wtorek. Przede wszystkim to jedno zdanie: – Ale gdybym się z nim rozstała, to co by się stało z firmą?

Zapomniał o tym. Musiał o tym zapomnieć, w przeciwnym razie musiałoby mu się rzucić w oczy, jakie znaczenie ma to pytanie. Ale on stał tu przed nią ze spuszczonymi spodniami, pozwalał się całować z zamkniętymi oczami.

– Po prostu nie otworzymy – mruknął, kiedy gong rozległ się po raz wtóry.

– Zwariowałeś. – Szepnęła tylko. Dla niej było jasne, kto stoi tam pod drzwiami. W grę wchodził tylko jeden. – Przecież zobaczy, że na dworze stoi moje auto. Poczekasz, aż wejdzie przez taras? Drzwi są jeszcze otwarte. Mnie to obojętne, to ty jesteś tym, który się tu kompromituje.

W ułamku sekundy była na podłodze, obciągnęła już spódnicę, zapięła guziki bluzki, idąc korytarzem. Spoglądając przez ramię, cicho zażądała: – No ruszże się.

Ponownie rozległ się dzwonek. – Chwileczkę! – krzyknęła. – Już idę.

Miała rację, Georg zdawał sobie z tego sprawę. Nie mógł sobie pozwolić na to, by go przyłapano w jednoznacznej sytuacji, jeszcze nie. A już na pewno nie Lehnerer. Doszła do drzwi wejściowych. Usłyszał, jak rozmawia, całkiem naturalnie. Na swój sposób rzeczywiście była bestią. – Przykro mi, jeśli musiałeś czekać. Byłam w ogrodzie. Dlaczego po prostu nie wszedłeś od tyłu? Przecież normalnie tak robisz.

Potem wróciła, a Lehnerer wszedł zaraz za nią. Georg doprowadził swój strój do porządku, zgarnął z podłogi jej figi i wetknął je sobie do kieszeni spodni. Tym samym zostały usunięte zdradzieckie ślady. Ale nie mógł się powstrzymać, by nie podejść do szafki i nie wyjąć naczyń. Kawa już dawno przeleciała przez filtr. Thomas wpatrywał się w niego, nie dało się przeoczyć wrogości w jego wzroku.

Georg się uśmiechnął, nakrył dla dwóch osób, mówiąc: – Oszczędził mi pan jeżdżenia, panie Lehnerer. I tak chciałem się jeszcze do pana wybrać.

Od tego również nie mógł się powstrzymać. Tylko kilka pytań. – Najlepiej niech mi pan zapisze, jaką drogą pan jechał tamtej nocy. Od tego momentu, kiedy został pan sam. I proszę jeszcze wypisać imiona tych dziewcząt, które pan odwiedził.

Lehnerer nadal nie spuszczał z niego wzroku, już nie tak nieprzyjaznego jak na początku, raczej nieco drwiącego. – Odwiedziłem tylko tę Boussier. Innych nie zastałem. Ale już to raz powiedziałem.

– Wiem – stwierdził Georg – ale potrzebuję tego na piśmie. Muszę pana prosić, by w najbliższych dniach zjawił się pan na komendzie i podpisał swoje zeznania.

Mówiąc to, podszedł do ekspresu do kawy, wyjął dzbanek, wrócił z nim do stołu i napełnił obie filiżanki.

Thomas Lehnerer nadal stał przy drzwiach. Kiedy Georg usiadł, podszedł bliżej, również wziął sobie krzesło, spojrzał na Betty i się uśmiechnął. Był to bardzo pewny siebie uśmiech.

– Czy też mogę dostać kawy?

– Naturalnie – powiedziała, przynosząc mu filiżankę.

A potem siedzieli tak we troje. Georg zadał kilka pytań, udało mu się też nieraz nadać im groźne brzmienie, na przykład przy pytaniu o grupę krwi. Miał nadzieję, że Lehnerer poczuje się nieswojo i zniknie.

Ale ten nawet nie zamierzał wyjść, w zadumie mieszał swoją kawę, mimo że nie dodał do niej ani mleka, ani cukru. Spokojnie odpowiadał na pytania Georga, niekiedy nieco drwiąco, czasem z lekkim znudzeniem, ale zawsze pewnie. Ale nie była to pewność mężczyzny, który nie jest świadom żadnej winy. Była to pewność mordercy, który ufał, że niczego mu nie można dowieść.

Georg znał tę postawę z licznych przesłuchań. Na początku zawsze czuli się pewnie, ale później… Tylko że teraz byli na początku i nie pozostało mu nic innego, jak na krótko przed ósmą się pożegnać, przelewając wszelkie nadzieje na raport z laboratorium. Tylko kilka szarych niteczek!

Betty odprowadziła go do drzwi, wzruszając z żalem ramionami, przycisnęła palec najpierw do swoich, a potem do jego ust.

Zamknąwszy za nim drzwi, oparła się o nie na chwilę i głęboko odetchnęła. Potem powoli wróciła do kuchni.

Thomas spoglądał na nią ponurym wzrokiem. – On się już tu czuje jak u siebie w domu, nawet wie, gdzie stoją filiżanki. Miałem poczucie, że przyszedłem w nieodpowiednim momencie. Przeszkodziłem wam w czymś?

Był wściekły, bardzo wzburzony, mimo że udało mu się to powiedzieć dosyć opanowanym głosem. Widać to było po nim. Znała go dostatecznie dobrze, by wiedzieć, jak zareagować na jego gniew.

– Owszem, przeszkodziłeś – odpowiedziała spokojnie, podeszła do stołu i stanęła koło niego. – I byłabym ci naprawdę bardzo wdzięczna, gdybyś tymczasem odzwyczaił się od cowieczornych odwiedzin.

– Ach – udał zdumionego Thomas, a jego głos ociekał sarkazmem. – Czy to może oznacza, że on cię co wieczór odwiedza?

– Skończ z tymi idiotyzmami – przywołała go do porządku. – Dokładnie wiesz, o co mi chodzi. Był tu w poprzedni wtorek i we środę, i za każdym razem ty też się zjawiałeś. I do tego jeszcze wchodzisz przez taras, wołając „Duszko”. Masz go za głupca? Myślisz, że nie potrafi do trzech zliczyć?

Thomas na moment zagryzł wargi. – Już raz ci mówiłem, że on nic na nas nie ma. Dla niego to zupełnie bez znaczenia, jak ja cię nazywam.

W jego głosie nie było już sarkazmu, tylko nieskrywana wściekłość. – Chyba że on sam ma na ciebie chętkę. A ma. Miał od samego początku. Jeszcze dobrze nie wszedł w drzwi, a już zaczął rozbierać cię wzrokiem. A tobie się to podoba, jeszcze go prowokujesz. Czy może myślisz, że jestem ślepy? Przecież widzę, co tu się dzieje. Ostrzegam cię, Betty, nie graj ze mną w żadne gierki. Dużo zaryzykowałem i nie uczyniłem tego na darmo.

Przez kilka sekund przyglądała mu się zaskoczona, potem z namysłem potrząsnęła głową: – Nie, pewnie nie na darmo. Mogłoby to cię kosztować dobrych dwadzieścia pięć lat. I nie wyobrażaj sobie, że mógłbyś mnie w to wciągnąć, jak zrobi się gorąco. Mam alibi na ten czas. Nikt inny, tylko on sam siedział tu u mnie. Abstrahując od tego, nie miałam motywu. W każdej chwili mogłam wyrzucić Herberta na ulicę. Właśnie się o tym dowiedziałam. Stary sporządził testament na moją korzyść.

Thomas nadal był wściekły: – To cudownie dla ciebie. Ale tak łatwo nie dam się odwieść od tematu.

Roześmiała się. – Ja też nie! Pozostańmy przy tym temacie: zakochany policjant. W tym miejscu się z tobą zgadzam. Podoba mi się to. I czynię wszystko, co mogę, by podtrzymywać jego dobry humor. Jestem dla niego miła, pozwalam mu robić kawę, jeśli ma ochotę się jej napić. Daję mu poczucie, że widzę w nim nie tylko policjanta. Może w ten sposób mogę go skłonić do tego, żeby wcześniej zdradził mi parę informacji. To pomogłoby nam obydwojgu.

Thomas zaczął się uśmiechać. – Jakich informacji? O łuskach skórnych i próbkach potu?

Betty podeszła do swojego krzesła i usiadła. – Na przykład – powiedziała. – Nie bez powodu pytał cię o grupę krwi.

Jego uśmiech stał się o niuans szerszy. – A więc to on nabił ci tym głowę. Tak też myślałem. Przecież sama byś nie wpadła na taki zwariowany pomysł. Betty, nie widzisz, jak on cię chce wykiwać? Nie istnieją takie badania. Blefuje, bo chce cię zbić z tropu. Są w stanie dużo zrobić, ale cudów zdziałać nie umieją. Są pewne granice.

– To ty tak mówisz – stwierdziła. – Ty przecież na co dzień zajmujesz się tą materią. Ale nawet jeśli masz rację, to podejrzenie skierowane przeciwko tobie tym samym nie znikło z powierzchni ziemi. A może znajdzie się coś innego. Jeśli znajdzie choćby najmniejszy dowód, że byłeś nad stawem…

Przerwała, czekając na jego reakcję. Nie było żadnej. Uśmiech znowu zniknął. Jego mina była neutralna i pełna wyczekiwania. Powoli mówiła dalej: – Może powinieneś na kilka dni wyjechać. Wtedy zobaczymy, czy on tylko bleruje. Ma coś przeciwko tobie, to pewne. Ale czy cię rzeczywiście podejrzewa, czy widzi w tobie tylko rywala, o tym przekonamy się dopiero wtedy, gdy nie będziesz mu tańczył przed nosem. Zasygnalizuję mu, że ma u mnie szanse. Może je wykorzystać dopiero wtedy, gdy zamknie tę sprawę. A zamknąć ją może dopiero wtedy, kiedy wszystko będzie w porządku.

Thomas znowu się uśmiechał, tym razem ani wesoło, ani sarkastycznie. – Dobrze to sobie wymyśliłaś. Ja zniknę na parę dni, a wtedy ty będziesz miała wolną rękę. Przecież on nie zadowoli się sygnałami, dobrze o tym wiesz. Ale to już raz przerabialiśmy, Betty. Nie musimy tego koniecznie powtarzać.

Spoglądała na niego, jakby nie zrozumiała, co powiedział. Po kilku sekundach potrząsnęła głową, stwierdzając zarazem ze zdumieniem w głosie: – To było podłe. Kto wtedy kogo odesłał z kwitkiem? Kto kogo całymi miesiącami wodził za nos? Kto komu obiecywał gwiazdkę z nieba? Do licha, miałam dopiero szesnaście lat! Wierzyłam ci. Dokładnie wiesz, czemu wtedy zadałam się z Herbertem. Bo sądziłam, że w ten sposób mogę cię zranić. Chciałam cię zranić, chciałam ci zadać taki ból, jaki ty zadałeś mnie. Tak głupim jest się tylko w wieku szesnastu lat. Tobie to przecież było bardzo na rękę. Przynajmniej nie musiałeś podejmować żadnej decyzji.

– To nieprawda, Betty – zaprzeczył. – To jest…

Machnęła ręką, przerywając mu. – Ach, przestań. Nie mam ochoty odgrzebywać starych historii. Mamy ważniejsze sprawy, o których musimy pomyśleć. Jeśli twoja jedyna troska polega na tym, że pójdę do łóżka z policjantem, to mogę tylko powiedzieć, że rzeczywiście jesteś bardzo pewny swego. Ale pozwolisz, że ja nie będę. A jeśli podczas tych badań jednak wyjdzie na jaw coś istotnego? Wiem, że w to nie wierzysz, ale załóżmy, że jest taka możliwość. Jeśli wtedy będziesz pod ręką, to cię złapie. Mam nadzieję, że to dla ciebie jasne. Ale jeśli cię nie będzie…

Nie dokończyła tego zdania, pochyliła się naprzód, kładąc mu rękę na kolanie. – Thomas, wiem, co dla mnie zrobiłeś. Nigdy w życiu o tym nie zapomnę. I nie chcę, żebyś za to poszedł do więzienia. To jeszcze jeden powód, żeby cię na kilka dni odesłać. O wiele lepiej bym się czuła, gdybyś się z tym zgodził.

Zobaczyła, że chce jej odpowiedzieć, więc szybko poczęła mówić dalej: – Mówię to śmiertelnie poważnie. Boję się, Thomas. Jeśli będzie trzeba, jeśli w ten sposób będę mogła zapobiec temu, żebyś wpadł po uszy w kłopoty, to pójdę i z nim do łóżka.

– Fantastycznie – odpowiedział z należną porcją sarkazmu. – A jak daleko sięga twoja ofiarność, na raz, dwa razy, a może na więcej?

– Raz pewnie by wystarczył – stwierdziła. – Potem się go pozbędę.

– I sądzisz, że on podziękuje za twoją łaskę i dobrowolnie odejdzie? Na takiego to on nie wygląda.

– Herbert też na takiego nie wyglądał – powiedziała. – A mimo to początkowo było to wiarygodne samobójstwo.

Thomas pojął, do czego zmierza, i nie wierząc własnym uszom, potrząsnął głową. – Zwariowałaś? Ten człowiek jest policjantem.

– Ale nie jest nieśmiertelny – odpowiedziała. – Jest rozwiedziony, sfrustrowany, samotny, rozczarowany, zgorzkniały. Z nim byłoby jeszcze łatwiej niż z Herbertem. Nikt by nie stawiał zbyt wielu pytań, gdyby znaleziono go martwego w jego wozie, mogłoby to być zatrucie spalinami. Do tego nie potrzebuję żadnej pomocy.

Potem cicho się roześmiała. – Ale prawdopodobnie wystarczy, jeśli pójdę z nim raz na kolację.

Popatrzyła mu w twarz z lekko przechyloną głową. – Bądź miły i zaufaj mi. Wiem, co robię. Nie jest najgorzej, kiedy funkcjonariusz policji widzi same różowe serduszka.

Potem wyjaśniła mu, jak to sobie wyobraża. On zamiast niej powinien pojechać na kilka dni do Holandii, oficjalnie byłaby to podróż służbowa, nieoficjalnie mały urlop i czas oczekiwania. – Jeśli pojedziesz w czwartek rano, to będziesz miał dwa dni czasu, żeby obejrzeć domy i odbyć dokładne konsultacje. Zadzwonię do van Beurena i powiem mu, że przyjeżdżasz. Na pewno będziesz mógł u niego zamieszkać – do piątku. Jeśli ten glina rzeczywiście czegoś ode mnie chce, to skłonię go do tego, żeby w piątkowy wieczór wybrał się ze mną na kolację. A kiedy już zajdziemy tak daleko, to dowiem się też, o co chodzi z tymi badaniami.

Uśmiechnęła się do niego tym dziecinnym uśmiechem, któremu nie można było się oprzeć, stanowiącym mieszankę niewinności i pożądania. – Zarezerwuję miły hotelik na wybrzeżu. Co myślisz o Renesse? A jeśli wszystko będzie w porządku, to w sobotę do ciebie dojadę. Spędzimy piękne dwa dni. Zgoda?

A jeśli nie wszystko jest w porządku? – Thomas nadal był sceptyczny, zdenerwowany i niezdecydowany oraz nieco zatroskany, że mogła tekst o martwym policjancie traktować poważnie. Ale nie zdawało się to możliwe.

– Wystarczy jeden telefon – powiedziała – i będziesz wiedział, co i jak. W takim wypadku zatroszczę się o to, żebyś w najbliższym czasie nie musiał się martwić o finanse, ani o Margot i dzieci.

Znowu się uśmiechnęła, koniuszkami palców pogłaskała jego nogę. – Ale ty nie wierzysz, że mógłby ci czegoś dowieść, a więc nie miejmy czarnych myśli. Lepiej się nastawmy na piękny weekend.

Potem wstała, usiadła mu na kolanach i otoczyła ramionami jego szyję. Kilka tych lekkich pocałunków, które tak lubił. Powoli przeszedł do czułości, przyciągnął ją do siebie, twarz wtulił w jej szyję. Dwa piękne dni, powiedziała Betty, a pomiędzy nimi była noc. Jeszcze nigdy nie spędził z nią całej nocy. Nie wiedział, jak to jest, zasypiać przy niej i budzić się obok.

– A co mam opowiedzieć Margot, jeśli zostanę na weekend? Przecież nie uwierzy, że mam tak długą podróż służbową. Tak głupia to nie jest.

– Jestem pewna, że coś wymyślisz. – Poczuła, jak jego ramiona obejmują ją mocniej. – Zadzwoń po prostu do niej w piątek i powiedz, że van Beuren zaprosił cię na weekend.

Skinął głową. – Brzmi nieźle.

Kiedy zaczął rozpinać jej bluzkę i jedną rękę przesunął w górę uda, przytrzymała ją, mrucząc: – Nie teraz, jestem potwornie spocona, muszę najpierw wziąć prysznic. A potem muszę sobie założyć świeży opatrunek.

Podsunęła mu lewą dłoń. A kiedy spytał, jak doprowadziła do zakażenia rany, opowiedziała mu o krzakach bzu. Trzy sztuki, a przecież bez ma tak rozgałęzione korzenie. To musiała być głęboka dziura.

Podczas gdy Betty poszła pod prysznic, Thomas Lehnerer wyszedł na zewnątrz, obejrzał sobie dziurę i potrząsnął głową. A potem zaczął kopać. Następnie założył jej świeży opatrunek, sam poszedł na górę do łazienki, a stamtąd od razu do sypialni. Betty już leżała na łóżku, spoglądając ku niemu z uśmieszkiem. Właściwie było już za późno, już dawno powinien być w domu. Margot będzie się dziwiła, gdzie się tak długo podziewa.

Wziął ją w ramiona, był jak zwykle delikatny, nie spieszył się, zostawił sobie dużo czasu. Ona odpowiadała na jego pieszczoty z zamkniętymi oczami. W pewnym momencie Thomas szepnął: – Kocham cię.

– Ja ciebie też – odpowiedziała szeptem Betty, przyciągnęła go mocniej do siebie i powtórzyła: – Ja ciebie też.

Thomas Lehnerer został jeszcze przez kwadrans. Dla swojej żony znalazł wymówkę, którą Margot przyjęła z nieruchomą twarzą, mimo że ani przez chwilę nie uwierzyła, że był właśnie w kilku miejscach, w których jako dzieci spędzali dużo czasu z Herbertem.

Po południu we wtorek odbył się pogrzeb Herberta Theissena. Georg Wassenberg prawie o tym zapomniał. Dla niego wtorek zaczął się od pośpiechu. We wczesnych godzinach porannych ktoś uprawiający w parku jogging odkrył tam na ławce piątego trupa. Jeszcze przed szóstą wezwano Georga na komendę.

Wkrótce po nim przybyła Dina. Podejrzewana pani Rasche była śledzona także w poniedziałek, wróciła jednak do swojego mieszkania wczesnym wieczorem i już go nie opuszczała, to było pewne. Tym samym i tak skąpe podejrzenia zostały ostatecznie obalone. Dina przyjęła to spokojnie: – Każdy się może pomylić.

Późnym popołudniem zadzwoniła Sonia, by się dowiedzieć, czy Georg chce wieczorem omówić z nią szczegóły opieki nad psem. O psie zupełnie zapomniał, nie był też pewien, czy tego wieczora zdąży.

– Jeśli się zrobi późno – zapewniła ochoczo Sonia – to nic nie szkodzi. Nigdy nie chodzimy spać przed północą. Ale lecimy w czwartek wcześnie rano. Na pewno nie zechcesz odbierać klucza w ostatniej minucie. A jutro wieczorem nie mam czasu, bo muszę się spakować.

O dziewiątej zadzwonił do Betty, chciał spytać, czy ma ochotę mu towarzyszyć. Telefon dzwonił przez chwilę, zanim wreszcie podniesiono słuchawkę. Betty nie mogła złapać tchu.

– W czym ci przeszkodziłem? – spytał. Natychmiast poczuł nieufność, ale spojrzenie na zegar i jej wyjaśnienie znowu go ugłaskały. Była tylko w ogrodzie.

– A co tam robiłaś? Przecież już ciemno. Tylko mi nie mów, że znowu kopałaś. Zostaw te bzdury, pomyśl o swojej ręce.

Z jej ręką nie jest tak źle, zapewniła. A na tarasie ma oświetlenie. Poza tym chciała skierować myśli w inną stronę, odwrócić uwagę od tej godziny na cmentarzu. Nie miała ochoty towarzyszyć mu do jego byłej żony.

– Nie gniewaj się – poprosiła. – Nie spodziewałam się, że tak się tym przejmę. Jego przyjaciółka też była. Kiedy ją zobaczyłam z tym dużym brzuchem…

Przerwała, usłyszał jej głośny oddech, trzy, cztery głośne oddechy. – Pragnę teraz tylko trochę spokoju, rozumiesz?

Oczywiście, że rozumiał. Nie był też zły, tylko rozczarowany. To byłby triumf, poznać ją z Sonią. Przy tym wyraz twarzy Soni po pierwszym zdumieniu, że jest w damskim towarzystwie, cień zazdrości. A po pożegnaniu Sonia policzyłaby najpierw swoje zmarszczki, urządziła swojemu bubkowi wykład o liposomach czy innych idiotyzmach i upewniła się z jego ust, że jest najpiękniejsza. Tylko że wtedy nie mogłaby już w to wierzyć.

– Może jutro wyrwę się stąd trochę wcześniej – powiedział przy pożegnaniu. Sam w to nie wierzył. – Zadzwonię do ciebie. Śpij dobrze.

– Ty też – powiedziała.

W środę znalazł jedynie czas na krótką rozmowę. Bardzo krótką. Zatelefonowała do niego, żeby zapytać, czy przyjdzie wieczorem i kiedy. Roześmiała się cicho i bardzo zmysłowo: – Chcę się tylko upewnić, że nie zaskoczysz mnie znowu brudnej i spoconej w ogrodzie.

– Przykro mi – odparł. – Dzisiaj mi się nie uda.

Środa była nie mniej zaganiana niż wtorek. Był świadek, prawdziwy świadek, który mógł się przydać. Był razem z piątą ofiarą. Późnym popołudniem w poniedziałek trzymali się w pobliżu domu pastora, gdzie im się niekiedy udawało zdobyć kilka marek, a czasem tylko talerz zupy.

Tak około szóstej zagadał ich młody mężczyzna. Podał się za dziennikarza, pokazał jakąś legitymację i twierdził, że zbiera materiały do serii artykułów o bezdomnych. Świadka uratowała przed nieszczęściem odpowiednia porcja dumy i brak ochoty zdawania relacji obcemu człowiekowi tylko po to, żeby inni mogli przeczytać w gazecie, jak czyjeś życie zeszło na psy. Ofiara pozostała sama z rzekomym dziennikarzem. Świadek był w stanie dostarczyć dokładnego opisu, przypomniał też sobie samochód, szarą hondę.

Popytano w urzędach komunikacji. Szara honda, starszy model, świadek pamiętał dwie cyfry z tablicy rejestracyjnej, siódemkę i trójkę.

Późnym popołudniem do komendy wpadła Dina Brelach. Powszechne zdenerwowanie zdawało się jej w najmniejszym stopniu nie dotyczyć. Spokojnie przyjęła kilka zaczepek dotyczących swojej absurdalnej teorii o kochającej i mordującej matce. Zanim znowu znikła, zjawiła się przed biurkiem Georga i podsunęła mu jakąś kartkę. Uśmiech na jej twarzy był raczej zmęczony niż zwycięski.

– Chłopak córki Rasche jeździ szarą hondą – powiedziała Dina. – Oto jego numery. – Była tam siódemka, nie było trójki, ale za to ósemka.

– Cyfry są wyblakłe – wyjaśniła Dina. – Z pewnej odległości łatwo się pomylić. Słyszałam, że samochód stał po drugiej stronie ulicy. Świadek widział ten numer tylko z boku. Potrzebowali piątej ofiary, by odwrócić od siebie uwagę. Prawdopodobnie za często następowałam tej Rasche na odcisk. Albo zauważyła, że jest obserwowana. Więc on się tym zajął.

Georg obejrzał cyfry, przeklinając pod nosem. Potem wziął tę kartkę i poszedł z nią do szefa komisji specjalnej.

Kiedy wrócił do biura, pośrodku jego biurka leżała koperta, gorąco wyczekiwany raport z laboratorium kryminalnego landu. Przeczytał go dwa razy. Wyniki badań lamborghini nie były obszerne. W gruncie rzeczy włosy pochodziły od Theissena, a nitki z jego garnituru.

Również badania ubrania nie przyniosły zbyt wiele. Było kilka nitek, żywa wełna i trevira. Nie mogły one pochodzić od Lehnerera. Dresy do joggingu produkowano z innych materiałów. Kilka włosów, krótkie kawałki końcówek w kolorze srebrny blond, które często się łamią przy rozdwajających się włosach, musiały pochodzić od Betty. Poza tym trochę ciemnych, kręconych, należały prawdopodobnie do przyjaciółki Theissena. Na jednym rękawie marynarki zabezpieczono jeden jedyny włos łonowy. Georg wychodził z założenia, że również ten włos pochodzi od Eugenie Boussier.

Jak dotąd raport niczego nie wniósł do sprawy. Ale były jeszcze buty Theissena. Znaleziono na nich liczne nitki z dywanu, kilka ziarenek piasku, żadnej trawy ani grudek ziemi. Analiza plam od trawy na spodniach nie mogła wyjaśnić, czy Theissen pełzł na kolanach, czy godzinami leżał w jednym miejscu.

A więc był w tym samym punkcie, co przed kilkoma dniami. Wykiwany. Jakby Lehnerer tego nie zrobił, w każdym razie nie zostawił żadnych śladów. Może tak było lepiej. Zapobiegło to wciągnięciu Betty w to bagno. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien zamknąć akta sprawy i pozostawić ją samą sobie. Ale jego instynkt burzył się przeciw temu. Chciał przypiąć temu leśnemu sprinterowi przynajmniej jedną łatkę na przyszłość.

O wpół do piątej stanął pod drzwiami Lehnerera. Pan prokurent jeszcze nie wrócił. Tego się Georg spodziewał, a przy tym, co zamierzał uczynić, wolał nawet, że go tymczasem nie było. Otworzyła mu Margot Lehnerer. Jej twarz nadal sprawiała wrażenie smutnej i poważnej, ale teraz dołączył jeszcze do tego strach. Poprosiła, by wszedł, usiłowała od razu wybadać, co go skłoniło do tej wizyty.

Taka głupia to Margot nie była, żeby nie pojąć znaczenia pewnych rzeczy. Dwie plastikowe plandeki w garażu, które Thomas przyniósł w ten przeklęty poniedziałek po swoim bieganiu po lesie. Trudno było raczej założyć, że je gdzieś w tym lesie znalazł. Narzędzia, olbrzymie obcęgi, których Margot nie widziała nigdy przed poniedziałkiem. A co miało jeszcze większą wagę, to fakt, że Thomas nie był od tego momentu sobą, nie był tym łagodnym, kochającym mężczyzną, z którym żyła od lat. Unikał jej, nie potrafił spojrzeć w oczy. Starał się udawać, że wszystko w porządku. A przy tym sprawiał wrażenie tak spiętego, tak pełnego winy. Margot Lehnerer jednak raczej odgryzłaby sobie język, niż choćby jednym słowem zasygnalizowała, co od wielu dni chodzi jej po głowie, a nocą spędza sen z powiek. To potworne podejrzenie, że Thomas miał coś wspólnego ze śmiercią Herberta.

Georg nie podszedł nawet do drzwi salonu, stanął pośrodku korytarza, odpowiedział na pełen lęku wzrok kobiety kamienną miną. – Muszę panią prosić, by dała mi pani ubranie, które nosił na sobie pani mąż w poniedziałkowy wieczór w zeszłym tygodniu.

W głębi ducha Margot liczyła się z tym, że coś takiego nastąpi. Tylko nie chciała się sama przed sobą do tego przyznać, odpędzała od siebie każdą myśl na ten temat. Teraz, kiedy do tego doszło, wpatrywała się w nieproszonego gościa. – Jakie ubranie?

– To był szary dres – pomógł jej Georg.

– Po co jest panu potrzebny?

Nie odpowiedział jej. A ona nie wpadła na pomysł, by go spytać, na jakiej podstawie żąda od niej stroju jej męża. – Jest na górze w szafie. Ale już go uprałam.

– Nie szkodzi – powiedział Georg. – Potrzebujemy go tylko do porównania włókien.

– Porównanie włókien – powtórzyła Margot bezbarwnym głosem. Zbladła, nie potrafiła tego powstrzymać. – Nie wiem dokładnie… Szary dres. Mój mąż ma wiele szarych dresów. Może lepiej niech pan na niego poczeka. Powinien lada moment wrócić.

– Naturalnie – powiedział Georg.

Thomas Lehnerer wrócił kilka minut po piątej. Zobaczył samochód Georga, ale nie martwił się z tego powodu. Także żądanie policjanta ani na chwilę nie zbiło go z tropu. Posłał żonę, by przyniosła żądany dres. Georg poczekał, aż wróci. Miał jakieś przeczucie. Jej zachowanie, jej widoczny strach. Wiedziała o czymś albo przynajmniej czegoś się domyślała.

Kiedy wręczyła mu dres w reklamówce, kiedy Thomas Lehnerer spytał go z drwiącym uśmiechem: – Potrzebuje pan jeszcze czegoś, panie komisarzu? Może pary butów? – wówczas Georg odpowiedział mu takim samym uśmiechem, równie drwiąco i wyniośle. – Nie zaszkodzi, jeśli zapakuje mi pan parę butów, które miał pan na sobie tamtej nocy. Wie pan, która to była para?

Thomas potrząsnął głową.

– To proszę niczego nie szukać – powiedział Georg. Butów nie potrzebujemy tak koniecznie. Dres całkowicie wystarczy jako dowód.

Nareszcie jego uśmiech zgasł. – Jaki dowód? – chciał wiedzieć Lehnerer.

Georg z rozkoszą pozwolił się rozpłynąć tym słowom na języku: – Czy mówi panu coś pojęcie okrzemka, panie Lehnerer?

Jeszcze jedno zaprzeczenie i pierwsze oznaki niepokoju. Georg nadal się uśmiechał. – Jestem laikiem w tej dziedzinie i nie jestem pewien, czy tak szybko potrafię w przystępny sposób wyjaśnić panu, co to oznacza, gdy w raporcie z laboratorium figuruje stwierdzenie: Dowód okrzemkowy negatywny.

Odczekał jeszcze dwie sekundy, rozkoszując się utratą pewności siebie swojego partnera. – Proponuję – dodał wówczas – byśmy omówili to szczegółowo jutro rano. Oczekuję pana o dziewiątej na komendzie.

Margot Lehnerer odprowadziła go do drzwi. Drżała, łapiąc za klamkę, by mu je otworzyć. Georg przyjaźnie skinął jej głową, a potem podszedł do swojego wozu, zadając sobie w duchu pytanie, czy Lehnerer właśnie kartkuje słownik Dudena.

A powinien! Znajdzie w nim tylko objaśnienie, że okrzemka jest glonem krzemowym. A więc będzie tak samo mądry, jak i przedtem. Nie spodziewał się, by Thomas miał do dyspozycji podręczny słownik stosowanej medycyny sądowej. Dokładnie rzecz biorąc, był to tani triumf. Tylko jedna bezsenna noc dla naszego leśnego sprintera.

Byłby jeszcze czas, by złożyć krótką wizytę Betty. Miał też pierwotnie taki zamiar, mimo że przez telefon wyraźnie jej powiedział, że dzisiaj w żadnym razie nie może przyjechać. Mała niespodzianka, jemu to nie przeszkadzało, gdyby musiał ją spoconą wyciągać z rowu w ogrodzie. Tylko że w ostatniej chwili przeszła mu ochota.

Dla Betty śmierć jej męża mogła być wielką ulgą. I życzył jej tego z całego serca. Ale inni. Szkoda mu było żony Lehnerera, tak samo jak Eugenie Boussier i matki Theissena. Zawsze kilka osób pozostawało ze swoją rozpaczą, podczas gdy inni przechodzili nad tym zdarzeniem do porządku dziennego.

Wrócił jeszcze raz na komendę i posłał dres Lehnerera do Dusseldorfu. Zbędna praca dla ludzi w laboratorium, ale co tam. Potem pojechał do swojego mieszkania, spakował kilka rzeczy i wyruszył w drogę do domu, w którym przez wiele lat mieszkał z Sonią. Tę noc spędził w jednym z gościnnych pokoi.

W czwartkowy poranek czekał nadaremnie. Thomas Lehnerer nie zjawił się o umówionej porze. O dziesiątej Georg zadzwonił do firmy. Telefonistka była bardzo uprzejma, natychmiast połączyła go z biurem Lehnerera. Potem usłyszał kolejny damski głos, sekretarkę pana prokurenta. Z panem Lehnererem nie mógł niestety porozmawiać. Był w podróży służbowej i spodziewano się go z powrotem dopiero w poniedziałek albo wtorek. Tego dokładnie sekretarka nie wiedziała.

W pierwszej chwili zagotował się z wściekłości. – To proszę mnie połączyć z panią Theissen.

To też niestety nie było możliwe, szefowej nie było w biurze. – Czy mam jej coś przekazać? – spytała sekretarka Lehnerera.

– Nie, dziękuję bardzo.

To, co było do przekazania, chciał przekazać osobiście. Ale najpierw odbył krótką naradę z prokuratorem. Zlekceważył wszelkie opory i obawy, że Lehnerer mógłby ją wciągnąć w tę sprawę. Niech tylko spróbuje, ten sprinter, nie zdziała zbyt wiele. Georg już mu założy kaganiec.

Nie miał wystarczających dowodów dla sędziego, by spowodować areszt, a prokurator był sceptyczny. – Myśli pan, że uciekł?

Naturalnie, że tak myślał. Laik, który sądził, że pod pojęciem negatywnego dowodu okrzemkowego kryje się nie wiadomo co.

– Co pani Theissen mówi o tej podróży służbowej?

– Nie udało mi się z nią porozmawiać.

– To niech pan to najpierw zrobi. Jeśli pani Theissen nie ma pojęcia o tej podróży, to sprawa wygląda nieco inaczej. Ale tylko nieco, mówię to panu całkiem otwarcie. Nie mamy jeszcze nic w garści, absolutnie nic. Tylko fakt, że ktoś musiał przenieść zmarłego z jednego miejsca w drugie. A i to nie jest właściwie nawet faktem, tylko logicznym wnioskiem. Dowieść tego nie sposób.

Na krótko przed południem Georg po raz drugi zadzwonił do firmy. Betty nadal nie było. Pojechał do domu Lehnerera. Otworzyła mu Margot. Wyglądała na zapłakaną. Łatwy łup, pomyślał, co się jednak okazało mylnym wnioskiem.

Nie udało mu się wydusić z niej ani słowa, tylko stwierdzenie, że podróż służbowa była już planowana jakiś czas temu. Z pewnością nie miało to nic wspólnego z jego wczorajszą wizytą. Chyba tylko pod wpływem zdenerwowania Thomas zapomniał o tym powiedzieć. Margot uczyniła mu nawet lekki wyrzut. Skoro ta wizyta na komendzie była tak ważna, to powinien był powiedzieć Thomasowi, że ma być do dyspozycji i w żadnym wypadku nie wyjeżdżać za granicę.

Georg sądził, że się przesłyszał. Za granicę?

Oczywiście, że nie do Ameryki Południowej, wyjaśniła szybko Margot Lehnerer. Tylko tu obok. Do Holandii. Do Roosendaal. – Jakie w ogóle stawia pan mojemu mężowi zarzuty? Czy sądzi pan może, że miał do czynienia ze śmiercią Herberta?

Jej głos się załamał. I to spojrzenie, te wszystkie pęknięte żyłki w gałkach ocznych, zaczerwienione miejsca przy nozdrzach. Tak wygląda tylko ktoś, kto bardzo długo płakał.

– Nie tylko tak sądzę – powiedział spokojnie Georg. – Ja to wiem. I pani także o tym wie, pani Lehnerer. Pani mąż ma romans z Betty Theissen.

Nie było zdziwienia, przerażenia ani oporu w jej wzroku. Tylko pełne namysłu, energiczne zaprzeczenie. Potem już tylko patrzyła z przekorną miną w stronę okna, omijając go wzrokiem. Jeszcze dłuższy pobyt u niej nie miał sensu.

Wrócił na komendę. Najpierw próbował dodzwonić się do Betty do domu. Jak się należało spodziewać, nikt nie odebrał. Potem próbował jeszcze dwa razy w odstępie godziny w firmie, za każdym razem bez skutku. Ciągle otrzymywał lapidarną odpowiedź: – Pani Theissen nie ma w biurze.

Za drugim razem ostatecznie się zdenerwował. – A gdzie, do diabła, jest pani Theissen?

Tego nikt tak dokładnie nie wiedział. Podobno miała różne sprawy do załatwienia.

– Przypadkiem nie towarzyszy panu Lehnererowi w podróży służbowej? – spytał.

Nie, z pewnością nie, zapewniono go. Była o dziewiątej w biurze, ale niedługo. Zabrała tylko kilka dokumentów.

Dopiero późnym wieczorem udało mu się do niej pojechać. Była już prawie dziesiąta. I Betty była w domu. W jednym z górnych okien od strony ulicy paliło się światło. Nie wiedział, w którym pokoju jest to okno, i nawet go to nie interesowało. Jak zwykle jej auto stało na podjeździe, ale nie samo, lamborghini dotrzymywał mu towarzystwa. Na jego dzwonek nie było początkowo żadnej reakcji.

Odczekał całą minutę pod drzwiami, a potem poszedł od tyłu. Salon pogrążony był w ciemności, drzwi od tarasu były zamknięte. Przed tarasem widniała pokaźna dziura w ziemi, wyglądała niemal jak okop strzelecki. Szpadel tkwił z boku w kopczyku ziemi.

Kilka razy zawołał jej imię, potem znowu podszedł do wejściowych drzwi, przycisnął kciuk do dzwonka, powtarzał to tak często, aż wreszcie na schodach zapaliło się światło. Podeszła do drzwi w szlafroku z białego frotte. Włosy miała mokre, twarz tak drobną i bladą, że w pierwszym momencie porządnie się przestraszył. Wyglądała na chorą, poważnie chorą. To nieco stłumiło jego piekielną złość.

– Niedobrze się czujesz?

– Boli mnie głowa – szepnęła. – Mam potworną migrenę, gorszą niż przed tygodniem. I jest mi niedobrze. Już dwa razy wymiotowałam.

Zamrugała oczami, jakby miała też kłopoty w widzeniem. – Myślałam, że ciepła kąpiel dobrze mi zrobi. Przykro mi, że nie zeszłam natychmiast na dół. Nie jestem dziś taka szybka.

Nie wyglądało na to, by chciała go poprosić do środka. I okłamała go, był tego pewien. Nie mogła być w łazience. Światło świeciło się w jednym z pomieszczeń od frontu. To jednak szybko się wyjaśniło. Oświetlone okno należało do łazienki dla gości, tamtejsza wanna była mniejsza.

– Nie musiałam w niej pływać – mruknęła.

Przesunął ją za ramię w głąb korytarza, a sam wsunął się obok niej. W korytarzu zobaczył, że jej szlafrok jest zabrudzony z przodu na piersi. Wyglądało to na wymioty. Także przy kołnierzu była plama. Ale to wyglądało na…

– Zakrwawiłaś się tu na górze – powiedział.

– Co? – jej głos brzmiał całkiem matowo.

– Krew! Tu na górze, na kołnierzu.

Pokazał na strużkę. Obróciła głowę, z trudem wodząc wzrokiem za jego wyciągniętym palcem. Zdawało się, że ma trudności z poruszaniem głową.

– Cholera – zaklęła cicho, obejrzała zaczerwienioną opuchliznę na lewej dłoni, zwinęła ją w pięść. Nie miała bandaża ani plastra. – I znowu się to otworzyło.

Potem zaproponowała. – Przejdźmy do salonu. Muszę się położyć.

Ujął ją za łokieć, zamknął drzwi wejściowe i odprowadził do salonu, zaczynając przy tym przesłuchanie: – Gdzie byłaś przez cały dzień?

– Tutaj.

– To nieprawda. Dzwoniłem tu.

– Może akurat byłam na zewnątrz.

– Naprawdę straciłaś rozum! Chyba w tym stanie nie kopałaś?

– Nie – powiedziała bezbarwnie. – Nie w ogrodzie. Ja… Georg, proszę, nie krzycz na mnie, pęka mi głowa.

Kiedy wyciągnęła się już na sofie, wyjawił jej powody swojej wściekłości. Nie dało się uniknąć tego, że przybrał ton ostrzejszy niż zazwyczaj. – Byłem wczoraj u niego, poleciłem mu przyjść dziś rano na komendę. Ani słowem nie zdradził, że wybiera się w podróż.

– Tak, wiem – szepnęła. – Powiedział mi to dziś rano.

– Kiedy się z nim widziałaś?

– O ósmej. Był tu i zabrał dokumenty. Wzięłam je wczoraj ze sobą. Powiedział, że musi wyjechać później, bo kazałeś mu przyjść o dziewiątej. Ale ja już go umówiłam w południe u naszych partnerów w interesach. Powiedziałam mu, że załatwię to z tobą. Przykro mi, jeśli popełniłam błąd. Ale to bardzo ważna dla nas sprawa. Musiał pojechać. Swoje zeznania może przecież podpisać i później.

Georg się krótko roześmiał. – Gwiżdżę na jego zeznania.

Betty zamknęła oczy i położyła ramię na czole. Jej powieki drżały, jakby trudno jej było ponownie otworzyć oczy.

– Proszę, mógłbyś mówić trochę ciszej? – poprosiła ponownie. – I wyjaśniłbyś mi może, czemu się tak denerwujesz? Czego chcesz od Thomasa?

Ściszył nieco głos, ale mimo to nadal pobrzmiewał w nim gniew. – A czegóż by? I nie opowiadaj mi znowu o robotnikach, którzy są na każde gwizdnięcie twego teścia. – Był zbyt zdenerwowany, by usiąść, chodził w kółko przed stolikiem, nie spuszczając jej przy tym z oka.

– Thomas był tam koło stawu – powiedział zdecydowanym tonem. – Tu się nic nie da zmienić. Jego żona powiedziała, że ta podróż była już dawno zaplanowana. Jak dawno? Od niedzieli czy poniedziałku? Ostrzegłaś go, Betty? Poradziłaś mu, żeby zniknął?

– To przecież bzdura – zaprotestowała żałośnie. – Georg, proszę, nie krzycz tu tak. I usiądź. Porozmawiajmy rozsądnie, dobrze? Thomas nie był nad tym przeklętym stawem. Gdyby tam był, toby mi o tym powiedział. Nie miał powodu, by mnie oszukiwać. Pytałam go. Chyba wolno mi było po tym całym cyrku, jaki tu urządziłeś. Spojrzał na mnie jak… Ach, zapomnij. Thomas w ogóle nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego. Uwierz mi, że się mylisz. Wysłałam go do Holandii.

Mówiła powoli, bezbarwnym głosem, niemal tak jak tej nocy, kiedy zginął jej mąż. – To spotkanie było uzgodnione już wiele tygodni temu, nie mogliśmy tak nagle go odwołać. Właściwie sama chciałam pojechać. Ale ja nie mogę teraz się stąd ruszyć, za wiele jest spraw do załatwienia. Wczoraj był tu handlarz, który oglądał samochód. Dzisiaj chciał znowu przyjechać z interesantem. Cały dzień tu czekałam. O czwartej zadzwonił, że dzisiaj nie zdąży, że może jutro. Miałam spotkanie z adwokatem z powodu tych pieniędzy. Musiałam je odwołać. W tej chwili nie wiem, jak się nazywam, tyle się dzieje naraz. Dlatego Thomas musiał się wybrać w tę podróż. Wróci w poniedziałek. Możesz być tego pewny.

Georg nadal jeszcze był wściekły, nawet bardzo. Ale gdy patrzył na nią na tej sofie. Naprawdę bardzo źle się czuła. Nie odgrywała przed nim komedii. Różne rzeczy można było udawać, ale nie śmiertelną bladość. Jej okropny stan nieco złagodził jego gniew. – Mam ci zrobić kawy? – zaproponował.

Uśmiechnęła się boleśnie. – To miło z twojej strony. Ale zaraz bym ją zwróciła. Nawet tabletek nie mogłam utrzymać w żołądku. Muszę iść do łóżka. Porozmawiamy jeszcze jutro, dobrze? Thomas ci nie ucieknie. Nie ma żadnego powodu. Wierz mi.

Niemający o niczym pojęcia aniołek, pomyślał. Ale pomyślał to z dużą dozą ironii. Był pewien, że Betty ostrzegła Lehnerera. Przynajmniej rozmawiała z nim o podejrzeniach i otwarcie się do tego przyznała. W tej sytuacji taki służbowy wyjazd był mu bardzo na rękę. A jeśli ona jeszcze nalegała na tę podróż. Niestety, nie dało się już tego zmienić. Może sam powinien sobie dać za to kopa w tyłek. Negatywny wynik okrzemkowy! Przeklęta zazdrość.

– To poczekajmy do poniedziałku – powiedział. – A teraz marsz do łóżka. Mam ci pomóc wejść na górę i założyć świeży opatrunek?

– Sama dam sobie jakoś radę. Gdybyś był tak miły i zatrzasnął za sobą drzwi. Poleżę tu jeszcze przez chwilę. Zobaczymy się jutro?

– Tego nie mogę ci obiecać. U nas w tej chwili rozpętało się istne piekło.

Niemal niezauważalnie skinęła głową, szepcząc: – Czytałam o tym. To pewnie i w weekend nie będziesz miał czasu?

Niepewnie pokręcił głową. Uśmiechnęła się z pewnym żalem. – Nie szkodzi. Nie jesteś do niczego zobowiązany. Najpierw praca. Jestem przyzwyczajona do tego, że tę troszeczkę wolnego czasu jakoś spędzam sama. Taka niedziela poświęcona wyłącznie na leniuchowanie z pewnością dobrze mi zrobi. Może pojadę do mojej matki. Tak, to mogłabym zrobić. Tak długo już u niej nie byłam. A gdy ja złożę wizytę matce, ty nie będziesz musiał mieć wyrzutów sumienia, że nie masz czasu.

Przed wyjściem podszedł do sofy i lekko pocałował ją w usta. – Rychłego powrotu do zdrowia – szepnął.

– Dziękuję – odparła.

Ani w piątek, ani w sobotę nie udało mu się nawet krótko do niej zadzwonić, żeby spytać, czy już się lepiej czuje. Śledztwo toczyło się pełną parą. Dwie cyfry na tablicy rejestracyjnej szarej hondy nie znaczyły jeszcze zbyt wiele. Dokładnie rzecz biorąc, była to tylko jedna cyfra. Starano się wyeliminować przypadek, zacieśnić krąg. Dziesiątki pojazdów trzeba było sprawdzić i wykluczyć ze stuprocentową pewnością, zanim zajęto się chłopakiem córki pani Rasche. Oczywiście ten młody człowiek, podobnie jak pani Rasche, byli obserwowani dwadzieścia cztery godziny na dobę.

W niedzielę Georg znalazł troszkę czasu. Tylko kilka godzin po południu. Zadzwonił do Betty, żeby nie jeździć na próżno. Telefon dzwonił i dzwonił, już założył, że tak jak zapowiedziała, pojechała do matki. Wtedy jednak podniosła słuchawkę. Jej głos był zaspany, powiedziała, że po południu się położyła. Oczywiście, że już się dobrze czuła, atak migreny dawno minął. Zgodziła się też na jego wizytę. A nawet więcej, w jej głosie brzmiała niezaprzeczalna tęsknota.

– Przywieziesz nam kawałek ciasta? – poprosiła.

– Dobrze – powiedział.

I nie tylko ciasto. Musiał też przywieźć ze sobą psa. Nie było to absolutnie konieczne, mógł go zostawić w domu. Ten biedny zwierzak siedział tam zamknięty już od czwartku, tyle że raz wczesnym rankiem i raz późnym wieczorem Georg wypuszczał go do ogrodu.

Wassenberg nie był zawołanym przyjacielem zwierząt, tak jak i nie był wielbicielem małych dzieci. Ale za każdym razem, kiedy wracał do domu, a pies pozdrawiał go skowytem i skamlaniem, machając ogonem, jakby witał swojego wybawcę z opresji i z wielkiej radości, że go znów widzi, lizał jeszcze Georgowi ręce, to w głębi duszy szkoda mu było zwierzęcia.

Trochę wybiegu. Ogród Betty był przecież dostatecznie duży. Nie był tylko pewien, czy może jej to zrobić, miał jednak nadzieję, że tak, że to zrozumie, po osiemnastu latach nabierania dystansu. Wyjaśnił jej, jak się sprawy mają, poczuł przez telefon, że ma opory.

Tego, że Margot Lehnerer opowiedziała mu o jej dziecku i jego potwornej śmierci, nie wiedziała. – Jeśli będziesz go trzymał ode mnie z daleka – powiedziała po nieskończenie długiej pauzie. – Wprawdzie nie jestem strachliwa, ale mam złe doświadczenia. To było bardzo łagodnie powiedziane.

– Będę za pół godziny – dodał. – Jak myślisz, uda ci się do tego czasu zaparzyć kawę, którą da się wypić?

Cicho się roześmiała. – Nie bądź bezczelny. Jeszcze nigdy żaden człowiek nie skarżył się na moją kawę. I jeszcze nikt nie dostał po niej krwotoku z nosa.

Już podczas jazdy pies zachowywał się jak oszalały. Na tylnym siedzeniu nie wytrzymał nawet dwóch minut. Potem siedział na fotelu pasażera z przodu, starając się polizać Georga po twarzy. Nawet w przypadku rąk było to bardzo niemiłe, mimo że natychmiast mógł je umyć. Ale po twarzy – nie miał tu nawet wilgotnej chusteczki, by prowizorycznie się odświeżyć, zanim powita go Betty.

– Przestań mnie świnić – zażądał, odsuwając psa ramieniem. – Na miejsce, zrób pięknie siad. No siad, Harro, siad, no zostaw wreszcie. Siadaj już, ty głupi kundlu. Zaraz będziemy na miejscu i będziesz mógł pobiegać.

Betty stała już w drzwiach, kiedy zatrzymał samochód przed domem, spoglądając na niego z mieszanymi uczuciami. Jej spojrzenie skierowało się na psa, oczy rozszerzyły się ze strachu i przerażenia. Nie poinformował jej, że przyjedzie z wilczurem. Dla pewności ujął psa za obrożę, żeby zaraz na nią nie skoczył. To był naprawdę zwariowany kundel, wielki przyjaciel ludzi. Obojętne, kto stanął przed jego nosem, każdy został obwąchany i oblizany. Smycz trzymał w drugiej ręce razem z tacką, na której było ciasto.

Jej oczy wcale nie skierowały się w górę, głośno przełknęła ślinę. – Nie powiedziałeś mi, że to owczarek niemiecki.

– To dla ciebie jakiś problem? – spytał.

Skinęła głową, zagryzła wargi, zastanawiając się, czy ma go poprosić, żeby zostawił psa w samochodzie. Ale Georg nie byłby zachwycony z tego powodu, a ona nie chciała go zdenerwować.

Zapewnił ją pospiesznie: – Nic ci nie zrobi. Jest bardzo pokojowo nastawiony, naprawdę.

Pies machał ogonem, spoglądał ku niej, jakby pojmował każde słowo i mógł to tylko potwierdzić.

Na jej ustach pojawił się uśmiech, nadal jeszcze niepewny. – Już w porządku.

Kawa była gotowa i nie za słaba. Nakryła stół w salonie. Georg zarejestrował to z lekkim rozczarowaniem. Na dworze była piękna pogoda.

– Nie moglibyśmy usiąść na tarasie?

Podszedł do drzwi, nadal trzymając psa za obrożę. Drzwi stały otworem. Do środka napłynęło łagodne powietrze. A przed tarasem rosły trzy potężne krzaki bzu.

Georg się uśmiechnął. – Rzeczywiście wygląda to wspaniale – powiedział. – Chodź, pomogę ci. Wyniesiemy cały ten kram. Wtedy będę mógł podziwiać twój bez z bliska. Masz coś przeciwko temu, żebym spuścił psa? Nie zbliży się do ciebie, od razu pobiegnie do ogrodu.

Skinęła głową, zbierając ze stołu naczynia. A potem siedzieli na zewnątrz na słońcu. Pies wywijał koziołki na trawniku, biegał w tę i z powrotem, łowił muchy, z zachwytem tarzał się w trawie.

Betty zadawała sobie wiele trudu, by stale go nie obserwować. Ale jej oczy ciągle na nowo kierowały się do ogrodu. Teraz był całkiem z tyłu, biegał wzdłuż ogrodzenia po krawędzi trawnika, zawrócił na przełaj przez trawę. Język zwisał mu z pyska, wyraźnie widać było kły. Przed stopniami tarasu przystanął, spojrzał w górę na Georga.

– Tak, tak – powiedział policjant – dobry z ciebie chłop. Pobiegaj jeszcze trochę. Wyszalej się porządnie. A do niej: – Od czwartku był zamknięty w domu. Gdybym miał dla niego trochę więcej czasu, nie narażałbym cię na to. Wiem o… – nie wiedział, jak ma to wyrazić, krótko się zająknął i dokończył zdanie, mówiąc po prostu: -… tej sprawie. Żona Lehnerera mi opowiedziała.

Spuściła wzrok na swój talerz. Jej głos nabrał histerycznego odcienia, mówiła za szybko, bez tchu. – Nie chcę o tym mówić, Georg. Nie mogę.

– Oczywiście, że nie. Rozumiem to.

Roześmiała się, sucho i gardłowo. – Rozumiesz! Oczywiście! Dokładnie wiesz, jak to jest, kiedy stoi przed tobą takie bydlę z twoim dzieckiem w pysku. A wszyscy tobie przypisują winę. Wszyscy! Mogłaś przecież uważać. Nie zostawia się niemowlęcia z psem bez opieki. Najpierw zawsze się mówi, że on nikomu nic nie zrobi, że jest taki łagodny. A potem się twierdzi, że każdy rozsądny człowiek wie, iż zwierzęta są nieobliczalne.

Pies nadal stał jeszcze pod schodami. Popatrzyła na niego, jakby mogła go przepędzić wzrokiem. I rzeczywiście, wilczur się wreszcie odwrócił i podreptał kawałek w bok, doszedł do krzaków bzu, potem pobiegł wzdłuż nich, z nosem przy błocie. Przebiegł w tę i z powrotem, raz dookoła krzaków. Krótko szczeknął, spojrzał na Georga, pomachał ogonem. Potem zaczął grzebać w luźnej ziemi, węszyć i odbiegł kawałek do tyłu.

W tym samym momencie Georg usłyszał brzęk. Betty upuściła filiżankę. Wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w dół ogrodu, potrząsając przy tym głową. Raptem zerwała się z fotela, stanęła sztywna i wyprostowana, zaczęła krzyczeć: – Przykro mi, nie mogę. Nie wytrzymam tego. Nie mogę patrzeć, jak on tam biega. On zawsze biegał po ogrodzie. O mój Boże! Zrób coś, zrób coś wreszcie. Zabierz stąd to bydlę!

Chciał ją wziąć w ramiona, uspokoić. Odepchnęła go, mając nadal tak szeroko otwarte oczy, usta jej drżały. Trzęsła się na całym ciele.

– Przykro mi – wybąkała. – Myślałam, że potrafię. To już tak dawno temu. Nie chciałam zepsuć nam popołudnia. Tak mi przykro.

Potem zasłoniła ręką usta i zaczęła płakać. Georg przywołał do siebie psa, trzy razy na niego krzyknął, potem zszedł na dół i wziął go na smycz, bo sam z siebie nie chciał przyjść. Betty nadal stała sztywna i wyprostowana na tarasie, a twarz miała jak z kamienia.