39637.fb2
– Twoja żona! – zawołała Juliana. – Och, Brandonie! Emily Davencourt i jej synka ulokowano w drugim pokoju gościnnym Juliany. Beatrix udała się na spoczynek, a Juliana zaprosiła Brandona na dół, na szklaneczkę brandy i zaległe wyjaśnienia.
Brandon przeczesał dłonią jasne włosy.
– Tak, moja żona. Wiem, że namieszałem.
– Delikatnie powiedziane.
– Tak, ale teraz widzi pani, jakie to wszystko było skomplikowane. Nie mogłem powiedzieć Martinowi, że się ożeniłem, skoro boczył się na mnie, że rzuciłem Cambridge. A im dłużej z tym zwlekałem, tym było mi trudniej. W końcu tylko dlatego, że nie mogłem zostawić Emily i Henry'ego w tamtej norze ani dnia dłużej, nie pozostało mi nic innego, jak prosić panią o pomoc.
Juliana westchnęła.
– Myślę, że nie doceniasz swego brata. Jestem pewna, że by ci pomógł, bez względu na to, co zrobiłeś. – Nalała gościowi szklaneczkę brandy. Wziął ją z podziękowaniem i usiadł na sofie. Rzadko widywała mężczyzn w stanie takiego przygnębienia. Zmarszczki wokół oczu sprawiały, że wyglądał na znacznie więcej niż dwadzieścia dwa lata, ramiona miał przygarbione, a cała jego postawa świadczyła o znużeniu i przygnębieniu. Usiadła przy nim.
– Weź się w garść – powiedziała pogodnie. – Przynajmniej wzięliście ślub, a Emily i Henry czują się dobrze.
Brandon uniósł głowę.
– Nawet pani nie spytała – odezwał się z zaskoczeniem w głosie. – Kiedy przyprowadziłem tu Em, natychmiast poleciła pani, żeby przygotowano dla niej pokój gościnny… i nie zadała pani ani jednego pytania.
– Czemu miałabym to robić? Ładnie by wyglądało, gdybym, widząc twoją Emily wyczerpaną i głodną, zażądała, żebyście pokazali mi świadectwo ślubu, zanim wpuszczę was w moje progi. Przyprowadziłeś ją do mnie i tylko to się liczy.
Brandon krótko, konwulsyjnie uścisnął jej dłoń. Juliana z zaskoczeniem skonstatowała, że ma ściśnięte gardło.
– Może opowiesz mi całą historię od początku do końca? – powiedziała pospiesznie, w obawie, że zaraz wybuchnie płaczem, po raz trzeci w tym miesiącu.
– Chyba wszystko zaczęło się w ubiegłym roku, kiedy pewnego wieczoru wyszedłem się przejść z paroma kolegami z Cambridge. Trochę sobie popiliśmy, tak mi się wydaje – posłał jej ujmujący uśmiech – i kiedy wracaliśmy chwiejnym krokiem do siebie, po drodze spotkaliśmy pewną dziewczynę. Młodą damę. Szła spiesznie sama jedna w ciemnościach, a niektórzy z moich kolegów… – Wzruszył ramionami. – Cóż, poczynili pewne fałszywe założenia, tak sądzę.
– Podczas gdy ty natychmiast zorientowałeś się, że to dama, naturalnie.
Brandon błysnął zębami w uśmiechu.
– Naturalnie! Przekonałem pozostałych, żeby zostawili ją w spokoju, a sam postanowiłem odprowadzić ją do domu. To była Emily. Wyjaśniła mi, że była na jakimś zebraniu w mieście i niemądrze postanowiła wracać do domu sama, w dodatku pieszo, bo jeden z mężczyzn zaczął się jej narzucać.
Juliana zmarszczyła czoło.
– Ryzykowny pomysł. Dlaczego była sama, bez przyjaciół?
Brandon westchnął.
– Emily mieszka… mieszkała z ojcem i macochą. Jej ojciec jest porządnym człowiekiem, tak sądzę. – Juliana zauważyła, że z trudem zachowuje obiektywizm. – Bardzo prostolinijny i zdecydowany postępować zgodnie z tym, co uważa za słuszne. Prowadzi sklep. Macocha to schorowana kobieta, która od samego początku nie interesowała się pasierbicą.
– Biedna Emily. Co więc się stało, kiedy zacząłeś się do niej zalecać, Brandonie?
– Trzeba przyznać Plunkettowi – to ojciec Em – że nie jest karierowiczem. Solidna klasa średnia. Kiedy zainteresowałem się jego córką, wpadł w przerażenie. Próbował mnie zniechęcić najgrzeczniej, jak potrafił, a Em zakazał widywania się ze mną. Był przekonany, że mam nieuczciwe zamiary.
– A było tak?
– Nie, nigdy! – zaprotestował z oburzeniem. – Od początku zamierzałem poślubić Emily. Tyle że Plunkett nie chciał nawet o tym słyszeć. Żywi głęboko zakorzenioną nieufność do arystokracji, no i planował wydać Emily za któregoś ze znajomych kupców. Choć nie mam tytułu, przypiął mi etykietkę młodego utracjusza. A więc musieliśmy uciec. Em ma dopiero dziewiętnaście lat, widzi pani.
– O, Boże. Chyba nie pojechaliście do Gretna Green, Brandonie?
– Nie. Pewien pastor w parafii w pobliżu Cambridge zgodził się udzielić nam ślubu bez zbędnych pytań. Za pieniądze, naturalnie.
– Naturalnie. – Juliana zastanawiała się, czy małżeństwo jest legalne, skoro Emily była niepełnoletnia i nie miała pozwolenia rodziców. Prawdopodobnie nie.
– Emily mogła się wymknąć z domu bez wzbudzania podejrzeń, udając, że chce na jeden dzień wybrać się do przyjaciółki.
Potem… wróciła wieczorem do domu jak gdyby nigdy nic. – Brandon skrzywił się i pociągnął solidny łyk alkoholu. – Wiedziałem, że to niemądre, ale nie mieliśmy pojęcia, co innego moglibyśmy zrobić. Nie mogłem sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania dla nas obojga, a poza tym miało tak być tylko na początku. Jednak im dłużej to trwało, tym trudniej było powiedzieć prawdę.
– Zapewne widywaliście się ze sobą przy każdej okazji? Brandon rzucił jej spojrzenie pełne zawstydzenia.
– Spotykaliśmy się, kiedy tylko się dało. Czasami Emily przychodziła nawet do mego mieszkania.
Widząc wzrok Juliany, rozłożył ręce.
– Wiem, że zasługuję na każdą naganę, której zechce mi pani udzielić.
– Uspokój się – powiedziała Juliana oschle. – Jestem pewna, że wiele razy gromiłeś sam siebie.
– Oczywiście, że tak! Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, wiem. – Brandon ukrył twarz w dłoniach.
– W końcu Emily zaszła w ciążę, jak to bywa w małżeństwie.
– Tak. Oczywiście Plunkett wyrzucił ją z domu. Nie interesowały go jej wyjaśnienia ani świadectwo ślubu, krótko mówiąc nic, co zmniejszyłoby jej grzech w jego oczach. Powiedział, że nie chce jej więcej widzieć. Wtedy zwróciła się do mnie, a ja… cóż, co mogłem zrobić? Byłem zmuszony wynająć dla nas mieszkanie i żyć ponad stan, a potem przyszło na świat dziecko i Emily zachorowała i wtedy postanowiłem opuścić Cambridge i namówić Martina, żeby kupił mi patent oficerski.
– Chciałeś wstąpić do armii?
– Nie bardzo, ale dzięki temu zdołałbym utrzymać Emily i Henry'ego, no i mogliby być przy mnie. – Pokiwał głową. – Wiem, żyłem marzeniami. Martin był wściekły, że rzuciłem studia i popadłem w długi, i odmówił kupna patentu, twierdząc, że nie nadaję się do armii.
– Dlaczego nie powiedziałeś mu prawdy?
– Wiedziałem, że w końcu wszystko wyjdzie na jaw. Pewnie nie chciałem rozczarować Martina, a zdawałem sobie sprawę, że będzie bardzo rozczarowany, kiedy dowie się prawdy.
– Dlaczego? Przecież chyba nie wstydzisz się Emily? Brandon gwałtownie uniósł głowę.
– Oczywiście, że nie! Ale bardzo żałuję, że postąpiłem w taki sposób.
Rozległo się głośne stukanie do frontowych drzwi. W tym samym momencie dom napełnił się gniewnym zawodzeniem dziecka, głodnego dziecka, które postanowiło wszystkich o tym powiadomić.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Do pokoju wszedł chwiejnym krokiem Segsbury bardziej wzburzony niż przez te wszystkie lata służby u Juliany.
– Przyszedł pan Martin Davencourt, proszę pani. Czy mam go wprowadzić?
Juliana wyminęła go i weszła do holu. Strop zdawał się wibrować od krzyków Henry'ego. Nieopodal drzwi wejściowych stał Martin zaskoczony i poirytowany. Odwrócił się gwałtownie na odgłos kroków.
– Lady Juliano, przepraszam, że niepokoję panią o tej porze, ale pomyślałem, że może pani wie, gdzie mógłbym znaleźć Brandona. Nie ma go w klubie, a człowiek o nazwisku Plunkett pojawił się u mnie w domu, wysuwając zadziwiające żądania.
Henry znów zakrzyczał gniewnie. Martin zmarszczył czoło.
– Co, u diabła…?
– Przybył pan w samą porę, panie Davencourt. Brandonie, może zaprowadzisz brata do salonu i wszystko mu wyjaśnisz?
Karafka z brandy stoi na kredensie, na wypadek, gdybyście jej potrzebowali – powiedziała Juliana i z pogodnym uśmiechem popchnęła braci Davencourtów do pokoju, po czym bardzo starannie zamknęła za nimi drzwi.
Brandon przyszedł następnego ranka i spędził dzień przy Portman Square w towarzystwie żony i syna. Zamierzał przeprowadzić ich na Laverstock Gardens, ale Emily trochę się przeziębiła i wszyscy uznali, że powinna zostać u Juliany, dopóki nie dojdzie do siebie. Juliana nie miała nic przeciwko temu; Emily robiła wrażenie miłego dziewczęcia, po uszy zakochanego w Brandonie, a mały Henry był zachwycającym dzieckiem o wilczym apetycie. Od czasu do czasu ona i Beatrix zbywały najróżniejszych odwiedzających, którzy wpadali pod najbardziej błahymi pretekstami, usłyszawszy plotkę o Brandonie i Emily. Jednym z pierwszych gości była Serena Alcott, która wyraziła swoją dezaprobatę dla zachowania Brandona, po czym została zbesztana przez Beatrix.
Brandon przyniósł też wiadomość od Martina. Kiedy Juliana znalazła chwilę dla siebie, rozłożyła list i przebiegła wzrokiem tekst. Sądząc po gryzmołach, musiał pisać w wyjątkowym pośpiechu. Pomyślała że jeśli czekało go uporządkowanie sprawy małżeństwa Brandona, udobruchanie zagniewanego teścia i wszystkie inne zwykłe obowiązki, nie było w tym nic dziwnego.
List sformułowano formalnym językiem; Martin dziękował jej za życzliwość dla Emily i Brandona i wyrażał nadzieję, że dodatkowi lokatorzy nie sprawią zbyt wielkiego kłopotu. Juliana uśmiechnęła się cierpko, bo wrzaski Henry'ego domagającego się jedzenia właśnie dołączyły do uniesionego głosu Beatrix Tallant, która pozbywała się kolejnego nieproszonego gościa.
Na dole listu był dopisek. Martin zawiadamiał, że wpadnie wieczorem, najwcześniej jak będzie mógł, i wyrażał nadzieję, że wreszcie uda im się porozmawiać. Serce Juliany, które dawno temu uznała za odporne na miłość, a które sprawiło jej taki zawód, mocniej zabiło z radości.
Kiedy nadszedł wieczór, przemierzała dywan tam i z powrotem, niezdolna się skupić. Brandon dawno temu udał się do domu, a Beatrix dotrzymywała towarzystwa Emily, której nieco wzrosła gorączka. Noc była wilgotna, toteż Juliana otworzyła wysokie okna wychodzące na taras, ale nawet najlżejszy podmuch wiatru nie poruszał zasłonami. W końcu wyszła na zewnątrz i zaczęła krążyć po tarasie, a jak już się tam znalazła, wpadła na pomysł pójścia do lodowni i przyniesienia trochę lodu na zimny kompres dla Emily. Nie zwlekając, wzięła świecę z kredensu i ruszyła w ciemność.
Lodownia mieściła się w końcu ogrodu, w kopcu ziemnym, pod drzewami, które podczas upalnych letnich dni dodatkowo chroniły ją przed słońcem. Markiz kazał ją zbudować przed piętnastu laty. Juliana zawsze uważała, że posiadanie własnej lodowni to przesada, skoro w St. James Park mieściła się doskonała lodownia do publicznego użytku. Niemniej dobrze, że była pod ręką. Postawiła świecę, otworzyła drzwi i podparła je niedużym kamieniem. Wzięła wiaderko na lód stojące tuż przy drzwiach i ruszyła korytarzykiem, a następnie po schodach w dół do piwniczki. Właśnie grzebała w warstwach słomy, napawając się panującym tu chłodem, kontrastującym z parną nocą, kiedy pod wpływem przeciągu świeca zamigotała i rozległ się charakterystyczny odgłos zatrzaskujących się drzwi.
Martin odsiedział dziesięć minut w salonie, zanim odważył się wyjść na taras w poszukiwaniu Juliany. Uświadomił sobie, że wprost nie może się doczekać spotkania z nią nie tylko po to, by porozmawiać o sytuacji brata. Kiedy opierał się o balustradę, zobaczył światełko migoczące w końcu ogrodu i ruszył w tamtą stronę, chcąc sprawdzić, co to takiego. Ogród, pachnący i chłodny w blasku księżyca, wydał mu się zachwycający, a chłód wiejący od lodowni nawet bardziej. Ruszył korytarzykiem do schodków. U ich podnóża ujrzał zwróconą ku sobie twarz Juliany. Włosy miała lekko potargane, a w lokach zaplątała się nić pajęcza. Miała na sobie zwyczajną codzienną suknię w kolorze rudawego brązu i kremowy szal na ramionach i ten prosty strój sprawił, że wyglądała bardzo młodo.
– Co pani tu robi? – spytał.
Juliana sprawiała wrażenie poirytowanej.
– Ja pana też witam, panie Davencourt! Jak to, co ja tu robię? To moja lodownia.
– Tak, ale po co pani lód w środku nocy? Juliana westchnęła głośno.
– To na gorączkę Emily. Pomyślałam, że przydałby się jej chłodny kompres. – Uniosła spódnicę i ruszyła po kamieniach do podnóża schodków. – A co pan tu robi, panie Davencourt?
– Przyszedłem tu w poszukiwaniu pani, oczywiście. Czekałem czas jakiś, ale skoro się pani nie pojawiła, wyszedłem na taras. Wówczas zobaczyłem pani światło.
– I przyszedł tu pan, i zamknął drzwi. Nie było to zbyt mądre z pana strony. Zamknął nas pan w środku.
Martin zmarszczył czoło.
– Nie zamknąłem drzwi.
– Nie, zamknęły się same, bo wchodząc odsunął pan kamień. Słyszałam trzask zapadki. Kamień był po to, by nie dopuścić do zatrzaśnięcia drzwi.
Martin westchnął z irytacją.
– Skąd miałem o tym wiedzieć? To jasne, że drzwi, których nie można otworzyć od wewnątrz, zostały źle zaprojektowane.
Juliana przeszyła go ironicznym wzrokiem.
– Tak, powinnam była się domyślić, że zainteresuje pana techniczny aspekt tej sytuacji. – Odstawiła świeczkę na niewielką półkę przy schodach. – Ja w każdym razie nie mam najmniejszej ochoty tkwić z panem w pułapce. Mam poważne wątpliwości, czy ta piwniczka jest wystarczająco duża dla nas dwojga, by zapobiec rękoczynom.
Martin rozejrzał się wokół. Lodownia była bardzo mała. Głęboka najwyżej na dziesięć stóp, solidnie zbudowana z cegieł, ze sklepionym stropem. Już zaczynało mu się robić zimno.
– Rzeczywiście dość tu kameralnie – zauważył.
– Cóż, zapewniam, że nie ściągnęłam tu pana rozmyślnie – odparła Juliana z rozdrażnieniem – na wypadek gdyby pan sobie pochlebiał.
Martin rzucił jej leniwy uśmiech. To że jest z nią uwięziony, szczerze go ucieszyło.
– Prawdę mówiąc, myślę, że mogłoby to być całkiem użyteczne.
Gwałtownie uniosła głowę.
– Użyteczne? A to jakim sposobem?
– Muszę z panią porozmawiać, a w tej sytuacji przynajmniej znów mi pani nie ucieknie. Choć zapewne wkrótce służący domyśla się, gdzie pani jest. – Spojrzał na nią. – Ktoś przecież musi wiedzieć, dokąd pani poszła.
Juliana westchnęła z irytacją.
– Niestety, nikt nie wie. Ciotka Beatrix jest na górze z Emily, a ja nie powiedziałam nikomu, że się tu wybieram. Służba najprawdopodobniej założy, że wyszłam gdzieś z panem.
Wbiegła po schodach i po chwili usłyszał jej szybkie, niecierpliwe kroki w korytarzyku prowadzącym do wyjścia. Stukała w drzwi i wołała. Martin założył ramiona na piersi i, uśmiechając się do siebie, czekał na jej powrót. Wiedział, skąd się brała nuta niepokoju w jej głosie. Bała się tego, co mógł jej powiedzieć, a może nawet bardziej tego, że zdradzi się ze swymi uczuciami do niego. Wiedział, że nie jest jej obojętny – przyznała to już dawniej – ale to nieodparte pożądanie było nowe dla nich obojga. Musiał bardzo uważać. Przecież nie chciał jej przestraszyć.
Wracała. Kiedy spojrzała na niego pod światło spod przymkniętych powiek, świeca w jej dłoni zadrżała.
– W Londynie nocą ludzie tak hałasują, że nikt nie zwraca na nic uwagi. Pewnie nie ma pan wytrycha?
Martin roześmiał się.
– Obawiam się, że nie. Nie jest to coś, co zwykle noszę ze sobą.
Juliana westchnęła.
– Nieważne. Jeśli nikomu nie wpadnie do głowy zajrzeć tu wcześniej, na pewno ktoś przyjdzie rano. Zawsze biorą lód o świcie.
Głos miała rzeczowy, ale Martinowi wydało się, że wyczuwa w nim lekkie drżenie. Próbował ją uspokoić.
– Jeśli usiądziemy tuż przy drzwiach, może ktoś zauważy światło, przyjdzie i nas wypuści. Nie powinniśmy też zbytnio zmarznąć, bo noc jest parna.
Po chwili Juliana kiwnęła potakująco głową. Ruszyła przed nim korytarzem, ze świecą w dłoni. Zamknęli wewnętrzne drzwi i ulokowali się na kamiennym stopniu tuż przy wejściu do lodowni. Słyszeli podmuchy wiatru poruszającego wierzchołkami drzew, a nawet widzieli światła domu po drugiej stronie trawnika, ale nie mogli się wydostać. Od wolności odgradzały ich drzwi z solidną metalową zapadką.
Juliana przesunęła się na kamiennym siedzisku i postawiła świecę na progu przed nimi. Lekko przygarbiła ramiona. Po chwili Martin przykucnął obok niej.
– Powiedziała pani, że jestem ostatnią osobą, z którą pragnęłaby pani znaleźć się w potrzasku – podjął. – Kogo chciałaby pani widzieć na moim miejscu?
– Och! – Juliana uniosła głowę i uśmiechnęła się blado. – Poza ślusarzem, chce pan powiedzieć? Może księcia Wellingtona. Przynajmniej moglibyśmy spędzić ten czas na interesującej rozmowie.
– Może pani rozmawiać ze mną. Potrafię być interesujący, jeśli się przyłożę.
Spojrzała na niego przelotnie.
– W takim razie niech pan lepiej siada.
Stopień był mały, toteż stykali się ciałami. Martin udem otarł się o Julianę, a kiedy się poruszył, rękawem musnął jej piersi. Juliana udała, że niczego nie zauważyła.
– O czym chciałaby pani porozmawiać?
– Proponuję zrezygnować z kłopotliwych tematów. To wyklucza większość. – Juliana zawiesiła głos. – Mam! Pańska praca.
Martin spojrzał na nią z rozbawieniem.
– Nie wydaje mi się, że mogłoby to panią zainteresować.
– Proszę spróbować – naciskała Juliana.
– Doskonale. Teraz zabiegam o poparcie, żeby zostać wybranym do parlamentu na następnej sesji. Henry Grey Bennet przyjął moją pomoc w pracach nad ustawą zakazującą zatrudniania kilkuletnich chłopców jako kominiarczyków. To barbarzyńskie i nieetyczne.
– A na dodatek niepotrzebne. Słyszałam, że są urządzenia, które czyszczą kominy równie sprawnie. – Juliana wzdrygnęła się. – Nie mogę znieść takiego okrucieństwa.
Martin wyglądał na zaskoczonego.
– Czytała pani o tych sprawach?
– Naturalnie, że nie! Ale mam oczy i patrzę. Kiedyś wyrzuciłam kominiarza ze swego domu, bo bezmyślnie znęcał się nad pomocnikami, a potem dałam im trochę pieniędzy, żeby nie odczuli skutków utraty pracy. – Juliana zamilkła. – Dlaczego pan tak na mnie patrzy, panie Davencourt? To nie był żaden filantropijny gest.
Martin nagle uświadomił sobie, ile dobrych uczynków spełniła Juliana, jednocześnie udając obojętność.
– Zapewne pani brat rozmawia o takich sprawach – podsunął ostrożnie.
– Tak. Joss ostatnimi czasy zmienia się w polityczne zwierzę – potwierdziła. – Ashwickowie zawsze interesowali się reformami społecznymi. Podejrzewam, że w głębi serca wszyscy jesteśmy radykałami.
Martin uśmiechnął się.
– Właśnie o tym rozmawiałem z pani bratem i z Adamem Ashwickiem tamtego wieczoru w Crowns. Potrzebujemy całego poparcia, które uda się zdobyć w Izbie lordów.
– Ale Joss nie zasiada w Izbie Lordów.
– Nie, ale ma tam wpływy. Ashwick też. Stąd bardzo zależało mi na ich poparciu. Ta ustawa ma potężnych wrogów, którzy z łatwością mogą obalić projekt. Jeden z nich to Lauderdale.
– Och, earl Lauderdale należy do tych, pożal się Boże, żartownisiów, których tak bawią ich własne dowcipy, że nie są w stanie dostrzec, iż inni ich nie znoszą. Moim zdaniem jego samego należałoby siłą wepchnąć do komina.
– Ciekawa myśl – zauważył Martin, obserwując grę światła na ożywionej twarzy Juliany. – Interesuje się pani polityką?
– Nieszczególnie, ale ta sprawa jest bez wątpienia interesująca, bo wszyscy ją popieracie. – Juliana zerknęła na niego kpiąco. – Jest pan zaskoczony, prawda? Zdaję sobie sprawę, że uważa mnie pan za płytką.
– Nie, nigdy w życiu. – Martin mówił szybko, szczerze. – Darzę pani inteligencję najwyższym szacunkiem, lady Juliano. Myślałem tylko, że takie sprawy pani nie zajmują. Wygięła wargi w lekkim uśmiechu. – Szczerze mówiąc, cieszę się, że pana zaskoczyłam. – Ich spojrzenia się spotkały. – Teraz może mi pan opowiedzieć o swoich doświadczeniach w świecie dyplomacji, panie Davencourt – dodała lekkim tonem. Martin ukrył rozczarowanie. Wiedział, że ona próbuje trzymać go na dystans, sprawić, żeby mówił dalej. Zrobiłaby niemal wszystko, by odwieść go od intymnych gestów. Ale czekała ich długa noc. Doprowadzi ją do celu powoli. Jedno było pewne. Tym razem mu nie ucieknie.
Martin mówił i cały czas przyglądał się Julianie – odbiciu płomienia świecy w jej oczach, uśmiechowi i cieniom, które pojawiały się i znikały z pełnej wyrazu twarzy. Kiedy opowiedział jej o podróżach po Europie, spytała o Davencourt. W ten sposób upłynęło kolejne piętnaście minut. Gdy sam spróbował ją o coś zapytać, na powrót skierowała konwersację na jego temat. Martin uśmiechał się do siebie i czekał.
Wreszcie rozmowa zaczęła tracić tempo i Juliana zauważyła:
– Powinnam była spytać o pana Plunketta. Czy ojciec Emily pogodził się już z tym małżeństwem?
– Udało mi się go ułagodzić – odparł Martin z krzywym uśmiechem. – Plunkett to prawy obywatel przerażony perspektywą skandalu, obawiający się wszystkiego, co wykracza poza jego niewielki światek. Jest pełen dezaprobaty dla Brandona i Emily, a nie można powiedzieć, że sposób, w jaki postąpili, przyczynił się do poprawy ich sytuacji w tej mierze. Jednak… – Martin westchnął.
– Jednak, kiedy przekonał się, jakim filarem społeczeństwa jest starszy brat Brandona, z pewnością doszedł do wniosku, że Brandon nie może być całkiem zły? – spytała Juliana chytrze.
Martin roześmiał się.
– Może tak, może nie. Plunkett nie ufa politykom. Uważa, że my wszyscy dbamy wyłącznie o własne interesy.
– To skandal! Skąd przyszedł mu do głowy taki pomysł? Martin rzucił jej rozbawione spojrzenie.
– Jest pani cyniczna jak zawsze, lady Juliano. Wierzę jednak, że ucieszy się pani, kiedy powiem, że pogodził się z tym małżeństwem i jest nawet gotów, aczkolwiek poniewczasie, dać swoją zgodę.
– A więc nie będzie niewygodnych pytań o nielegalność?
– Mam nadzieję, że nie.
Poczuł, że siedząca obok Juliana odprężyła się.
– Och, dzięki Bogu! Choć jestem przekonana, że Brandon poślubiłby Emily ponownie choćby jutro, gdyby okazało się to niezbędne – tym razem za zgodą jej ojca – bardzo się cieszę, że nie dotknie jej oszczerstwo, co na pewno miałoby miejsce, gdy by małżeństwo okazało się nielegalne.
Martin przyglądał się jej twarzy.
– Zawsze bardzo żywo reaguje pani na takie sprawy.
– Cóż, naturalnie. Emily to takie słodkie stworzenie i nazwanie jej upadłą kobietą byłoby absurdalne. A jednak tak by się stało, gdyby plotkarze podchwycili tę historię. Ucieczka, nieważny ślub, nieślubne dziecko. Mieliby uciechę, gdyby cała sprawa wyszła na jaw, a Emily byłaby tą, której reputacja na tym by ucierpiała. Zawsze cierpi kobieta!
– Kiedyś już o tym mówiliśmy. Wiem, że ma pani bardzo zdecydowane poglądy w takich sprawach, i doskonale rozumiem, o co pani chodzi.
Juliana odwróciła twarz.
– A więc da pan Brandonowi farmę w Davencourt? On chciałby tam osiąść i hodować konie, wie pan. Jestem przekonana, że doskonale mu się powiedzie.
– Jak widzę, powiedział pani o wszystkim. – Wyjątkowe przywiązanie jego rodzeństwa dla Juliany już Martina nie martwiło. – Tak, farma stanie się własnością Brandona. Lepiej niech się postara wyhodować zwycięzcę Derby w ciągu pięciu lat, żeby moja inwestycja mi się zwróciła. – Spoważniał. – Zaproponowałem, żeby Brandon i Emily przenieśli się do Davencourt, jak tylko Emily wyzdrowieje, a tymczasem jestem pani niewypowiedzianie wdzięczny, że ofiarowała im pani gościnę u siebie.
– Teraz, kiedy mieszka tu ciotka Beatrix, to żaden problem.
– Pewnie nie. – Martin spojrzał na jej pochyloną głowę. – Tak naprawdę chodzi jednak o to, że była pani tak miła, iż zgodziła się ich przyjąć, lady Juliano. Jestem pani niezwykle zobowiązany.
– Przecież nie mogłam ich wyrzucić na ulicę.
– Niektórzy by tak postąpili, jestem pewien. Proszę więc przyjąć moje podziękowania.
– Zamiast pańskiej krytyki? – Juliana uśmiechnęła się do niego i poczuł, że serce mu się ścisnęło. – To spora zmiana, tak mi się wydaje. A to przypomina mi… jak się mają Kitty i Clara?
– Doskonale. Wygląda na to, że pan Ashwick stanie się częstym gościem przy Laverstock Gardens. Był już z wizytą dwa razy, przysłał kwiaty i zabrał Kitty na przejażdżkę.
Juliana uniosła głowę.
– Cieszę się. Pomyślałam, że Kitty i Edward będą do siebie doskonale pasować.
– Naprawdę? – Martin wyglądał na skrępowanego. – Nie ma pani nic przeciwko temu? Pan Ashwick od dawna należał do grona pani wielbicieli.
Juliana roześmiała się.
– Och, Edward jest jednym z moich najlepszych przyjaciół. Byłabym zachwycona, gdyby on i Kitty się pobrali. Ona jest bardzo nieśmiała, a Edward to najmilszy człowiek, jakiego znam, i jestem pewna, że będzie dla niej dobry.
– A ponieważ mieszka na wsi, Kitty nie będzie zmuszona przebywać za dużo w mieście, czego najwyraźniej nie znosi.
Juliana uśmiechnęła się.
– Powiedziała panu o tym?
– Tak, w końcu. – Martin roześmiał się. – Opisała cały plan, który miał doprowadzić do jej zesłania do Davencourt.
– O, Boże. Z pewnością nie było panu do śmiechu.
– Nie bardzo. Jednakże zaniepokoiło mnie co innego, a mianowicie to, że taki pomysł w ogóle przyszedł jej do głowy. – Martin przeczesał włosy palcami. – Sądzę, że nigdy nie pojmę, w jaki sposób pracują umysły mego rodzeństwa. Wydawało mi się, że nie rozumiem tylko dziewcząt, ale po fiasku z Brandonem pogodziłem się z faktem, że żadne z nich nie ma ochoty mi się zwierzać.
Juliana przysunęła się nieco. Martin poczuł jej miękkie ciało tuż przy swoim i trochę zmienił pozycję. Powoli schodzili na osobiste tematy. Na niebezpieczny grunt.
– Jestem przekonana, że po tym, co się stało, zaczną panu ufać. – Juliana mówiła, jakby próbowała go pocieszyć. Martin był wzruszony. – Nie znali pana za dobrze, a teraz, skoro się przekonali, że nie jest pan potworem…
– Potworem! – powtórzył Martin. Złagodził ton. – Na pewno zachowam się jak potwór wobec Clary, jeśli nadal będzie robiła słodkie oczy do Fleeta.
– Nie wyjdzie za niego. – Juliana mówiła cicho, z przekonaniem. – Rozmawiałam z nią na wieczorze muzycznym.
– Widziałem. Dziękuję pani, Juliano.
– Proszę bardzo. Ale czy nie mógłby pan obrócić tej sytuacji na swoją korzyść? Gdyby Fleet został pańskim szwagrem, zyskałby pan ogromne wpływy.
Martin roześmiał się.
– Kuszące, przyznaję, jednak nie zmienię zdania.
– Tak właśnie myślałam. Jest pan zbyt pryncypialny.
– Za mało pryncypialny dla pani Alcott, jak się zdaje. Juliana gwałtownie uniosła głowę.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Tylko tyle, że ona nie jest w stanie tolerować krewnych, którzy trudnią się handlem, i zdążyła mi już o tym powiedzieć wprost. Kiedy podkreśliłem, że nikt jej nie prosi, by zmieniała swoje zasady, wchodząc w taką rodzinę, uciekła jak niepyszna.
Juliana zdusiła chichot.
– Jakie to niestosowne z pańskiej strony, Martinie.
– Wiem. – Martin był pełen samozadowolenia.
– Serena żyje pod kloszem. – Juliana lekko rozłożyła ręce. – Trzeba wziąć na to poprawkę.
– Mogę brać poprawkę na wiele spraw – powiedział Martin, a w jego głosie pojawiły się stalowe tony – ale nie na snobizm.
Juliana spojrzała na niego.
– Zawsze wiedziałam, że Serena jest… świadoma swojej pozycji bratanicy markiza.
– Świadoma swojej pozycji! Delikatnie powiedziane, zapewniam panią. Zachowywała się jak oburzona arcyksiężna.
– O Boże. Ciotka Beatrix potrafi namieszać, bez dwóch zdań. Podejrzewam, że to ona namówiła do tego Serenę dzisiejszego ranka. Serena była tu przed wizytą u pana.
– W takim razie jestem zobowiązany lady Beatrix. Ułatwiła mi sytuację. Nigdy nie zamierzałem dopuścić, by sprawy zaszły tak daleko, i ogarnęło mnie przerażenie, kiedy sobie uświadomiłem, że wszyscy zaczynają mnie uważać za jej narzeczonego.
– Musi pan być ostrożniejszy – zauważyła Juliana. – Tak czy inaczej chyba powinnam panu współczuć. Teraz będzie pan musiał zacząć poszukiwania żony od początku.
– Na to wygląda. Tym razem spróbuję jednak nie zrobić z siebie durnia. – Martin przerwał na chwilę. – Może zresztą nie będę musiał daleko szukać.
W lodowni zapanowała napięta cisza. Juliana bawiła się fałdami spódnicy i nie patrzyła na Martina, a on irytował się, że siedząc tuż obok niej na stopniu, nie może widzieć wyraźnie jej twarzy. Pochylił się i w tym samym momencie Juliana odwróciła głowę i spojrzała wprost na niego.
– Dlaczego tak mi się pan przygląda? – spytała głosem, w którym nie było śladu wzburzenia.
– Przepraszam. To pewnie dlatego, że częściej widuję panią w jedwabiach niż w codziennych sukniach.
Juliana zmarszczyła brwi.
– Jakie to niezwykłe, że pan to w ogóle zauważył, panie Davencourt. Myślałam, że rzadko zdaje sobie pan sprawę z tego, co dama ma na sobie.
Widzę, co pani miewa na sobie, zapewniam panią. Juliana odchrząknęła i odwróciła wzrok. Martin był przekonany, że obmyśla, jak sprowadzić rozmowę na inny temat.
– No, cóż… chyba nie byłoby stosowne, gdybym poszła po lód ubrana w balową suknię, prawda?
– Chyba nie. Swoją drogą dlaczego nie posłała pani kamerdynera?
– Bo jak tylko wpadłam na ten pomysł, natychmiast wzięłam się do realizacji. Wydawanie poleceń służbie jest takie czasochłonne, nie uważa pan? Zanim zadzwoniłabym po Segsbury'ego, mogłam być z powrotem w domu z wiaderkiem lodu. – Spojrzała na niego ponuro. – I tak by właśnie było, gdyby pan nie stanął mi na drodze.
– Nie sądzę, że wracanie do tego tematu przyniesie nam jakiekolwiek korzyści – westchnął.
Zawtórowała mu.
– Pewnie nie. Długo tu jesteśmy, jak pan myśli?
– Wydaje mi się, że jakieś półtorej godziny. Noc dopiero się zaczęła.
Przez szpary w drzwiach do środka wtargnął podmuch wiatru, od którego zadrżały pajęczyny. Świeca zgasła. Martin usłyszał, jak Juliana gwałtownie zaczerpnęła tchu. Teraz zupełnie inaczej postrzegał sytuację, w której się znaleźli. Przedtem udawało mu się okiełznać myśli wskutek usilnego skupienia na rozmowie i na rozlicznych problemach Brandona, Kitty i Clary. Wyciągnął rękę i poszukał dłoni Juliany. Przywarła do niego.
– Boi się pani ciemności? – Starał się mówić wyjątkowo łagodnie.
– Nie. To niedokładnie tak. – Juliana mówiła jakoś inaczej. Stanowczość, charakterystyczna władczość znikły z jej głosu. – To znaczy nie lubię ciemności, ale bardziej boję się nietoperzy. Nie chcę, by wyglądało, że jestem tchórzem, ale przeraża mnie myśl, że będą fruwać naokoło mojej głowy, a ja nie będę ich widziała.
Martin roześmiał się i uścisnął jej dłoń.
– Dla mnie brzmi to całkiem rozsądnie. Założę się, że nigdy w życiu nie była pani tchórzem, Juliano.
– Nie, myślę, że nie. Ojciec tego nie pochwalał, a ponieważ musiałam liczyć głównie na siebie, był to luksus, na który raczej nie mogłam sobie pozwolić.
Martinowi nigdy dotąd nie przyszło do głowy, że Juliana mogła czuć się samotna. Oczywiście wiedział, że owdowiała na długo przedtem, zanim uciekła z Clive'em Massinghamem, ale sądził – teraz uświadomił sobie, że był o tym przekonany – iż przez cały ten czas nie brakowało jej męskiego towarzystwa. Założył, że przez te lata, które upłynęły od śmierci Massinghama, miała niezliczonych kochanków. Jednak z jej słów wynikałoby, że przez większość tego czasu była zupełnie sama, jeśli nie samotna. Albo ci mężczyźni pojawiali się i znikali jak efemerydy albo… albo cały ten sznur kochanków w ogóle nie istniał. Tylko czy miało to dla niego jakieś znaczenie? Nie był już tego taki pewny. Nie teraz, kiedy Juliana należała do niego. A tak było, niezależnie od tego, co mówiła i jak bardzo broniła się przed przeznaczeniem.
Martin wyczuwał słaby, słodki zapach lilii, który wydawał się promieniować ze skóry i włosów Juliany. Poruszył się gwałtownie. Przy tym ruchu jeszcze bardziej się do niej zbliżył, bo stopień był zbyt wąski na skomplikowane manewry. Zamierzał się odsunąć, a tymczasem osiągnął wręcz odmienny skutek. Tuż przy ramieniu poczuł dotyk jej miękkiej piersi.
– Dobrze się pan czuje, panie Davencourt? – Głos Juliany nie zdradzał niczego poza towarzyską uprzejmością.
– Ja… tak, czuję się bardzo dobrze, dziękuję.
– Boi się pan ciemności?
– Nie. Z pewnością nie.
– Nie musi się pan wstydzić. Każdy ma swoje słabości. Martin wiedział, na jaką słabość cierpi w tej chwili. Siedziała tuż przy nim.
– Może jest panu zimno? – ciągnęła Juliana, z niepokojem w głosie. – Lodownia, jak sama nazwa wskazuje, nie służy do zatrzymywania ciepła.
Martin próbował się skupić. Niestety, rozmowa o jego samopoczuciu nie pomagała mu, bo naprowadzała jego myśli na dość uciążliwe dolegliwości. Nie było mu zimno. Niektóre partie jego ciała były aż za gorące.
– Nie jest mi zimno, dziękuję, lady Juliano. A pani? Mogę pani dać swój surdut, jeśli pani sobie życzy.
Ledwie to powiedział, uświadomił sobie, że zdejmowanie ubrania nie pomoże mu w najmniejszym stopniu. Jak już zacznie, nie będzie w stanie przestać, a potem zabierze się za suknię Juliany.
– Teraz jest mi całkiem ciepło, a poza tym nie powinnam pana pozbawiać okrycia – zauważyła Juliana rzeczowo. – Mój szal jest dość gruby. – Roześmiała się. – Jacy uprzejmi dla siebie jesteśmy dzisiejszego wieczoru, panie Davencourt! To tylko dowodzi, że możemy sobie z tym poradzić, jeśli spróbujemy.
– Mimo wszystko – zauważył Martin – powinniśmy się postarać nie dopuścić do utraty ciepła na wypadek, gdyby temperatura spadła. Czy gdybym otoczył panią ramieniem, lady Juliano, miałaby pani coś przeciwko temu?
Nastąpiła kolejna pauza.
– Uważam, że to jest do przyjęcia. – Juliana poruszyła się lekko, żeby Martin mógł uwolnić rękę uwięzioną między ich ciałami i objąć nią jej plecy. Po chwili przylgnęła do niego i oparła mu głowę na ramieniu.
– Tak jest bardzo wygodnie – powiedziała, ziewając. – Dziękuję panu, panie Davencourt.
Milczeli przez czas jakiś, choć w milczeniu Martina nie było nic z bezczynności. Zdążył zarejestrować miękki nacisk jej ciała przy swoim, muśnięcie jej włosów na policzku, irytująco kuszący zapach lilii, ciepło jej dłoni, kiedy ufnie przesunęła ją przez jego pierś i oparła w pasie, jej usta w odległości zaledwie paru cali od jego ust.
– Szkoda, że nie ma pani damy do towarzystwa – zauważył od niechcenia. – Na wypadek gdyby pani zaginęła, miałby kto narobić alarmu.
Juliana lekko uniosła głowę.
– Ja tego nie żałuję. Dlaczego miałabym znosić towarzystwo jakiejś męczącej ubogiej krewnej dzień po dniu tylko po to, żeby, jeśli pewnego dnia zniknę, miał mnie kto szukać?
Martin wybuchnął śmiechem.
– Jeśli przedstawia to pani w ten sposób, można zrozumieć pani racje.
– Pan ma dom pełen krewnych. Czy czasami nie uważa pan tego za męczące?
Martin zawahał się.
– Właściwie nie. Lubię towarzystwo.
– A poza tym pan jest mężczyzną. Ma pan o wiele większą swobodę robienia tego, na co panu przyjdzie ochota.
Martin z żalem pomyślał, że właśnie teraz nie ma najmniejszej swobody robienia tego, na co przyszła mu ochota, choć jedynym, co stało mu na drodze w pogoni za szczęściem, było jego opanowanie. Powinien dostać medal za tak pełną determinacji powściągliwość.
Odchrząknął.
– Lady Juliano, chciałbym przeprosić za to, że powiedziałem, by trzymała się pani z dala od Kitty i Clary. Zdaję sobie sprawę, że musiało to być bardzo pompatyczne. Przepraszam.
Nastąpiła pauza.
– Był pan okropnie pompatyczny – potwierdziła Juliana. – Sądzę, że teraz, kiedy mieszka tu ciotka Beatrix, Kitty i Clara mogłyby mnie odwiedzić.
– To nie ma nic wspólnego z lady Beatrix. A właściwie w pewien sposób ma.
– Oczywiście, że ma! Nie pozwolił im pan mnie odwiedzać, gdy mieszkałam sama. Uważał pan, zdaje się, że mój dom cieszy się złą s ławą. Za to teraz, kiedy jest tu ciotka Beatrix, bez przerwy przychodzą do niej najbardziej szacowni goście, jakich można sobie wyobrazić. Przez nią i ja na powrót staję się godna szacunku. To okropnie irytujące.
Martin uśmiechnął się.
– Lady Juliano, ta sprawa nie ma nic wspólnego z lady Beatrix. Dowodzi wyłącznie mojej głupoty. Była pani bardzo miła dla Kitty i Clary – i dla Brandona – a to samo w sobie powinno wystarczyć, by uczynić z pani najlepszą przyjaciółkę rodziny.
Niestety, ja okazałem się aroganckim głupcem i nie miałem odwagi postąpić wbrew konwenansom, za co przepraszam.
Poczuł, że Juliana lekko się poruszyła. W jej głosie wyczuwał uśmiech.
– Przeprosiny przyjęte, sir, ale tylko wówczas, jeśli obieca pan, że przestanie mnie pan przepraszać. To bardzo męczące.
Martin znów uścisnął jej rękę.
– Proszę nie żartować. To jest dla mnie bardzo ważne, Juliano. Chcę, by pani uwierzyła, że robię to, bo uświadomiłem sobie, iż byłem uprzedzony.
Blask księżyca odbił się w oczach Juliany. Były szeroko otwarte i ciemne.
– Przecież nie mógł pan nagle uwierzyć w moją dobroć, skoro do niedawna uważał pan, że jest akurat na odwrót.
– Nie o to chodzi. – Martin zmarszczył czoło. – Widzę, że usprawiedliwianie się idzie mi bardzo źle. To proste. Przedtem byłem krytycznym głupcem. A teraz.
– Teraz?
– Teraz opinia publiczna nie obchodzi mnie nic na nic. Wiem, czego chcę.
Coś wynurzyło się z ciemności i lekko otarło o jego policzek. Podskoczył. Juliana pisnęła i jeszcze bardziej wtuliła twarz w jego ramię.
– Czy to był nietoperz? – Najwyraźniej brakowało jej tchu. Martin mocniej objął ją ramieniem.
– Tak mi się zdaje. Boi się pani?
– Ja… tak, trochę.
Martin pozwolił sobie delikatnie pogładzić ją po włosach. Miękko wiły się pod jego palcami. Uświadomił sobie, że trudno mu oderwać dłoń, a po chwili przestał próbować.
– Nie zrobią pani krzywdy. Nawet jeśli pofruną pani prosto w twarz, są całkiem nieszkodliwe.
– Wolałabym tego nie sprawdzać. – Martin poczuł, że Julianę przeszedł dreszcz. Po sekundzie objął ją drugą ręką i delikatnie wziął w ramiona. Nawet się spodziewał, że ona będzie się bronić, tymczasem przysunęła się jeszcze bliżej. To wystarczyło, by przestał się kontrolować.
Pocałunek Martina był tak kuszący, że Juliana wyciągnęła rękę, chcąc przyciągnąć go bliżej.
– Proszę…
Martin odpowiedział na błaganie w jej głosie, a kolejny niespieszny pocałunek oddała mu z całą namiętnością, jaką w niej wyzwolił. Po pewnym czasie Martin oderwał usta od jej warg i lekkimi pocałunkami wytyczył szlak od szyi do zagłębienia między obojczykami. Jego włosy niczym miękkie piórka łaskotały Julianę w szyję. Nie była w stanie spójnie myśleć. Objęła go, a on ułożył ją sobie w zagłębieniu ramienia i przytulił do siebie. Ich pozycja na stopniu była w najwyższym stopniu frustrująca, bo nie mogli przylgnąć do siebie dostatecznie blisko. W końcu Martin rozwiązał ten problem, pociągając Julianę na kamienną podłogę. Płyty były zimne i twarde, ale ona nawet tego nie zauważyła. Martin znów ją pocałował, językiem musnął jej dolną wargę i wsunął go jej do ust. Jęknęła cicho i przez całe jej ciało przebiegł dreszcz.
Poczuła dłoń obejmującą jej pierś i kciuk gładzący brodawkę przez cienki jedwab. Martin zaczął zsuwać jej stanik sukni. Wyciągnęła rękę, chcąc go powstrzymać. Nagle wydało jej się niezwykle ważne, żeby nie uznał jej za rozpustnicę.
– Nie…
– Dlaczego nie? – Cichy szept połaskotał ją w ucho. – Myślałem, że nie obchodzi cię, kto cię ogląda? Na kolacji na cześć Brookesa i w kasynie…
– To wszystko nie miało znaczenia.
– A teraz jest inaczej? – W głosie Martina wyczuła uśmiech.
– Cieszę się.
Całował ją znów, głęboko, zachłannie. Julianie zabrakł tchu wyzbyła się resztek skrupułów. Przejechała dłońmi po jego plecach i poczuła, jak mięśnie mu się napięły pod obcisłym surdutem. Jego ciało było ciepłe, mocne i tak wspaniale pasowało do jej ciała. Prawie zapomniała, jak to jest. Martin całował zagłębienie poniżej szyi, muśnięcia jego języka przyprawiały ją o rozkoszne dreszcze. Zsunął jej suknię z ramienia i pieścił odsłoniętą skórę, aż Juliana krzyknęła, wyginając się w łuk, gdy wytyczył linie jej obojczyka ustami i językiem. Kiedy tym razem zsunął stanik jej sukni, nie sprzeciwiła się, a narastające podniecenie domagało się zaspokojenia. Obróciła się, omal nie uderzając głową o ścianę, i powiedziała:
– Martinie, to nie czas ani miejsce.
Martin najwyraźniej również oprzytomniał. Objął ją i mocno przytulił, własnym ciałem chroniąc przed chłodem kamiennej podłogi. Po chwili Juliana przestała się opierać, toteż pociągnął ją wyżej i ponownie usiedli obok siebie na stopniu. Położyła głowę na jego ramieniu.
– Tylko nie przepraszaj, Martinie – ostrzegła. – Musiała bym zakazać ci odwiedzin, gdybyś powiedział, że jest ci przykro.
Wtulił usta w jej włosy.
– Nawet mi to nie przyszło do głowy. A poza tym wcale nie jest mi przykro. Podobało mi się.
Spojrzała na niego z ukosa.
– Och.
– Proszę, nie mów mi tylko, że tobie się nie podobało. Pomijając uszczerbek na ambicji, byłbym zmuszony znów zacząć przepraszać za marne umiejętności.
Juliana usiłowała powstrzymać śmiech. Zmrużyła oczy i spojrzała na niego.
– Cóż, to, czy mi się podobało, czy nie, nie ma nic do rzeczy. Dopiero przyzwyczajam się do myśli, że znów jestem godna szacunku i nie zamierzam pozwolić ci, byś wszystko zepsuł.
Martin uniósł brwi.
– Jakim sposobem? Czy w całowaniu jest coś nagannego?
– Z pewnością tak. Jak możesz o to pytać? Samotna dama, w dodatku wdowa, musi uważać na reputację. Pocałunki są wykluczone. – Juliana odsunęła się nieco. – To dlatego nie całowałam się z nikim, wyłączając ciebie, od blisko trzech lat.
Martin najwyraźniej doznał szoku.
– Nie całowałaś się z nikim przez trzy lata?
– Prawie trzy lata. Czy musisz powtarzać wszystko, co powiem? Przez to sprawiasz wrażenie nierozgarniętego.
– Tak, ale… trzy lata? Juliana uśmiechnęła się leniwie.
– Powiedziałam ci kiedyś, że jeśli idzie o mnie, zbyt wiele przyjąłeś za pewnik.
Martin przeganiał dłonią włosy.
– Ale w takim razie nie mogłaś mieć… To znaczy… tych wszystkich kochanków.
Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego.
– Teraz jesteś po prostu gruboskórny, Martinie. Dżentelmen nie wypytuje damy o takie sprawy.
– Nie, ale Andrew Brookes… i Jasper Colling…
– Już ci mówiłam, że nie byłam kochanką Andrew Brookesa. A co do Collinga, musisz mieć marne mniemanie o moim dobrym smaku.
Martin uścisnął ją mocniej.
– Błagam, przestań ze mnie kpić, Juliano! Co właściwie chcesz mi powiedzieć?
Popatrzyła mu prosto w oczy.
– Skoro tak pan nalega, panie Davencourt, oświadczam panu, że w ciągu całego życia spałam tylko z dwoma mężczyznami i obaj byli moimi mężami. A jeśli dziwi się pan, że moja reputacja jest taka, jaka jest, to dlatego, iż choćby nie wiem co, nie ugnę się pod presją opinii społecznej i nie będę zachowywać się jak potulna wdowa. – Przerwała i położyła dłoń na ustach. – Do diabła! Nie mogę uwierzyć, że ci o tym powie działam!
Martin śmiał się cicho.
– Juliano, chyba właśnie raz na zawsze położyłaś kres swojej złej reputacji.
– Błagam, zapomnij o tym, co powiedziałam!
– Nie sądzę, żebym był w stanie to zrobić. Poza tym wcale tego nie chcę.
Wyrwała się z jego uścisku.
– Naturalnie, że nie chcesz. Wszyscy mężczyźni lubią myśleć, że ich kobiety są niewinne albo prawie niewinne. – Wstała. To było dla niej szalenie ważne. Odsunęła się od niego tak daleko, jak zdołała, stanęła plecami do zamkniętych drzwi i przytrzymała się ich. – Pomyśl o tym, Martinie. To nie tylko rozwiązłość wyrzuca kobiety na margines społeczeństwa. Chcąc mnie usprawiedliwić, nie zapomnij o całej reszcie. Szalone przyjęcia, głupie żarty, hazard, egoizm. – Weszła na szczyt schodów, po czym odwróciła się i wbiła w niego wzrok. – Pamiętaj, co mi powiedziałeś, kiedy odkryłeś tę eskapadę do Hyde Parku! Nic nie wiesz! Kiedy miałam zaledwie osiemnaście lat, omal nie zrujnowałam rodziny przez brawurowy hazard. Uratował mnie Joss, biorąc winę na siebie, tak samo jak uratował mnie przed trzema laty, kiedy ze złości i zazdrości próbowałam szantażować byłą przyjaciółkę. Zanim się pospieszysz i uznasz mnie za wzór cnót, przypomnij sobie, że romansowałam z Clive'em Massinghamem, zanim wyszłam za niego za mąż. Zadurzyłam się w nim. – Skrzywiła się i zakryła twarz dłońmi. – Popełniłam tyle błędów, że starczyłoby na niejedno życie, a na domiar złego postanowiłam grać rolę rozwiązłej wdowy, bo miałam zbyt wiele dumy, by pokornie wrócić do stada.
Martin wstał, ale nie zrobił kroku w jej stronę.
– Nie rozumiem, dlaczego chcesz, bym źle o tobie myślał – powiedział cicho.
– Czasami nienawidzę siebie samej i chciałabym, byś ty także mnie znienawidził.
– To się nie uda. Uśmiechnęła się kpiąco.
– Wiem. To bardzo trudne. Należysz do mężczyzn, którzy kurczowo trzymają się swego zdania. Teraz, kiedy postanowiłeś mnie polubić, obawiam się, że tak już zostanie. Byłoby o wiele łatwiej, gdybyś mnie nie cierpiał.
Martin wygiął wargi w lekkim uśmiechu i przysunął się nieco bliżej.
– Nigdy tak nie było.
W spojrzeniu Juliany dostrzegł szyderstwo.
– Nie? No cóż, ja nie znosiłam cię z całego serca, Martinie. Jesteś dla mnie za dobry. Przez ciebie chcę żyć tak, jak ty uważasz za słuszne. Popatrz na mnie! W moim domu zagnieździła się stara ciotka, której jeszcze niedawno kazałabym się spakować. Udzieliłam schronienia młodziutkiej dziewczynie i jej dziecku. Daję darmowe rady twoim siostrom i bratu. Co dalej? Tylko patrzeć, jak otworzę sierociniec! Martin uśmiechnął się z czułością.
– Nie powinnaś myśleć, że ta zmiana działa tylko w jedną stronę, Juliano. Popatrz na mnie. Byłem najbardziej upartym, pełnym uprzedzeń głupcem, człowiekiem, który trzyma się kurczowo własnego zdania, tak jak słusznie powiedziałaś. Ty mnie zmieniłaś. Dzięki tobie zobaczyłem, że taki upór nie zawsze jest dobrą rzeczą. Byłem ślepy. – Podszedł i wziął ją w objęcia. – Nie próbuj sprawić, bym ujrzał cię w innym świetle – szepnął tuż przy jej wargach. – Widzę tylko ciebie, a ty jesteś…
– Tak?
– Czarująca.
Znów dotknął ustami jej warg w długim pocałunku zapierającym dech w piersiach.
Wtem usłyszeli na zewnątrz jakieś krzyki i zobaczyli błyski świateł. Martin puścił Julianę. Przed drzwiami stała Beatrix Tallant, która najwyraźniej miała na tyle przytomności umysłu, że wzięła ze sobą Segsbury'ego, latarnię i kilka dużych koców. Kamerdyner otworzył drzwi do lodowni. Juliana wyszła pierwsza, potknęła się o próg i prawie wpadła w objęcia ciotki. Martin wziął jeden z koców i otulił nim Julianę.
– Proszę mi pozwolić odprowadzić się do domu. Wyrwała się z jego uścisku. Teraz, kiedy ich uwolniono, nie była pewna, co czuje. Szok, konsternacja i euforia walczyły w niej o lepsze.
– Nic mi nie jest, panie Davencourt. – Głos lekko jej drżał. – Proszę… potrzebuję czasu, żeby pomyśleć.
Martin odsunął się.
– Dobrze, lady Juliano. W takim razie dobrej nocy. Jutro muszę wyjechać z Londynu, ale niedługo wrócę i wówczas pa nią odwiedzę.
Juliana również życzyła Martinowi dobrej nocy, lecz nie powiedziała nic ponadto, a Segsbury odprowadził gościa na schody tarasu i do wyjścia.
Juliana i Beatrix udały się za nimi, nieco wolniej. Juliana ciaśniej otuliła się kocem, by powstrzymać dreszcze.
– Mam nadzieję, że nic ci nie będzie, moja droga – powie działa Beatrix, patrząc na nią rozpromienionymi, bursztynowymi oczami. – Zostawiłam was tam na tak długo, jak uznałam za potrzebne. Kochaliście się?
– Mówisz jak właścicielka domu uciech, ciociu Trix! Beatrix roześmiała się.
– Ten mężczyzna jest zakochany w tobie po uszy, Juliano. Bierz go i dziękuj losowi.
Juliana zadrżała. To nie było takie łatwe. Jakaś jej część gorąco pragnęła miłości Martina, ale druga bardzo się tego obawiała.
– Nie mogę znów wyjść za mąż, ciociu Trix. – Próbowała mówić dalej, lecz głos jej się załamał. – Nie mogę.
Beatrix ujęła jej rękę i mocno ścisnęła.
– Czy to z powodu Myfleeta? Bardzo go kochałaś.
– Nie chodzi o to, że wciąż go kocham. – Juliana chwyciła dłonią za balustradę tarasu, próbując się uspokoić. – Ale kiedy go straciłam, serce mi pękło, a gdyby to miało się powtórzyć… – Pokręciła głową. – Nie zniosłabym tego, ciociu Trix. Nigdy więcej.