39637.fb2
W Hyde Parku o dziesiątej wieczorem było bardzo zimno. Juliana, ukryta w buczynowym lasku, gdzie nie dochodził blask księżyca, doszła do wniosku, że być może jest to najgłupszy czyn w jej życiu. Zadrżała na myśl o tym, co ojciec albo Joss, a nawet Martin Davencourt mogliby powiedzieć, gdyby cała sprawa wyszła na jaw. Naturalnie kiwaliby głowami nad jej najnowszym wyskokiem, ale ta dezaprobata, która w przeszłości zawsze pobudzała ją do złego, teraz wydawała się aż nadto słuszna. Po raz pierwszy w życiu miała wątpliwości.
Z początku wszystko wyglądało na wspaniały żart. Ona, Jasper Colling i Emma Wren ułożyli cały plan przed tygodniem, w pokoju karcianym na balu u lady Selwood – ona i Colling mieli zatrzymać powóz Andrew Brookesa i upozorować napad. Juliana zawsze chciała zabawić się w rozbójnika, toteż pomysł wydał się jej wart zachodu. Teraz zmieniła zdanie, tyle że było za późno, by się wycofać. Chociaż zęby jej dzwoniły, a palce u nóg zmarzły na kość w cienkich butach do konnej jazdy, nie mogła zrezygnować i wrócić do domu. Pociągnęłoby to za sobą utratę twarzy przed przyjaciółmi.
– Ten kapelusz jest tak potwornie brzydki – powiedziała, poprawiając się w siodle i licząc na to, że Colling nie zauważy drżenia jej głosu – a spodnie wprost obrzydliwe. Nie mogłeś znaleźć dla mnie bardziej twarzowego przebrania, Jasper? Słowo daję, jeśli nas złapią, zostanę oskarżona nie o rabunek na gościńcu, tylko o przestępstwo przeciwko modzie!
Jasper Colling roześmiał się.
– Juliano, moja droga, nikt nas nie złapie, toteż nie musisz martwić się o to, że ktokolwiek oskarży cię o brak gustu. Poza tym to przecież żart. Zgotujemy Brookesowi i jego żonie powitanie, o którym nigdy nie zapomną!
Księżyc świecił pełnym blaskiem. Noc była chłodna, jasna. Juliana wybrała długą czarną pelerynę, a kasztanowe włosy związała z tyłu i ułożyła tak, by nie rzucały się w oczy. Colling dostarczył jej starego trójgraniastego kapelusza należącego do jego stangreta. Dał jej też niewielki srebrny pistolet, ale nie miała pojęcia, jak go użyć. Zaledwie przed kwadransem wszystko wydawało się zabawne. Teraz nagle eskapada nabrała dla niej takiego samego powabu jak pobyt we Fleet [3], gdzie przypuszczalnie trafi, jeśli ich złapią.
Colling dotknął jej ramienia. Wyczuwała jego podekscytowanie i sama zareagowała na to podnieceniem połączonym z niepokojem.
– Jadą!
Drogą w ich kierunku toczył się powóz, przysadzisty i ciemny w świetle księżyca. Juliana wstrzymała oddech.
– Nie wydaje mi się… – zaczęła, ale jej towarzysz już po pędzał konia. Płochliwy gniadosz stanął dęba i omal nie zrzucił go z siodła, wkrótce jednak Colling galopował za powozem. Po chwili wahania Juliana ruszyła za nim.
Po mniej więcej minucie uświadomiła sobie, że to nie ten powóz, ale wówczas było już za późno. Colling strzelił w pudło pojazdu, na co stangret omal nie spadł z kozła. Skulił się ze strachu, pochylając twarz ku końskim szyjom i zawołał drżącym głosem:
– Kim jesteście? Czego chcecie?
Juliana zobaczyła, że Colling dusi się ze śmiechu.
– Pieniądze albo życie!
Szarpnął drzwiczki powozu i w tym momencie złapała go za ramię.
– Co ty wyprawiasz? To nie jest powóz Brookesa.
– Co to, u diabła, za różnica? – burknął Colling bez zastanowienia. – To przecież tylko żart.
Na poduszkach w rogu powozu siedziała skulona drobna staruszka. Z jej oczu wyzierało przerażenie, kącik ust drżał żałośnie. Trzęsące się dłonie już zdążyły powędrować do brylantowej kolii na szyi, ale nie mogła jej rozpiąć. Juliana chwyciła Collinga za ramię, tym razem mocniej.
– Nie! Zostawmy ją!
– Sto gwinei albo twoja cnota! – zawołał Colling, usiłując się nie śmiać.
Starsza dama, która zdaniem Juliany musiała mieć przynajmniej siedemdziesiątkę, wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć na samą myśl o tym, jak ten młody rozbójnik wrzucają do rowu.
– Weźcie moją torebkę, ale mnie oszczędźcie. Jestem taka stara i taka zmęczona… – Głos jej się załamał i nie dokończyła.
– Na litość boską! – Julianie zrobiło się niedobrze. Puściła ramię Collinga i zawróciła koniem. – Zostaw ją! To zbyt niebezpieczne. Ja wracam.
Przy uchu usłyszała świst kuli. Colling zaklął. Teraz się nie śmiał. Nie mówiąc nic więcej, uderzył konia szpicrutą i pogalopował w kierunku, z którego przybyli, zostawiając Julianę przy otwartych drzwiczkach powozu. Na ziemi leżała torebka starej damy. Lada chwila mogła być stratowana przez końskie kopyta.
Juliana obejrzała się. Drogą nadjeżdżał inny powóz, którego stangret i pasażer strzelali do nich. Szybko zeskoczyła z konia, podniosła torebkę, wsunęła głowę do powozu i wcisnęła torebkę do rąk staruszki.
– Proszę ją wziąć. Przepraszam. To był tylko żart. Wdrapała się na siodło i popędziła konia w kierunku domu.
Colling wyjechał spod osłony buków i dołączył do niej, ale nie zdołał dotrzymać jej szaleńczego tempa, więc zmuszony zamykać tyły, wyrzucał z siebie na przemian błagania, żeby zwolniła, i nerwowe pytania, co w nią, u diabła, wstąpiło. Juliana nie odpowiadała. Parę razy zamaszyście otarła łzy z policzków, pilnowała się jednak, żeby Colling niczego nie spostrzegł, a kiedy wyjechali na oświetlone ulice miasta, przeszła w spokojny kłus i podziękowała swemu towarzyszowi za udział w przygodzie. Colling wciąż kipiał podnieceniem.
– Strzelali do nas! Daję słowo, co za wspaniała ucieczka! Widziałaś, kto był w tamtym powozie, Juliano? Davencourt, masz pojęcie! Davencourt strzelał do nas!
Julianę przejął nagły lęk, któremu towarzyszyło uczucie nudności.
– Martin Davencourt? Jesteś pewny? Nie widział cię, prawda, Jasper?
– Wątpię – odparł Colling niefrasobliwie. – Zresztą i tak nie mógłby nam niczego udowodnić. – Niczego nie ukradliśmy i nie wyrządziliśmy krzywdy. – Położył dłoń na jej dłoni trzymającej wodze. – Noc dopiero się zaczęła. Może się przebierzemy i pojedziemy na wieczór do lady Babbacombe? A może…
– sugestywnie zniżył głos – moglibyśmy uczcić nasze wstąpię nie na drogę przestępstwa razem, tylko we dwoje.
Juliana wyszarpnęła dłonie. Wzbudzał w niej odrazę.
– Raczej nie, Jasper. Było miło, ale na tym koniec.
– Z wyjątkiem tego, że teraz mamy wspólny sekret, prawda?
– Colling spojrzał na nią pożądliwie – Będę cię jeszcze miał, Juliano. Przekonasz się.
Julianę myśl o tym, że jest zdana na łaskę Collinga, napełniła niesmakiem. Poza tym była jeszcze Emma Wren, również wtajemniczona w plan zatrzymania powozu Andrew Brookesa. Emma uważała to za doskonały żart, a jak tylko usłyszy, co stało się tej nocy, doda dwa do dwóch i uświadomi sobie, kto się za tym kryje.
Rozstała się z Collingiem na Portman Square i do domu weszła sama. W holu jak zwykle płonęło dwanaście świec, bez specjalnego powodu. Juliana tak sobie życzyła. Dzięki temu dom nie wydawał się taki pusty. Jednakże nic nie mogła poradzić na ciszę, którą należało czymś wypełnić. Nie była w stanie wysiedzieć w domu sama.
Drzwi do pomieszczeń dla służby otworzyły się i pojawiła się w nich pokojówka Juliany, Hattie. Na widok swojej pani w spodniach pisnęła:
– Boże miłosierny, jak pani wygląda? Chyba nie jeździła pa ni po Londynie w męskim stroju?
Juliana natychmiast poweselała.
– Obawiam się, że tak, Hattie. A teraz potrzebuję twojej po mocy. Muszę zdjąć te łachy i przeistoczyć się w damę w ciągu pół godziny. I błagam, powiedz Jeffersowi, żeby kazał zaprząc powóz. Wybieram się na przyjęcie do lady Babbacombe.
Dopiero kiedy ściągnęła spodnie i lnianą koszulę, odkryła, że jej srebrny naszyjnik z półksiężycem, podarunek od męża, zniknął. Szukała gorączkowo, sprawdzała, czy nie zaczepił się o materiał koszuli. Na próżno. Nie było go na podłodze ani w fałdach peleryny. Zgubiła go.
– Słyszałaś? – Emma Wren rozdała karty, po czym usiadła wygodniej aby, sprawdzając, co jej się trafiło, podzielić się najnowszą plotką. – W Hyde Parku niespełna dwie godziny temu napadnięto powóz hrabiny Lyon! Rozbójnicy w Hyde Parku! Myślałam, że takie napaści wyszły z mody wiele lat temu.
Juliana pewną dłonią pozbyła się jednej karty, biorąc w zamian inną. Grały w wista we czwórkę, a jej partnerką była stara lady Bestable, która nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach zachowywała się nieobliczalnie. Teraz, mając świadomość, że w drodze do domu może zostać napadnięta i obrabowana, stara dama trzęsła się tak bardzo, że ledwie widziała, co trzyma w ręku. Przegrana wydawała się oczywista.
Juliana poczuła na sobie spojrzenie Emmy, bystre i złośliwe, i zmusiła się do uśmiechu.
– Czy ktoś został ranny? – spytała lekko.
– Właściwie nie… – Głos zabrała lady Neasden, ostatnia z czwórki, mrugając oczami z podniecenia. – Rozbójnicy uciekli, bo nadjechał drugi powóz.
– Jakie to szczęście – powiedziała uprzejmie Juliana, nie odrywając wzroku od swoich kart.
– Krążą pogłoski, że to nie byli rozbójnicy, ale młodzi znudzeni nicponie – poinformowała lady Bestable i wzdrygnęła się. – Gdyby nie niespodziewane pojawienie się pana Davencourta, biedna lady Lyon bez wątpienia zostałaby obrabowana i wrzucona do rowu. Wszystko dla uciechy jakiegoś młodego rozpustnika z mnóstwem pieniędzy i czasu, a za to wyzutego z jakichkolwiek zasad moralnych!
– Jest pani zbyt surowa. Może chcieli sobie tylko zażartować – wtrąciła Juliana.
– Zażartować! – Lady Bestable wyglądała, jakby za chwilę miała dostać ataku apopleksji. – Właśnie o to mi chodzi, lady Juliano. Każdy kto uważa, że wystraszenie starej kobiety niemal na śmierć jest zabawne, nadaje się do Bedlam!
Damy grały w ciszy przez parę minut. Juliana odczuła złośliwą satysfakcję, że ograła lady Bestable. Zastanawiała się, jak szybko będzie mogła udać się do domu. Po raz pierwszy w życiu myśl o spokojnym domowym zaciszu wydała jej się wyjątkowo kusząca.
– Pan Davencourt jest bez wątpienia bohaterem chwili – szepnęła lady Neasden, skinąwszy głową w stronę otwartych drzwi pro wadzących do sali balowej. – Zaraz pójdę i mu pogratuluję.
Odeszła od stolika, zabierając ze sobą lady Bestable. Emma Wren nachyliła się i powiedziała:
– Zdawało mi się, że wybierałaś się w okolice Hyde Parku dzisiejszego wieczoru, Juliano, kochanie. Pamiętasz, ta eskapada, którą planowaliśmy we trójkę, z Jasperem Collingiem.
Juliana spojrzała jej prosto w oczy. Nie chciała, żeby Emma zadawała jej niewygodne pytania. Musiała wymyślić coś, co odwróci jej uwagę.
– Jasper Colling i ja rzeczywiście spędziliśmy dzisiejszy wieczór razem, aczkolwiek nie w taki sposób, jak początkowo zamierzaliśmy – odparła, przybierając odpowiedni, sugestywny ton. – Niestety, byliśmy stanowczo zbyt zajęci, żeby wybierać się aż do Hyde Parku.
Emma Wren otworzyła szeroko oczy.
– Doprawdy! Pomyślałam sobie, że Jasper wygląda na nieco zmęczonego, kiedy go dziś zobaczyłam. Gratulacje, moja droga! – Pochyliła się jeszcze bardziej, gotowa wysłuchać zwierzeń. – Słyszałam, że jest bardzo utalentowany.
Juliana wzruszyła ramionami i uciekła wzrokiem.
– Znałam gorszych.
Emma z przejęcia nie mogła usiedzieć na miejscu.
– Och, opowiadaj. Wiem, że Massingham był do niczego, kiedy sobie wypił. Podobno kiedyś zasnął na Harriet Templeton, ale ponieważ jej płacił, nie przejęła się tym, tylko kazała mu zapłacić podwójnie.
Juliana pozwoliła, by trajkotanie Emmy po niej spłynęło. Kiedyś, gdy była młodsza i wrażliwsza, takie rozmowy napawały ją obrzydzeniem. Teraz prawie się na nie uodporniła. W końcu sama starała się o to, żeby Emma Wren, Mary Neasden i im podobne przyjęły ją do swego wesołego kręgu. Nawet wyrobiła sobie reputację osoby skłonnej do szalonych wybryków. Chyba nie mogła teraz przeistoczyć się w świętoszkę i zacząć narzekać, że wypowiedź Emmy pasuje jedynie do burdelu.
Kątem oka dostrzegła Martina Davencourta otoczonego przez podziwiające go damy. Już wcześniej postanowiła, że tak czy inaczej będzie go unikać, ale teraz wydawało się to szczególnie ważne. Jeśli podjechał do powozu i rozmawiał z lady Lyon, dowiedział się, że jeden z napastników był kobietą. Choć zdawała sobie sprawę, że Martin nie ma powodu, by łączyć ją z tym wydarzeniem, na samą myśl przebiegł ją zimny dreszcz.
Martin uniósł głowę i na chwilę ich spojrzenia się spotkały. Dłoń Juliany powędrowała ku szyi, gdzie zwykle spoczywał srebrny półksiężyc. Tego wieczoru założyła inny naszyjnik. Jak tylko dotknęła ciężkich szmaragdów, poczuła kolejne, ostre ukłucie niepokoju. Spojrzenie Martina przesunęło się z jej oczu na szyję i zatrzymało się tam, obserwując jej dłoń nerwowo bawiącą się naszyjnikiem.
Pospiesznie odwróciła głowę.
– Zagramy jeszcze? – spytała.
Martin Davencourt w końcu zdołał uwolnić się od tych wszystkich, którzy koniecznie musieli mu pogratulować, i wymknął się do bufetu na poszukiwanie alkoholu. Siostry przyrodnie, zachwycone jego męstwem, dzięki któremu pokonał kilku zdesperowanych rozbójników, cały wieczór zabawiały towarzystwo opowiadaniem tej historii. Martin czuł się tym poirytowany. Zwłaszcza z uwagi na to, co wiedział o tożsamości jednego z przestępców.
Podły nastrój nie opuszczał go przez cały dzień. Tego popołudnia wrócił do miasta z Davencourt, gdzie doszło do przykrego incydentu z udziałem pokojówki o lepkich palcach i rodzinnych sreber. Ledwie odprawił dziewczynę, otrzymał wiadomość od Araminty, która pisała, że Kitty przegrała kilkaset gwinei w faraona, a dom pogrążył się w chaosie. Po przyjeździe do domu znalazł się w oku cyklonu. Pani Lane zarzucała Kitty i Clarze bezczelną złośliwość, Kitty była arogancka, a Clara wypłakiwała oczy. Jej łzy wkrótce udzieliły się młodszym siostrom, które zawodziły jak gromada płaczek, aż Martin myślał, że głowa mu pęknie. W końcu odesłał Kitty i Clarę do sypialń, pozostałe dzieci do pokoju dziecinnego, a panią Lane do agencji pośrednictwa pracy. Przyzwoitka była oburzona zwolnieniem i Martin miał wszelkie powody przypuszczać, że nawet teraz rozpowszechnia pogłoski o tym, jak to jego siostrom brak moralnego kręgosłupa.
Wczesnym wieczorem usiadł w swoim gabinecie i zastanawiał się nad tym, co zrobić z Kitty. I z Brandonem, Clarą, Marią Daisy i Bertramem. Czasami wydawało mu się, że jego życie zostało puszczone na żywioł. Nie wystarczało zatrudnić kompetentną guwernantkę, przyzwoitkę czy niańkę i liczyć na okazjonalną pomoc Araminty, która niedawno sama założyła rodzinę. Stanowczo potrzebował żony. Praktycznej, zaradnej kobiety, która przejęłaby zarządzanie domem i trzymała jego dzieci twardą ręką. Przez chwilę pozwolił sobie na piękne marzenie o uporządkowanym domostwie, w którym nie ma duszonych jabłek w łóżkach, a po sali balowej nie biegają myszy. Po czym raptownie powrócił do rzeczywistości.
Postanowił sam towarzyszyć Kitty i Clarze na wieczorze u lady Babbacombe. Chciał zdusić w zarodku wszelkie pogłoski, jakoby w jego domu panowało zamieszanie. Ponadto wiedział, że będzie tu Serena Alcott, bo Araminta nie omieszkała mu o tym powiedzieć. Uświadomiła mu, jakim wzorem żony będzie pani Alcott. Stateczna wdową która mogłaby wywrzeć na wszystkich dobry wpływ.
Zatrzymał wzrok na lady Julianie Myfleet. Widział ją przez otwarte drzwi prowadzące do pokoju gier. Światło świec odbijało się w drobnych szmaragdach w jej kasztanowych włosach i dobranym do nich naszyjniku wokół smukłej szyi. Sprawiała wrażenie chłodnej i wyniosłej. Martin uśmiechnął się ponuro. Ze wszystkich nieodpowiednich wdów… Jednak nie był w stanie zaprzeczyć, że coś ich do siebie mocno przyciąga. Zaczęło się od gry; Juliana sprowokowała go, a on odwrócił sytuację, wychodząc naprzeciw pierwotnej potrzebie ścigania i posiadania właściwej mężczyznom. Tyle że niemal natychmiast cała sprawa okazała się znacznie bardziej skomplikowana. Jej towarzystwo sprawiało mu przyjemność. Polubił ją. A raczej, lubił ją aż do dzisiejszego wieczoru w Hyde Parku.
Czuł grozę i obrzydzenie na myśl o tym, co zrobiła Juliana. Kiedy podjechał do powozu hrabiny Lyon, biedna dama wciąż siedziała skulona w rogu, przyciskając do siebie torebkę i powtarzając „Proszę, nie róbcie mi krzywdy”. Przekonanie jej, że jest bezpieczna, zajęło Martinowi przynajmniej dziesięć minut. Stangret był w niewiele lepszym stanie. Był niemal tak wiekowy jak jego pani i roztrzęsiony niedawnym doświadczeniem. Kiedy lady Lyon szepnęła „Myślałam, że ona mnie zabije”, Martin sądził, że się przesłyszał. Gdy jednak wysiadał z powozu, w świetle latarni ujrzał w trawie łańcuszek ze srebrnym półksiężycem zwisającym z delikatnych ogniwek. Natychmiast przypomniał sobie, gdzie go widział. Mógł go sobie nawet wyobrazić na szyi lady Juliany Myfleet, sierp księżyca spoczywający w zagłębieniu między obojczykami.
Srebrny łańcuszek spoczywał teraz w jego kieszeni. Martin zerknął ponownie na pogodne rysy Juliany i zalała go fala nagłego, irracjonalnego gniewu. Napad w Hyde Parku to najstraszniejsze, najbardziej bezmyślne przestępstwo, jakie można sobie wyobrazić. I wszystko w imię rozrywki, bez wątpienia. Samby!
przecież świadkiem żartów, jakich dopuszczała się Juliana, aby rozproszyć nudę. Po nieporozumieniu na ślubie zaczął się zastanawiać, czy niektóre z krążących o niej historii nie zostały wymyślone. Zapewniła go, że jej szaleńcze wybryki to tylko gra, i teraz zdał sobie sprawę, że bardzo chciał uwierzyć w jej słowa. Odniósł wrażenie, że stara się uchodzić za o wiele gorszą, niż jest. Teraz wiedział, że to nieprawda.
Uświadomił sobie, że zaciska pięści w kieszeniach. Lubił Julianę i jej pragnął. To było irracjonalne, zupełnie niewytłumaczalne. Teraz jednak był zły na nią i na siebie, że dał się oszukać.
Juliana podniosła się od karcianego stolika i zmierzała teraz powoli w kierunku sali balowej, odpowiadając na pozdrowienia znajomych lekkim, kocim uśmiechem. Większość z tych znajomych stanowili mężczyźni i wszyscy wydawali się pozostawać z nią w dość zażyłych stosunkach. Martina ni stąd, ni zowąd ogarnęła kolejna fala gniewu. A więc lady Juliana Myfleet była amoralna, przejawiała skłonność do okrutnych żartów i miała obsesję na punkcie hazardu. To nie powinno mieć dla niego żadnego znaczenia. Najmniejszego. Niestety, miało.
W trzech długich krokach znalazł się przy Julianie.
– Zatańczy pani?
Wyglądała na nieco zaskoczoną jego nagłym pojawieniem się – zaskoczoną i… zalęknioną? Opanowała się jednak i uśmiechnęła uprzejmie.
– Dziękuję, panie Davencourt, ale rzadko tańczę. To zbyt męczące.
– Z pewnością mniej męczące niż szybka przejażdżka konna – powiedział ponuro Martin, dostosowując swoje kroki do jej kroków. – Jeździ pani konno, lady Juliano?
– Niezbyt często, sir. – Uśmiech Juliany robił wrażenie przyklejonego. – Niestety, niemal wszystkie ćwiczenia napawają mnie odrazą.
Przyspieszyła. Martin też.
– A więc nie trzyma pani konia podczas pobytu w Londynie? Juliana uśmiechnęła się do niego nieznacznie, złośliwie.
– Jeśli zależy panu na znalezieniu dobrej stajni, sir, poproszę któregoś z mych przyjaciół o poradę.
– Chodziło mi raczej o pani zajęcia, nie o moje – podkreślił Martin. – Bywa pani czasem w Hyde Parku, lady Juliano?
Tym razem podskoczyła i poczuł satysfakcję, że przebił fasadę obojętności. Kiedy jednak się odezwała, jej głos brzmiał zupełnie spokojnie.
– Czasami odbywam tam przejażdżki. Czemu pan pyta?
– Jestem ciekaw, jak pani spędza wolny czas. Na przykład dziś wieczorem.
Uśmiechnęła się do niego ponownie, w zamyśleniu mrużąc te swoje wspaniałe zielone oczy. Jej rzęsy na tle bladokremowej skóry były bardzo ciemne. Teraz się z niego śmiała, zdecydowana wprowadzić go w zakłopotanie.
– Będzie pan musiał zwrócić się do Jaspera Collinga, jeśli chce pan wiedzieć, co robiłam dzisiejszego wieczoru. Mam jednakże nadzieję, że jest zbyt wielkim dżentelmenem, by panu od powiedzieć, a może pan jest zbyt wielkim dżentelmenem, żeby się o to dopytywać.
Martin wykrzywił wargi w parodii uśmiechu. Trzeba przyznać, że potrafiła zachować zimną krew. Jednak nawet teraz nieświadomie się zdradziła, bo jej ręka powędrowała bezwiednie do szyi, gdzie, tuż nad linią dekoltu jedwabnej sukni w kolorze miedzi, spoczywała szmaragdowa kolia.
– Zdaje się, że zgubiła pani srebrny naszyjnik – powiedział ze zwodniczą łagodnością.
– Naszyjnik? – powtórzyła obojętnie, co go prawie przekonało. Prawie, lecz nie całkiem. Postarał się, by w jego głosie zabrzmiała nuta pogardy.
– Na pewno pani pamięta. Mały srebrny półksiężyc, który miała pani na szyi, kiedy podali panią Brookesowi na tacy. I potem na ślubie. Zapewne błyskotka od któregoś z pani kochanków.
Zacisnęła wargi i uniosła podbródek, napotykając uporczywe spojrzenie Martina.
– To był prezent od mego zmarłego męża, panie Davencourt. I nie zginął.
– Nie, rzeczywiście nie zginął. Mam go tutaj. Jak tylko go znalazłem, od razu domyśliłem się, że należy do pani. Charakterystyczny, prawda?
Wyjął naszyjnik z kieszeni. Juliana zbladła i szybko rozejrzała się po sali balowej, chcąc zobaczyć, czy nikt nie patrzy.
– Musiałam go tu upuścić.
– Nie wierzę pani, przykro mi. Widzi pani, lady Juliano, znalazłem go w trawie obok powozu hrabiny Lyon. Na pewno do tej pory zdążyła pani usłyszeć o całej historii? Jak hrabina została napadnięta przez rozbójników w Hyde Parku dzisiejszego wieczoru?
Juliana lekko strzepnęła rękami.
– Słyszałam o tym. Rzeczywiście, dziś nie mówi się o ni czym innym. Jeśli życzy pan sobie, żebym dołączyła swoje gratulacje z powodu pańskiej odwagi do tych wszystkich wyrazów uznania, które pan już otrzymał, rozczaruje się pan. I to bardzo. Moim zdaniem pan się tylko przechwala.
Martin roześmiał się.
– Może gdyby moja kula dosięgła panią, teraz traktowałaby mnie pani poważniej.
Gwałtownie poderwała głowę i wbiła w niego pełen wściekłości wzrok.
– Nie strzelił pan wystarczająco celnie, prawda? Zabieram swój naszyjnik i idę. Niech pan poszuka kogoś, komu spodobają się pańskie historyjki.
– Och, nie! – Martin szybko odsunął srebrny łańcuszek, kiedy wyciągnęła rękę, by go chwycić. Drugą ręką złapał ją za nadgarstek i pociągnął za kompozycję z palm w donicach w rogu pokoju. Przypominało to szamotaninę z tygrysicą. Juliana była napięta jak struna i ze wszystkich sił starała mu się oprzeć, a jak tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku tłumu, zaczęła walczyć. Ujął jej ręce powyżej łokci i trzymał mocno.
– Proszę mnie natychmiast puścić. Zacznę krzyczeć i wywołam skandal.
Mówiła bardzo spokojnie i Martin jej uwierzył. Wywołanie skandalu w zatłoczonej sali balowej nie sprawiłoby lady Julianie Myfleet najmniejszych trudności. Byłaby to dziecinna igraszka w porównaniu z innymi jej postępkami.
– Ależ proszę – powiedział pogodnie. – Jeśli chce pani wy wołać skandal, proszę się nie krępować. Ja wywołam większy, kiedy doniosę na panią konstablowi.
W jej oczach zobaczył błysk powątpiewania.
– Za długo był pan za granicą, panie Davencourt. Nikt w towarzystwie nie zdradza nikogo ze swojej sfery. To w złym guście.
– Och, doprawdy? W takim razie może pani brat albo ojciec chcieliby usłyszeć o pani najnowszej eskapadzie? A może z ich opinią również się pani nie liczy? Zapewne nie upadłaby pani tak nisko, gdyby było inaczej. Jak daleko jest pani w stanie się jeszcze posunąć, lady Juliano?
Potrząsnął nią. Kipiał z gniewu, który podsyciła jej pozorna niefrasobliwość. Jedna ze szmaragdowych szpilek wysunęła się z jej włosów i z lekkim brzękiem upadła na posadzkę. Żadne z nich nie spojrzało w dół. Nie odrywali wzroku od siebie i nawet gdyby wszyscy w sali balowej patrzyli na nich, oni by tego nie zauważyli. Martin puścił Julianę i odsunął się nieco.
– Rozbieranie się i udawanie prostytutki to nic w porównaniu z pani ostatnim wyczynem. Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, co pani zrobiła tej starej kobiecie? Czy rozumie pani jej strach i ból? Czy to panią w ogóle obchodzi, czy też zatraciła pani tę zdolność dawno temu? – Z głęboką odrazą wciskał jej łańcuszek do ręki. – Niech go pani weźmie. Ale jeśli kiedykolwiek usłyszę, że znów dopuściła się pani czegoś podobnego…
Gdy opuścił go gniew, zobaczył, że Juliana przeciska się przez tłum na końcu sali, oddalając się pospiesznie od niego, ze spuszczoną głową. Nie wzięła naszyjnika; wciąż trzymał go w ręku. W jej pochylonej głowie i opuszczonych ramionach była bezbronność. Wstydził się samego siebie i był zły, że tak się czuje, bo wiedział, że racja jest po jego stronie. Mimo to serce wzbierało mu współczuciem na myśl o tym, kim stała się Juliana Myfleet.
Musiała poczuć na sobie jego wzrok, bo wyprostowała ramiona i zatrzymała się przy grupce dżentelmenów, z szelmowskim uśmiechem i wyzywającą postawą. Na moment odwróciła ku niemu głowę, po czym wsunęła rękę pod ramię najbliższego ze swych adoratorów i majestatycznie wyszła z sali. Martin czuł się rozdarty między podziwem dla jej tupetu a złym przeczuciem, że jego słowa nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia.
Juliana nie pamiętała twarzy ludzi, których mijała po drodze, a Edward Ashwick musiał zwrócić się do niej trzykrotnie, zanim go zauważyła. Podał jej ramię i razem wyszli z sali, a kiedy poprosiła go, żeby odprowadził ją do powozu, wyraził tylko rozczarowanie, że nie zamierzała zostać dłużej. Podczas drogi mówił o tym i owym i wyglądało na to, że nie oczekuje odpowiedzi. I całe szczęście, bo Juliana słyszała tylko przepełniony wściekłością głos Martina Davencourta: „Rozumie pani, co pani zrobiła tej starej kobiecie? Rozumie pani jej strach i ból? Czy to panią w ogóle obchodzi, czy też zatraciła pani tę umiejętność dawno temu?”. I, jak echo, głos hrabiny Lyon: „Oszczędźcie mnie. Jestem taka stara i zmęczona”.
– Dobrze się czujesz, Juliano? – spytał nagle Edward. – Jesteś bardzo blada.
Z wdzięcznością podchwyciła wymówkę.
– Trochę się zmęczyłam. Proszę, wybacz mi, Eddie. Ja… muszę przez chwilę odpocząć. Pójdę do gotowalni.
– Naturalnie – powiedział Edward z miejsca. – Skoro jesteś pewna, że poradzisz sobie sama.
– Jestem całkiem pewna, dziękuję.
– W takim razie zajrzę jutro, żeby sprawdzić, jak się czujesz.
– Bardzo proszę.
Od świateł rozbolała ją głowa. Wyłożony marmurem korytarz był chłodny i opustoszały. Oparła się o framugę najbliższych drzwi i przyłożyła dłoń do czoła. Była taka zmęczona. I czuła się taka nieszczęśliwa.
Z oczu popłynęły łzy. Otarła je. Próbowała udawać przed samą sobą, że nie płacze. Ukradkiem zerknęła w głąb korytarza. Szczęściem nikogo tam nie było, a więc pozwoliła sobie na krótki szloch. Jego intensywność zaskoczyła ją i bardzo trudno było powstrzymać się od kolejnego. „Być może pani brat albo ojciec chcieliby usłyszeć o pani najnowszej eskapadzie? A może z ich opinią również się pani nie liczy?”
Kiedyś uważała, że Martin Davencourt jest nieciekawy, wręcz nudny. Teraz w jego oczach było tyle gniewu i namiętności, że od razu zrozumiała swój błąd. Jak by to było wzbudzić w takim mężczyźnie miłość zamiast wściekłości i szyderstw? Zaledwie przed tygodniem trzymał ją w ramionach i wówczas pragnęła całej jego miłości i namiętności. Teraz nigdy ich nie pozna.
Juliana pociągnęła nosem, po czym rozszlochała się na całego mimo prób powstrzymania płaczu. Zakryła twarz rękami, usiłując się opanować. To było takie żenujące. I całkiem niewytłumaczalne. Nigdy nie płakała.
Ktoś delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.
– Lady Juliano?
Przez sekundę, zdezorientowana, łaknąca pociechy, pomyślała, że to Joss, jej brat. Znów miała osiem lat i wiedziała, że brat obejmie ją mocno, po chłopięcemu. Będzie zakłopotany i szorstki, ale ona poczuje się lepiej.
Wtedy rozpoznała ten głos. Jego głos. Martina Davencourta. Odskoczyła od niego jak oparzona, boleśnie świadoma, że twarz ma zalaną łzami i nie ma sposobu, by to ukryć. Przez długą chwilę patrzyli na siebie. Twarz Martina była ciemna i surowa, lecz w jego oczach kryła się łagodność, na której widok zapragnęła rzucić mu się w ramiona i błagać, żeby ją kochał i chronił. Przypomniała sobie życzliwość, którą okazał jej w Ashby Tallant tamtego lata. Nawet jako piętnastolatek Martin Davencourt wiedział, co to honor i prawość.
– Przepraszam, jeśli… – zaczął, ale wyzywająco spojrzała mu w oczy i weszła mu w słowo.
– Jeśli choć przez chwilę pomyślał pan, że martwię się z powodu pańskich słów, panie Davencourt, w takim razie grubo się pan myli.
Ruszyła w głąb korytarza z wyprostowanymi plecami, nie odwracając głowy i nie patrząc na Martina. Przez całą drogę czuła na sobie jego wzrok.
<a l:href="#_ftnref3">[3]</a> Fleet – więzienie w Londynie wybudowane w 1197 r., przeznaczone przede wszystkim dla dłużników i bankrutów (przyp. tłum.)