39678.fb2
Dwudziestego drugiego czerwca czterdziestego pierwszego roku niemiecko-radziecki pakt o nieagresji – podpisany dwa lata wcześniej, zaledwie parę dni przed poprzedzonym inwazją podziałem Polski między obu dyktatorów – złamany został bez uprzedzenia przez Hitlera, który, opanowawszy już Europę kontynentalną, ośmielił się ruszyć na podbój gigantycznych terytoriów rozciągających się od Polski poprzez całą Azję aż po Pacyfik, kierując zmasowany atak na wschód przeciwko oddziałom Stalina. Tego samego dnia wieczorem prezydent Lindbergh wygłosił z Białego Domu orędzie do narodu, w którym podziwiał kolosalną ekspansję wojenną Hitlera i, zdumiewając nawet mojego ojca, jawnie wychwalał niemieckiego Führera. „Aktem tym – obwieścił prezydent – Adolf Hitler utwierdził swą pozycję największego obrońcy świata przed zalewem komunizmu i zła związanego z tym systemem. Nie mówię tego, by umniejszyć wysiłki imperialnej Japonii. Japończycy, dążąc do modernizacji skorumpowanych feudalnych Chin Chiang Kai-sheka, są równie oddani sprawie wykorzenienia fanatycznej chińskiej mniejszości komunistycznej, której celem jest objęcie kontroli nad tym wielkim krajem i, wzorem bolszewików w Rosji, przekształcenie Chin w komunistyczny obóz-więzienie. Jednak to Hitlerowi cały świat winien jest dziś wdzięczność za atak na Związek Radziecki. Jeśli armia niemiecka odniesie sukces w walce z sowieckimi bolszewikami – a mamy wszelkie przesłanki wierzyć, że tak właśnie będzie – Ameryka nigdy nie stanie wobec zagrożenia ze strony zachłannego komunistycznego państwa, próbującego narzucić swój zgubny ustrój reszcie świata. Mogę tylko wyrazić nadzieję, że internacjonaliści zasiadający nadal w Kongresie Stanów Zjednoczonych zrozumieją nareszcie, iż gdybyśmy dali się wciągnąć w tę wojnę po stronie Wielkiej Brytanii i Francji, nasz wspaniały demokratyczny kraj znalazłby się teraz w sojuszu ze zbrodniczym reżimem Sowietów. Dzisiaj armia niemiecka ruszyła na wojnę, którą w innych okolicznościach przyszłoby toczyć żołnierzom amerykańskim”.
Mimo to, jak przypomniał prezydent rodakom, nasze wojska są gotowe i długo jeszcze pozostaną w gotowości, za sprawą pokojowego poboru, ustanowionego przez Kongres na jego wniosek, a obejmującego dwuletnie obowiązkowe szkolenie wojskowe dla osiemnastolatków i ośmioletnią służbę w rezerwie, co pozwoli zrealizować dwoisty cel prezydenta: „powstrzymanie Ameryki przed udziałem w obcych wojnach i utrzymanie obcych wojen z dala od Ameryki”. Hasło „niepodległa przyszłość Ameryki” padło co najmniej piętnaście razy w Lindberghowskim przemówieniu o stanie państwa, i jeszcze raz na zakończenie orędzia wygłoszonego wieczorem dwudziestego drugiego czerwca. Kiedy spytałem ojca, co te słowa znaczą – zaniepokojony nagłówkami w gazetach i przytłoczony własnymi domysłami, coraz częściej dopytywałem się o znaczenie pewnych sformułowań – zmarszczył brwi i odpowiedział:
– To znaczy, że odwracamy się od przyjaciół. Że z przyjaciół robimy sobie wrogów. A wiesz, synu, co to oznacza? To oznacza zniszczenie wszystkiego, co symbolizuje Ameryka.
Pod auspicjami organizacji Zwykli Ludzie – scharakteryzowanej przez nowo stworzoną przez Lindbergha Organizację Asymilacji Amerykańskiej jako „ochotniczy program pracy zapoznający młodzież miejską z tradycjami życia w rolniczym centrum kraju” – mój brat wyjechał ostatniego dnia czerwca czterdziestego pierwszego roku na letnie „terminowanie” u hodowcy tytoniu w Kentucky. Ponieważ nigdy wcześniej nie oddalał się sam od domu, ponieważ rodzina nasza nigdy wcześniej nie żyła w takiej niepewności, ponieważ ojciec sprzeciwiał się ostro temu, co samo istnienie OAA sugerowało w kwestii naszego statusu obywatelskiego, a także ponieważ stale martwiliśmy się o Alvina, służącego już w armii kanadyjskiej, wyjazd Sandy’ego kosztował nas sporo emocji. Źródłem, z którego Sandy czerpał siłę do odpierania argumentów rodziców przeciwko jego przynależności do Zwykłych Ludzi – i z którego przede wszystkim zaczerpnął sam pomysł przystąpienia do ruchu – było poparcie żywiołowej młodszej siostry mojej matki, Evelyn, podówczas asystentki rabbiego Lionela Bengelsdorfa, mianowanej przez nową administrację dyrektorką naczelną OAA na stan New Jersey. Oficjalnym celem OAA była realizacja programów „zachęcających religijne i narodowe mniejszości amerykańskie do pełniejszej integracji z ogółem społeczeństwa” – jednak wiosną czterdziestego pierwszego roku jedyną mniejszością, która zdawała się poważnie interesować OAA, była mniejszość żydowska. Zwykli Ludzie zamierzali usunąć setki żydowskich chłopców w wieku od lat dwunastu do osiemnastu z miast, gdzie mieszkali i chodzili do szkoły, aby na osiem tygodni przenieść ich do pracy przy rodzinach farmerskich w odległości kilkuset mil od domu. Plakaty wychwalające nowy program wakacyjny rozwieszono na szkolnych tablicach ogłoszeniowych w Chancellor i sąsiednim gimnazjum Weequahic, gdzie uczniowie, tak samo jak u nas, rekrutowali się niemal w stu procentach spośród Żydów. Pewnego kwietniowego dnia zjawił się w naszej szkole przedstawiciel OAA na stan New Jersey, który wygłosił pogadankę o misji programu, adresowaną do chłopców od dwunastu lat wzwyż – a wieczorem Sandy zasiadł do kolacji z formularzem zgłoszenia, wymagającym podpisu rodziców.
– Czy ty rozumiesz, co ten program naprawdę ma na celu? – spytał go ojciec. – Rozumiesz, dlaczego Lindbergh chce oderwać takich chłopców jak ty od rodzin i wysłać do roboty na wieś? Masz pojęcie, co się za tym kryje?
– To nie ma nic wspólnego z antysemityzmem, jeśli o to ci chodzi. Tobie wciąż tylko jedno w głowie. A to jest po prostu wielka szansa.
– Szansa na co?
– Żeby pomieszkać na farmie. Wyjechać do Kentucky. Narysować wszystko, co tam zobaczę. Traktory. Stodoły. Zwierzęta. Najróżniejsze zwierzęta. Przecież nie wysyłają cię tam, żebyś rysował zwierzęta – perswadował mu ojciec. – Wysyłają cię, żebyś nosił zwierzętom pomyli-. Wysyłają cię do przerzucania gnoju. Pod wieczór będziesz taki zmachany, że na nogach nie ustoisz, nie mówiąc już o rysowaniu zwierząt.
– Pomyśl o swoich rękach – ostrzegała matka. – Farmy są otoczone drutem kolczastym. Maszyny rolnicze mają potężne ostrza. I ‘okaleczysz sobie ręce, i co będzie? Nigdy więcej niczego nie narysujesz. Myślałam, że pójdziesz w czasie wakacji na kurs rysunku do gimnazjum plastycznego. Miałeś się uczyć u pana Leonarda.
– Z tym jeszcze zdążę. A mam szansę zobaczyć Amerykę.
Nazajutrz przyszła do nas na kolację ciotka Evelyn, zaproszona przez matkę w tych godzinach, które Sandy miał spędzić u kolegi przy odrabianiu lekcji – chodziło o to, żeby nie był świadkiem awantury o Zwykłych Ludzi, która musiała wybuchnąć między ciotką a moim ojcem, i istotnie wybuchła, ledwo ciotka Evelyn przekroczyła próg naszego domu i oznajmiła, że zajmie się osobiście zgłoszeniem Sandy’ego, gdy tylko wpłynie ono do biura.
– Nie okazuj nam szczególnych względów – powiedział bez uśmiechu mój ojciec.
– Czy to znaczy, że go nie puścisz?
– A dlaczego miałbym go puścić?
– A dlaczego nie? – odparowała ciotka Evelyn. – Chyba że i ty należysz do Żydów, którzy boją się własnego cienia.
Przy obiedzie temperatura ich sporu wzrosła: ojciec twierdził, że Zwykli Ludzie to pierwszy krok Lindbergha w kierunku oddzielenia żydowskich dzieci od rodziców i zniszczenia solidarności rodziny żydowskiej, ciotka Evelyn natomiast argumentowała bez ogródek, że tacy Żydzi jak jej szwagier powinni się najbardziej bać tego, że dzieci odziedziczą po nich ciasne horyzonty i lęki.
Alvin był rodzinnym odszczepieńcem ze strony ojca, a Evelyn ze strony matki. Parę lat wcześniej, jako rezerwowa nauczycielka szkół podstawowych w Newark, uczestniczyła aktywnie w zakładaniu lewicowego, w znacznej mierze żydowskiego, Związku Nauczycieli Newark, którego kilkusetosobowa rzesza członków współzawodniczyła ze starszym, apolitycznym stowarzyszeniem nauczycieli w negocjacjach warunków pracy z władzami miasta. W roku czterdziestym pierwszym Evelyn liczyła sobie zaledwie trzydzieści jeden lat i jeszcze dwa lata wcześniej, do śmierci babci na zawał po dziesięcioletniej ciężkiej chorobie wieńcowej, opiekowała się niesprawną matką, zajmującą małe mieszkanko na górze ich wspólnego domku na Dewey Street, niedaleko szkoły przy Hawthorne Avenue, gdzie Evelyn najczęściej miewała zastępstwa. W dniach, kiedy sąsiadka nie mogła zająć się babcią, moja matka jeździła autobusem na Dewey Street i opiekowała się chorą do powrotu Evelyn z pracy, a gdy w sobotę wieczorem Evelyn wybierała się z gronem znajomych intelektualistów do teatru w Nowym Jorku, albo ojciec przywoził babcię do nas, albo mama jechała do niej na Dewey Street. Często się zdarzało, że ciotka Evelyn nie wracała na noc z Nowego Jorku – nawet jeśli obiecywała wrócić przed północą – i wówczas moja matka musiała spędzić noc z dala od męża i dzieci. Zdarzało się też, że Evelyn nie wracała do domu po szkole, a to z powodu długotrwałego burzliwego romansu z rezerwowym nauczycielem z North Newark, który, podobnie jak ona, był gorliwym aktywistą związkowym, ale w odróżnieniu od niej był żonatym Włochem z trójką dzieci.
Moja matka zawsze twierdziła, że gdyby nie to, że Evelyn była przez lata uziemiona w domu koniecznością sprawowania opieki nad chorą matką, na pewno po uzyskaniu dyplomu pedagogicznego wyszłaby za mąż i nie wdawałaby się w „niezdrowe” związki z żonatymi kolegami po fachu. Wydatny nos nie odbierał jej w oczach ogółu „uderzającej” urody: prawdą jest, co zauważyła kiedyś moja matka, że gdy drobniutka Evelyn wkraczała do pokoju – energiczna brunetka o idealnej, choć zminiaturyzowanej kobiecej sylwetce, wielkich czarnych oczach, lekko skośnych, jak u kota, i ustach umalowanych krzykliwie karminową szminką – odwracali się w jej stronę wszyscy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Lakierowane jak lśniący pancerz włosy spinała w kok, wyskubywała brwi w dramatycznie wzniesione łuki, a gdy szła na zastępstwo do szkoły, wkładała barwne spódnice z szerokim białym paskiem, szpilki pod kolor i półprzezroczyste pastelowe bluzki. Mój ojciec był zdania, że taki strój nie przystoi nauczycielce, podobnie zresztą sądziła dyrektorka szkoły Hawthorne, ale moja matka, która, słusznie czy nie, winiła siebie za to, że Evelyn „marnuje młodość” przy chorej babci, nigdy nie potrafiła zdobyć się na surową ocenę ekstrawaganckiej siostry, nawet gdy Evelyn porzuciła nauczycielstwo oraz działalność związkową i bez skrupułów zmieniła sympatie polityczne, angażując się do pracy u rabbiego Bengelsdorfa w Lindberghowskiej OAA.
Miało minąć kilka miesięcy, zanim moi rodzice uświadomili sobie, że ciotka Evelyn jest kochanką rabina i że była nią od ich pierwszego spotkania na bankiecie wydanym po wystąpieniu Bengelsdorfa w Związku Nauczycieli Newark na temat „Amerykańskie ideały w ujęciu szkolnym” – a i wówczas uświadomili to sobie tylko dlatego, że Bengelsdorf, opuszczając OAA New Jersey, aby objąć stanowisko dyrektora federalnego tej organizacji z siedzibą w Waszyngtonie, oznajmił na łamach lokalnej prasy Newark, iż mając lat sześćdziesiąt trzy, zaręczył się ze swoją przebojową trzydziestoletnią asystentką.
Wyjeżdżając na wojnę z Hitlerem, Alvin wyobrażał sobie, że najszybciej zobaczy konkretną akcję z pokładu któregoś z kanadyjskich niszczycieli, osłaniających flotę handlową podczas transportu pomocy do Wielkiej Brytanii. Prasa regularnie donosiła o kanadyjskich statkach zatopionych przez niemieckie łodzie podwodne na północnym Atlantyku, niekiedy całkiem blisko lądu, na przybrzeżnych łowiskach Nowej Fundlandii – co jak najgorzej wróżyło Brytyjczykom, dla których Kanada pozostała jedynym właściwie dostarczycielem broni, żywności, lekarstw i maszynerii, odkąd administracja Lindbergha unieważniła ustawę o pomocy, przyjętą przez Kongres Roosevelta. W Montrealu Alvin poznał młodego amerykańskiego dezertera, który poradził mu porzucić marynarkę na rzecz kanadyjskich komandosów – to oni działali w ogniu walki, dokonując nocnych nalotów na okupowany przez nazistów kontynent, sabotując najważniejsze dla Niemców placówki, wysadzając w powietrze arsenały broni, a także, we współpracy z komandosami brytyjskimi i europejskim podziemnym ruchem oporu, niszcząc doki i urządzenia portowe na całym zachodnim wybrzeżu Europy. Gdy nowy znajomy zrelacjonował Alvinowi liczne metody zabijania, których uczyli swych rekrutów komandosi, mój kuzyn porzucił pierwotny plan i zaciągnął się do tej formacji. Komandosi, podobnie jak reszta kanadyjskich sił zbrojnych, chętnie przyjmowali w swoje szeregi wykwalifikowanych obywateli amerykańskich. Po szesnastu tygodniach treningu Alvin przydzielony został do jednostki komandoskiej i przetransportowany do tajnej bazy wypadowej na terenie wysp brytyjskich. Wtedy dopiero dał nam znać o sobie, przysyłając list składający się z sześciu słów: „Ruszam do boju. Do zobaczenia wkrótce”.
Zaledwie parę dni po tym, jak Sandy wyjechał sam nocnym pociągiem do Kentucky, rodzice otrzymali drugi list, tym razem nie od Alvina, lecz z Departamentu Wojny w Ottawie. List informował wskazanych przez Alvina najbliższych krewnych, że ich bratanek został ranny w akcji i przebywa na rekonwalescencji w szpitalu w Dorset, Anglia. Wieczorem po kolacji matka zasiadła z powrotem do uprzątniętego stołu w kuchni, z piórem wiecznym i pudełkiem oznaczonej monogramem papeterii, którą rezerwowała dla korespondencji szczególnej wagi. Ojciec usadowił się na wprost matki, a ja stanąłem tak, by patrzeć jej przez ramię na rozwijający się spod pióra równy łańcuszek pochyłej kaligrafii, którą opanowała, pracując jako sekretarka, a potem od najmłodszych lat uczyła jej Sandy’ego i mnie – trzeci i czwarty palec usztywniają dłoń, a palec wskazujący opiera się bliżej stalówki niż kciuk. Każde zdanie matka przed zapisaniem wypowiadała głośno, aby ojciec mógł coś zmienić lub dodać.
Najdroższy Alvinie!
Dziś rano otrzymaliśmy list od rządu kanadyjskiego z wiadomością, że zostałeś ranny w akcji i leżysz w szpitalu w Anglii. List ten nie zawierał ponadto żadnych szczegółowych informacji, poza Twoim adresem korespondencyjnym.
Siedzimy w tej chwili przy stole w kuchni, wuj Herman, Philip i ciotka Bess. Chcielibyśmy dowiedzieć się wszystkiego o Twoim stanie zdrowia. Sandy wyjechał na lato, ale napiszę mu o Tobie bezzwłocznie.
Czy jest szansa, że zostaniesz przewieziony do Kanady? Jeżeli tak, to przyjedziemy Cię odwiedzić. Tymczasem przesyłamy Ci ucałowania, mając nadzieję, że napiszesz do nas z Anglii. Napisz, prosimy bardzo, albo poproś kogoś o napisanie w Twoim imieniu, zrobimy wszystko, czego sobie życzysz.
Jeszcze raz serdeczne ucałowania. Tęsknimy za Tobą.
Podpisaliśmy się pod tym wszyscy troje. Minął prawie miesiąc, zanim przyszła odpowiedź.
Szanowni Państwo Roth!
Kapral Alvin Roth otrzymał list Państwa z 5 lipca. Jestem starszym sanitariuszem oddziału, na którym leży. Przeczytałem mu list Państwa kilkakrotnie, aby mieć pewność, że rozumie, kto i co do niego napisał.
Na razie kapral Roth nie jest zdolny do porozumiewania się z otoczeniem. Stracił lewą nogę do kolana i został poważnie ranny w prawą stopę. Stopa goi się, a odniesiona w niej rana nie powinna spowodować kalectwa. Po zagojeniu lewej nogi pacjent otrzyma protezę i zostanie nauczony, jak jej używać.
To ciężkie chwile dla kaprala Rotha, ale zapewniam Państwa, że z czasem zdoła on wrócić do życia cywilnego, nie odczuwając większych problemów fizycznych. Nasz szpital zajmuje się tylko amputacjami i oparzeniami. Widziałem wielu mężczyzn przeżywających trudności psychologiczne, jakie teraz przeżywa kapral Roth – większość wychodzi z nich obronną ręką i mam szczerą nadzieję, że tak będzie również z kapralem Rothem.
Z poważaniem Por. A. F. Cooper
Raz w tygodniu Sandy donosił nam listownie, że ma się świetnie, pisał o upałach w Kentucky i kończył zdaniem dotyczącym życia na farmie – na przykład: „Czarne porzeczki obrodziły nadzwyczajnie” albo: „Byczkom straszliwie dokuczają muchy”, albo: „Dzisiaj ścinają lucernę”, albo: „Zaczęła się przycinka” – cokolwiek to ostatnie mogło znaczyć. A poniżej podpisu – może po to, by udowodnić ojcu, że jednak starcza mu sił na działalność artystyczną, nawet po całodziennej pracy na farmie – rysował świnię (z adnotacją: „Ta świnia waży ponad trzysta funtów!”), psa („To jest Suzie, pies Orina, jej specjalnością jest odstraszanie żmij”), jagniątko („Pan Mawhinney wywiózł wczoraj na aukcję 30 jagniąt”) albo stodołę („Właśnie pomalowali ją kreozotem. Fe!”). Rysunki zajmowały zwykle znacznie więcej miejsca niż tekst, a ku zmartwieniu mojej matki, pytania, które zadawała Sandy’emu w swoim cotygodniowym liście – czy nie przysłać mu czegoś z ubrania, lekarstw albo pieniędzy – bardzo rzadko uzyskiwały odpowiedzi. Ja, oczywiście, wiedziałem, że matka kocha nas obu jednakowo, ale dopiero gdy Sandy wyjechał do Kentucky, przekonałem się, ile znaczył dla niej jako ktoś całkiem odmienny od młodszego brata. Chociaż nie rozpaczała z powodu ośmiotygodniowej rozłąki z trzynastoletnim już, bądź co bądź, synem, to przez całe lato czuło się w jej zachowaniu jakąś nostalgię, widoczną w pewnych gestach i minach, zwłaszcza przy kuchennym stole podczas kolacji, gdy czwarte krzesło dzień za dniem pozostawało puste.
Kiedy w sobotę pod koniec sierpnia wyszliśmy po Sandy’ego na stację Penn w Newark, towarzyszyła nam ciotka Evelyn. Była ona ostatnią osobą, której asysty życzył sobie mój ojciec, ale tak jak wbrew własnym inklinacjom uległ w końcu i pozwolił Sandy’emu za pośrednictwem Zwykłych Ludzi podjąć pracę w Kentucky, tak i teraz pogodził się z wpływem szwagierki na swojego syna, aby nie pogarszać sprawy, której rzeczywiste niebezpieczeństwo nie było jeszcze do końca jasne.
Na stacji to właśnie ciotka Evelyn pierwsza rozpoznała Sandy’ego, kiedy wysiadł z pociągu na peron, dobre dziesięć funtów cięższy niż przed wyjazdem, z włosami rozjaśnionymi od pracy na skąpanych w letnim słońcu polach. Wyrósł też o parę cali, tak że spodnie kończyły mu się nad cholewkami butów. Ogólnie miałem wrażenie, że patrzę na brata w przebraniu.
– Hej, farmerze! – krzyknęła ciotka Evelyn. – Tu jesteśmy!
Sandy zbliżył się rozkołysanym krokiem, wymachując niesionymi w obu rękach torbami i demonstrując nam nowy chód człowieka natury, harmonizujący z jego nową postacią.
– Witaj w domu, nieznajomy! – powitała go matka i radosnym gestem młodej dziewczyny zarzuciła mu ręce na szyję, szepcząc w ucho: – Widział ktoś takiego przystojnego chłopaka? – na co Sandy żachnął się:
– Mamo! Wyhamuj! – wywołując tym gromki śmiech reszty rodziny.
Uściskaliśmy go wszyscy po kolei, a on, stojąc obok pociągu, do którego wsiadł siedemset pięćdziesiąt mil od Newark, naprężył bicepsy, żebym mógł się przekonać, jakie są twarde. W samochodzie, gdy zaczął odpowiadać na nasze pytania, usłyszeliśmy, że głos mu pogrubiał i pobrzmiewa w nim zaciągający, nosowy akcent.
Ciotka Evelyn triumfowała. Sandy opowiadał o ostatniej swojej pracy na plantacji: razem z Orinem, jednym z synów Mawhinneya, zbierali porzucone po żniwach tytoniowe liście. Są to, jak wyjaśnił nam Sandy, liście rosnące najniżej, tak zwane „spady”, z których otrzymuje się ekstra klasy tytoń, najwyżej ceniony na rynku. Ale ludzie ścinający tytoń na obszarze dwudziestu pięciu akrów nie mogą, tłumaczył Sandy, zajmować się liśćmi leżącymi na ziemi, bo nigdy nie zebraliby trzech tysięcy wiązek tytoniu dziennie, żeby zapełnić suszarnię w dwa tygodnie.
– Hola, hola! – przerwała mu ciotka Evelyn. – Co to jest wiązka, kochany?
Sandy odpowiedział jej na to chętnie i wyczerpująco.
A co to jest suszarnia? – pytała dalej. A ścinka górnych pędów? A obrywanie wilków? A odrobaczanie? Im więcej pytań zadawała ciotka Evelyn, tym bardziej autorytatywnie wypowiadał się Sandy. Gdy zajechaliśmy na Summit Avenue i ojciec skręcił pod dom, mój brat wciąż perorował o hodowli tytoniu, jakby spodziewał się, że wszyscy razem pognamy natychmiast na podwórko, szykować zachwaszczone miejsce przy śmietniku pod pierwszą w Newark hodowlę przedniego tytoniu white burley.
– Słodzony burley nadaje smak lucky strike’om – poinformował nas Sandy.
Ja tymczasem nie mogłem się doczekać, kiedy znów pomacam jego bicepsy, które wydały mi się równie niezwykłe jak regionalny akcent (kto wie, czy autentyczny), z którym przemawiał – mówił, na przykład, „nie mogie”, „pamniętam”, „łognisko”, „nazad”, „poszlimy”, „zrobilimy”. Jakkolwiek nazwać tę odmianę angielszczyzny, całkiem inaczej mówiło się u nas w New Jersey.
Ciotka Evelyn triumfowała, a ojciec coraz bardziej sztywniał, nie mówił nic, a wieczorem przy kolacji z ponurą miną słuchał opowieści Sandy’ego o tym, jakim super facetem jest pan Mawhinney. Po pierwsze, pan Mawhinney ukończył wydział rolnictwa na Uniwersytecie Kentucky, natomiast mój ojciec, jak większość dzieci z przedwojennych slumsów Newark, zakończył edukację na ósmej klasie szkoły powszechnej. Pan Mawhinney był właścicielem nie jednej, lecz trzech farm (z czego dwie mniejsze oddał w dzierżawę) na ziemiach stanowiących własność jego rodziny chyba od czasów Daniela Boone’a, gdy tymczasem mój ojciec mógł poszczycić się najwyżej posiadaniem sześcioletniego samochodu. Pan Mawhinney umiał siodłać konia, prowadzić traktor, obsługiwać młockarnię, jeździć rozrzucarką do nawozów, orać z równą wprawą parą mułów, jak parą wołów; umiał stosować przemienny system upraw i zarządzać najemnymi robotnikami, biało – i czarnoskórymi; umiał naprawić każde narzędzie, naostrzyć pług i kosiarkę, postawić parkan, założyć drut kolczasty; umiał hodować kury, strzyc owce, spiłowywać rogi bydłu, szlachtować świnie, wędzić bekon, przyrządzać szynki – a melony z jego hodowli były najsłodsze i najsoczystsze ze wszystkich, jakich Sandy kiedykolwiek kosztował. Uprawiając tytoń, kukurydzę i ziemniaki, pan Mawhinney żył wyłącznie z ziemi, a na jego niedzielny obiad (na który ów farmer wzrostu sześciu stóp i trzech cali oraz wagi dwustu trzydziestu funtów zjadał więcej pieczonych kurczaków w śmietanowym sosie niż cała reszta stołowników razem wzięta) składały się wyłącznie płody z własnej hodowli, podczas gdy mój ojciec umiał tylko sprzedawać polisy ubezpieczeniowe. Rozumiało się samo przez się, że pan Mawhinney jest chrześcijaninem, wiernym członkiem przeważającej większości amerykańskiego społeczeństwa, która walczyła w Rewolucji, dała początek narodowi, okiełznała dziką przyrodę, pokonała Indian, wzięła do niewoli Murzynów, zniosła niewolnictwo Murzynów i dokonała segregacji rasowej – jednym z milionów tych porządnych, czystych, pracowitych chrześcijan, którzy zasiedlili pogranicze, pozakładali farmy, pobudowali miasta, objęli rządy w poszczególnych stanach, zasiedli w Kongresie, zajęli Biały Dom, zgromadzili fortuny, zawłaszczyli ziemię uprawną, huty, kluby piłkarskie, linie kolejowe i banki, nawet język, którego czystości strzegli – jednym z tych niezatapialnych nordyckich i anglosaskich protestantów, którzy zawsze rządzili i zawsze będą rządzili Ameryką – generałów, dygnitarzy, magnatów, krezusów, ludzi, którzy ustanawiają prawa, dyktują reguły gry i cytują ustawę o zamieszkach, kiedy tylko im to wygodne – a tymczasem mój ojciec, oczywiście, był tylko Żydem.
Sandy dowiedział się o Alvinie wkrótce po wyjściu ciotki Evelyn Ojciec został przy stole w kuchni nad książkami rachunkowymi, szykując się do wieczornego obchodu klientów, a matka z Sandym zeszli do piwnicy posortować ubrania, które mój brat przywiózł z Kentucky – wybrać te, które przed praniem wymagały reperacji, a resztę wyrzucić. Matka zawsze brała się natychmiast do tego, co było do zrobienia, więc i teraz chciała przed spaniem uporać się z brudnymi ciuchami Sandy’ego. Towarzyszyłem im, zapatrzony w brata jak w obraz. Sandy już dawniej wiedział dużo więcej ode mnie, a teraz, po powrocie z Kentucky, był jeszcze mądrzejszy.
Muszę powiedzieć ci o Alvinie – zwróciła się do niego matka.
Nie chciałam pisać, żeby… żebyś nie doznał szoku, mój kochany.
Po tym wstępie, uważając bardzo, żeby się nie rozpłakać, oznajmiła cicho: – Alvin został ranny. Leży w szpitalu w Anglii. Leczy się z ran.
– Kto go zranił? – spytał zaskoczony Sandy, jakby wieść dotyczyła lokalnej awantury, a nie okupowanej przez nazistów Europy, gdzie kalectwo, rany i śmierć były na porządku dziennym.
– Szczegółów nie znamy – odparła matka. – Ale to nie była powierzchowna rana. Muszę powiedzieć ci coś bardzo smutnego, Sanfordzie. – Mimo że za wszelką cenę usiłowała dodać nam otuchy, jej głos załamał się nagle, gdy wyznała: – Alvin stracił nogę.
– Nogę? – Niewiele jest słów równie jednoznacznych jak „noga”, a jednak mój brat przez dobrą chwilę nie pojmował tego, co usłyszał.
– Tak. Dostaliśmy list od jednego z jego pielęgniarzy. Stracił lewą nogę do kolana. A po chwili, jakby to miało załagodzić sytuację, dodała: – Jeśli chcesz, przeczytaj sobie sam ten list, leży na górze.
– Ale… jak on będzie chodził?
– Dadzą mu sztuczną nogę.
– Dalej nie rozumiem, kto go zranił. Jak to się stało?
– Alvin był na wojnie z Niemcami – odparła matka – więc to musiał być jakiś Niemiec.
Sandy, wciąż z trudem przyswajając hiobową wieść, spytał:
– Którą nogę?
– Lewą – odpowiedziała matka, najdelikatniej jak umiała.
– Całą? Do samej góry?
– Nie, nie, nie – zaprzeczyła pospiesznie. – Mówiłam ci już, kochanie: do kolana.
Nagle Sandy rozpłakał się, a ponieważ przez lato tak się rozrósł w barach i klatce piersiowej, ponieważ ramiona miał potężne jak mężczyzna, a nie wątłe jak dziecko – jego łzy spływające po ogorzałej twarzy tak mnie zaskoczyły, że sam też uderzyłem w płacz.
– Kochanie, tak, to straszne – przyznała matka. – Ale Alvin nie zginął. Żyje i ma już przynajmniej spokój z wojną.
– Co takiego? – wykrzyknął z rozpaczą Sandy. – Czy ty rozumiesz, co do mnie mówisz?
– O co ci chodzi?
– Nie wiesz, co powiedziałaś? „Ma spokój z wojną”.
– Bo to prawda. Raz na zawsze. I dzięki temu wróci do domu, zanim spotka go coś jeszcze gorszego.
– Ale dlaczego on w ogóle poszedł na wojnę, mamo?
– Ponieważ…
– Przez tatę! – przerwał jej Sandy.
– Kochanie, to nieprawda – zaprotestowała matka i zasłoniła usta ręką, jakby to jej wyrwały się niewybaczalne słowa. – To wcale nie tak. Alvin wyjechał do Kanady, nie uprzedzając nas o tym. Uciekł w nocy, to był piątek. Pamiętasz, jak się zmartwiliśmy. Nikt nie chciał, żeby Alvin szedł na wojnę, on sam tak postanowił.
– Ale tata chce, żeby cały nasz kraj ruszył na wojnę. No powiedz, nie chce tego? Nie po to głosował na Roosevelta?
– Mów ciszej, proszę cię.
– Najpierw dziękujesz Bogu, że Alvin ma spokój z wojną, a…
– Nie podnoś głosu! – Napięcie całego dnia w końcu tak dało się matce we znaki, że, wytrącona z równowagi, krzyknęła na syna, za którym tęskniła boleśnie przez całe lato: – Ty nie wiesz, co mówisz!
– A ty mnie nie słuchasz! – wrzasnął Sandy. – Gdyby nie prezydent Lindbergh…
Znów to nazwisko! Wolałem przeżyć eksplozję bomby niż usłyszeć po raz kolejny to nazwisko, które prześladowało nas wszystkich.
W tej samej chwili w bladym świetle na podeście piwnicznych schodów ukazał się ojciec. Całe szczęście, że stojąc przy głębokiej kadzi do prania, widzieliśmy tylko jego spodnie i buty.
– On się bardzo przejął Alvinem – powiedziała matka, tłumacząc krzyki. – Popełniłam błąd. – I zwracając się do Sandy’ego, dodała: – Nie powinnam była mówić ci tego dziś wieczorem. Chłopcu, który wraca do domu po wielkiej przygodzie, nie jest łatwo… w ogóle nie jest łatwo zmieniać miejsce… musisz być bardzo zmęczony… – Urwała, pokonana własnym zmęczeniem, po czym poleciła nam obu: – Idźcie już na górę, dajcie mi zająć się praniem.
Skierowaliśmy się więc ku schodom, na których, na szczęście, nie było już ojca – wyjechał samochodem na wieczorną rundę po domach klientów.
W łóżku, godzinę później. Światła w całym domu są pogaszone. Mówimy szeptem.
– Naprawdę fajnie ci tam było?
– Fantastycznie.
– Dlaczego?
– Bo fantastycznie jest żyć na farmie. Wstaje się rano, cały dzień na dworze, dokoła pełno zwierząt. Narysowałem masę zwierząt, pokażę ci. I codziennie wieczorem jedliśmy lody. Pani Mawhinney sama je robi. Ze świeżego mleka.
– Każde mleko jest świeże.
– Nie, my mieliśmy mleko prosto od krowy. Jeszcze ciepłe. Stawiało się je na piecu, gotowało, zgarniało śmietankę – i można było pić.
– Nie robiło ci się od niego niedobrze?
– Po to się je gotuje.
– Ale prosto od krowy nie piłeś?
– Raz spróbowałem, ale mi nie smakowało. Za tłuste.
– Doiłeś krowę?
– Orin mi pokazał. To trudna sztuka. Jak Orin doił, wszystkie koty się zbiegały polować na mleko.
– Zaprzyjaźniłeś się tam z kimś?
– Najbardziej z Orinem.
– Orinem Mawhinneyem?
– Tak. Jest w moim wieku. Chodzi tam do szkoły. Pracuje na farmie. Wstaje o czwartej rano. Ma obowiązki gospodarskie. Nie to co my. Do szkoły jeździ autobusem. Czterdzieści pięć minut w jedną stronę. Wraca wieczorem, znów czekają na niego obowiązki gospodarskie, potem odrabia lekcje i idzie spać. A rano znów o czwartej pobudka. Ciężko jest być synem farmera.
– Ale oni są bogaci, prawda?
– Raczej tak.
– Czemu tak dziwnie teraz mówisz?
– A czemu nie? Tak się mówi w Kentucky. Szkoda, że nie możesz posłuchać pani Mawhinney. Ona pochodzi z Georgii. Codziennie rano smaży naleśniki na śniadanie. Z bekonem. Mawhinney sam ten bekon wędzi. W wędzarni. Zna się na tym.
– Codziennie rano jadłeś bekon?
– Codziennie. Pycha. A w niedzielę na śniadanie były naleśniki z jajkami na bekonie. Jaja od własnych kur. Ale jakie! Żółtka prawie czerwone, takie świeżutkie. Podbiera się je kurom, bierze do domu i od razu zjada.
– A szynkę jadłeś?
– Dostawaliśmy szynkę na obiad, zwykle dwa razy w tygodniu. Też własnej roboty pana Mawhinneya. Według starej rodzinnej receptury. Pan Mawhinney mówi, że nie wziąłby do ust takiej szynki, co nie dojrzewała przez rok.
– Kiełbasę też jadłeś?
– Jasne. Też produkcji pana Mawhinneya. Mieloną w specjalnej maszynce. Czasami dostawaliśmy kiełbasę zamiast bekonu. Smaczna jest. Albo zrazy wieprzowe. Też pycha. Fantastyczne. Nie rozumiem, dlaczego my tu nie jemy takich rzeczy.
– Bo są ze świńskiego mięsa.
– No i co z tego? A jak myślisz, po co farmerzy hodują świnie? Żeby sobie na nie popatrzeć? Takie samo dobre jedzenie jak każde inne. Zdrowe i smaczne.
– Będziesz to dalej jadł?
– Jasne.
– Gorąco tam było, co?
– W dzień tak. Ale na lunch wracaliśmy do domu, na kanapki z pomidorami i majonezem. I piliśmy lemoniadę, ile dusza zapragnie. Potem można było trochę odpocząć, a po południu znów w pole, do roboty. Najwięcej było pielenia. Pielenie kukurydzy. Pielenie tytoniu. Mieli warzywniak, więc we dwóch z Orinem pieliliśmy warzywniak. Pomagali nam najemni robotnicy i paru Murzynów pracujących na dniówkę. Jeden Murzyn, Randolph, jest tam dzierżawcą, a zaczynał jako najemny robotnik. Pan Mawhinney mówi, że to rolnik pierwsza klasa.
– Rozumiesz, jak mówią Murzyni?
– Jasne.
– A umiesz coś powiedzieć jak Murzyn?
– Na tytoń mówią „baka”. I stale powtarzają „słuchej-no”. Słuchej-no to, słuchej-no tamto. A w ogóle to mało gadają. Więcej pracują. Do świniobicia pan Mawhinney ma dwóch takich, Clete’a i Starego Henry’ego, co wybebeszają świnie. To są bracia, Murzyni. Zabierają sobie te świńskie bebechy do domu, smażą je i jedzą. Nazywają to flaczki.
– Zjadłbyś coś takiego?
– Czy ja wyglądam na Murzyna? Pan Mawhinney mówi, że Murzyni zaczynają uciekać ze wsi do miasta, bo wydaje im się, że tam więcej zarobią. Stary Henry trafia czasami do aresztu w soboty wieczór. Za pijaństwo. Pan Mawhinney zawsze płaci za niego grzywnę, bo potrzebuje go na poniedziałek do roboty.
– Noszą buty?
– Niektórzy. Dzieciaki latają boso. Państwo Mawhinney rozdają im swoje znoszone ubrania. Ale ogólnie Murzyni wyglądają na zadowolonych.
– Mówiło się tam coś o antysemityzmie?
– Im to nawet do głowy nie przychodzi, Philip. Byłem pierwszym Żydem, jakiego poznali. Sami mi to powiedzieli. Ale nigdy nie słyszałem złośliwych uwag. To jest Kentucky. Tam ludzie są naprawdę życzliwi.
– A cieszysz się, że wróciłeś do domu?
– Może trochę. Sam nie wiem.
– Pojedziesz tam znowu w przyszłym roku?
– Jasne.
– A jak rodzice cię nie puszczą?
– To i tak pojadę.
Jakby w bezpośrednim następstwie tego, że Sandy jadł bekon, szynkę, zrazy wieprzowe i kiełbasę, w naszym życiu rozpoczął się niepohamowany ciąg przemian. Na kolację miał do nas przyjść rabin Bengelsdorf. Zaprosiła go ciotka Evelyn.
– Dlaczego do nas? – spytał ojciec matkę.
Wstaliśmy niedawno od stołu, Sandy leżał na górze na swoim łóżku i pisał list do Orina Mawhinneya, a ja zostałem z rodzicami w salonie, ciekaw, jak ojciec przyjmie nowinę w tej nowej, pełnej znaków zapytania sytuacji.
– Bo to jest moja siostra – odparła matka tonem z lekka wojowniczym. – A on jest jej szefem. Nie mogę odmówić.
– A ja mogę – powiedział ojciec.
– Ani mi się waż.
– W takim razie jeszcze raz mi wytłumacz, czym zasłużyliśmy sobie na tak wielki honor. Ważna osoba nie ma nic pilniejszego do roboty, jak przychodzić tutaj?
– Evelyn chce, żeby rabin poznał twojego syna.
– Śmiechu warte. Twoja siostra zawsze była komiczna. Mój syn chodzi do ósmej klasy szkoły przy Chancellor Avenue. Przez całe wakacje wyrywał chwasty. Wszystko to razem śmiechu warte.
– Herman, oni przychodzą do nas w czwartek wieczór i musimy przyjąć ich życzliwie. Możesz nie znosić Bengelsdorfa, ale to nie jest byle kto.
– Wiem – odparł ojciec. – Właśnie dlatego go nie znoszę. Ostatnio chodził po domu, nie wypuszczając z garści gazety „PM” – albo nosił ją zwiniętą, jak pałkę do bicia, albo złożoną na stronie, z której chciał przeczytać coś na głos mojej matce. Tego akurat wieczoru był zdegustowany szybkim posuwaniem się Niemców w głąb Rosji. Potrząsając bezsilnie gazetą, wykrzykiwał:
– Czemu ci Rosjanie nie walczą? Mają przecież samoloty, czemu ich nie użyją? Dlaczego nikt tam się nie broni? Hitler spokojnie pakuje im się przez granicę i bierze, co chce. Anglia – gorączkował się – to jedyne państwo w Europie, które postawiło się temu parszywemu psu. Noc w noc wali bombami w angielskie miasta, a Brytyjczycy wciąż go atakują oddziałami RAF-u. Dzięki Bogu za dzielnych chłopców z RAF-u.
– Kiedy Hitler dokona inwazji na Anglię? – spytałem ojca. – Dlaczego jeszcze tego nie zrobił?
– Bo tak się umówił w Islandii z panem Lindberghiem. Lindbergh chce pozować na zbawcę ludzkości, który dąży do wynegocjowania pokoju. Dlatego kiedy Hitler podbije Rosję, a potem Środkowy Wschód i co tam jeszcze mu się zamarzy, Lindbergh zwoła pseudokonferencję pokojową – taką, oczywiście, która będzie w interesie Niemiec. Niemcy wezmą w niej udział, a ceną za światowy pokój i zaniechanie przez Niemcy inwazji na Wielką Brytanię będzie ustanowienie w Londynie faszystowskiego angielskiego rządu. Z faszystowskim premierem na Downing Street. Jeśli Anglicy powiedzą na to „nie”, wówczas Hitler ich zaatakuje, za przyzwoleniem naszego pokój miłującego prezydenta.
– Tak mówi Walter Winchell? – upewniłem się, czując, że wyjaśnienie, które otrzymałem, jest, jak na ojca, zbyt mądre.
– Tak mówię ja – odparł ojciec, być może zgodnie z prawdą. Stres ostatnich wydarzeń wszystkim wyostrzył inteligencję, mnie nie wyłączając. – Ale Bogu dziękuję za Waltera Winchella. Bez niego bylibyśmy zgubieni. Już tylko on jeden wypowiada się w radio przeciwko tym parszywym psom. Wszystko to razem jest niesmaczne. Gorzej niż niesmaczne. Powoli, ale nieuchronnie zbliżamy się do sytuacji, gdy nikt w Ameryce nie będzie skłonny skrytykować Lindbergha za to, że całuje Hitlera w dupę.
– A demokraci? – zapytałem.
– Synu, nie mów mi nawet o demokratach. I bez nich diabli mnie biorą.
W czwartek wieczorem matka zatrudniła mnie do pomocy przy nakrywaniu stołu, po czym posłała mnie na górę, żebym się przebrał w najlepsze ubranie. Ciotka Evelyn z rabinem Bengelsdorfem mieli przyjść o siódmej, trzy kwadranse później, niż zazwyczaj kończyliśmy kolację w kuchni, bo wcześniej niż na siódmą rabin nie zdążyłby z powodu licznych obowiązków. A więc to był ten zdrajca, którego mój ojciec, zwykle pełen szacunku wobec duchownych, oskarżał wszem i wobec o wygłoszenie „głupiego, kłamliwego przemówienia” w obronie Lindbergha na forum Madison Square Garden; to był ten, jak go nazwał Alvin, „farbowany Żyd”, który „koszerował Lindbergha dla gojów”. Pamiętając o tym, nie mogłem się nadziwić staraniom matki o jak najgodniejsze przyjęcie Bengelsdorfa. Na początek otrzymałem zakaz używania czystych ręczników w łazience i zbliżania się do fotela ojca, zarezerwowanego dla rabina przed kolacją.
Zasiedliśmy więc sztywno w salonie i ojciec zaproponował Bengelsdorfowi whisky z wodą sodową albo sznapsa, jednak obie oferty zostały odrzucone na rzecz szklanki wody z kranu.
– Newark ma najlepszą wodę pitną na świecie – oznajmił rabin z właściwym sobie głębokim namaszczeniem.
Chętnie przyjął od matki szklankę wody na podstawce, a mnie przypomniał się październikowy wieczór, kiedy matka uciekła z pokoju, żeby nie słuchać, jak nasz gość przez radio wychwala Lindbergha.
– Bardzo przyjemny dom – rzekł do niej rabin. – Wszystko na swoim miejscu, idealnie rozmieszczone. Świadczy to o umiłowaniu porządku, któremu i ja hołduję. Widzę, że ma pani słabość do koloru zielonego.
– Lubię ciemną zieleń – przyznała matka, siląc się na uśmiech i życzliwy ton, chociaż słowa z trudem przechodziły jej przez gardło i wciąż nie była w stanie spojrzeć rabinowi w oczy.
– Może pani być dumna ze swego uroczego domu. Czuję się zaszczycony, goszcząc tutaj.
Rabin był dość wysoki, z postury nieco podobny do Lindbergha, chudy, łysy, w trzyczęściowym garniturze i lśniących czarnych butach. Jego nienagannie wyprężona sylwetka wymownie świadczyła o oddaniu najszczytniejszym ideałom ludzkości. Sądząc po łagodnym południowym akcencie, który znałem z radia, wyobrażałem go sobie jako postać znacznie mniej surową, a tymczasem same jego okulary były onieśmielające – po pierwsze, przez swój wygląd: owalne i wciśnięte głęboko na nos (podobnych używał Roosevelt) przypominały oczy sowy, a po drugie, sam fakt, że rabin nie zdejmował ich ani na chwilę i obserwował wszystkich dokoła z mikroskopową dokładnością, sugerował dobitnie, że oto mamy do czynienia z człowiekiem, z którym nie wolno się nie zgadzać. Głos natomiast miał ciepły, przyjazny, wręcz konfidencjonalny. Spodziewałem się, że będzie zadzierał nosa i rozstawiał nas po kątach, a on tymczasem przemawiał łagodnie z tym swoim specyficznym akcentem (jakże innym od akcentu Sandy’ego), chwilami tak cicho, Że trzeba było wstrzymać oddech, aby usłyszeć, jak wielce uczonym człowiekiem jest nasz rabin.
– A ty – zwrócił się do Sandy’ego – musisz być tym chłopcem, z którego wszyscy jesteśmy tacy dumni.
– Jestem Sandy, proszę pana – odparł mój brat, czerwieniąc się jak burak. Moim zdaniem, była to błyskotliwa riposta, na jaką nie zdobyłby się chyba żaden inny chłopiec, który w obliczu pochwały usiłuje sprostać szlachetnym wymogom skromności. Nie, nikt nie mógł teraz równać się z moim bratem, z jego muskularni, wyzłoconą słońcem blond czupryną i kilogramami wieprzowiny, które pochłonął bez pytania kogokolwiek o zgodę.
– No i jak tam się pracowało na polach Kentucky w prażącym słońcu? – spytał łaskawie rabin. W jego wymowie było to „płacowało” i „płażącym”, a słowo „Kentucky” zabrzmiało tak, jak się je pisze, a nie tak, jak ostatnio wymawiał je Sandy – „Kintaki”.
– Wiele się nauczyłem, proszę pana. Dowiedziałem się dużo o moim kraju.
Ciotka Evelyn słuchała tego z wyraźnym zadowoleniem, i nic dziwnego, bo poprzedniego dnia wieczorem przećwiczyła z moim bratem odpowiedź na to właśnie pytanie. A ponieważ zawsze wywyższała się wobec mojego ojca, z największą rozkoszą kształtowała teraz na oczach szwagra przyszłość jego starszego syna.
– Byłeś na farmie tytoniowej, jak wiem od twojej cioci Evelyn.
– Tak, proszę pana. Na plantacji tytoniu white burley.
– A czy wiadomo ci, Sandy, że tytoń był podstawą ekonomiczną pierwszej stałej angielskiej osady w Ameryce, Jamestown w stanie Wirginia?
– Nie wiedziałem – przyznał mój brat. – Ale wcale mnie to nie dziwi – dodał, nabierając nagle pewności siebie.
– Ciężki był los pionierów z Jamestown – rzekł do niego rabin. -. A tym, co uchroniło osadę przed głodem i zagładą, był właśnie tytoń. Pomyśl tylko, chłopcze. Gdyby nie tytoń, pierwszy rząd przedstawicielski Nowego Świata nie zebrałby się w Jamestown, do czego, jak wiemy, doszło w roku tysiąc sześćset dziewiętnastym. Gdyby nie tytoń, kolonia Jamestown nie przetrwałaby, nie doszłoby do kolonizacji Wirginii, a rody założycielskie stanu Wirginia, które swoje fortuny zawdzięczają plantacjom tytoniu, nigdy nie osiągnęłyby tak wysokiego statusu. Jeśli przypomnieć sobie, że z tych właśnie rodów założycielskich wywodzili się późniejsi politycy stanu Wirginia, tworzący grono Ojców Założycieli naszej ojczyzny, nie można nie docenić historycznej roli tytoniu w dziejach republiki.
– To prawda – przyznał Sandy.
– Ja – ciągnął rabin – urodziłem się na amerykańskim Południu. Przyszedłem na świat czternaście lat po tragedii wojny secesyjnej. Mój ojciec za młodu walczył w szeregach Konfederacji. Ojciec mojego ojca w tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku przyjechał z Niemiec i osiedlił się w Karolinie Południowej. Był obwoźnym handlarzem. Miał wóz z koniem, nosił długą brodę i handlował ze wszystkimi, czy to byli czarni, czy biali. Słyszałeś kiedy o Judzie Benjaminie?
– Nie, proszę pana – odparł Sandy, ale znów zreflektował się natychmiast i zapytał: – A wolno wiedzieć, kto to był?
– To był Żyd, który w rządzie Konfederacji zajmował pierwsze miejsce po Jeffersonie Davisie. Sprawował u Davisa funkcje prokuratora generalnego, sekretarza wojny i sekretarza stanu. Przed secesją Południa zasiadał w Senacie USA jako jeden z dwóch senatorów Karoliny Południowej. W mojej opinii, przyczyna rozpętania wojny przez Południe nie była ani zgodna z prawem, ani moralna – mimo to zawsze darzyłem Judę Benjamina najwyższym szacunkiem. Żyd był za jego czasów rzadkością w Ameryce, zarówno na Północy, jak i na Południu, niech ci się jednak nie zdaje, że nie trzeba było wówczas walczyć z antysemityzmem. Mimo to Juda Benjamin wspiął się na szczyty władzy w rządzie Konfederacji. Po przegranej wojnie przeniósł się za granicę i został wybitnym prawnikiem w Anglii.
W tym miejscu matka wycofała się do kuchni – pod pretekstem dopilnowania kolacji – a ciotka Evelyn rzekła do Sandy’ego:
– Nadszedł chyba właściwy moment, abyś pokazał rabinowi swoje rysunki z farmy.
Sandy wstał i podszedł do fotela gościa z plikiem szkicowników, które przez lato zapełnił rysunkami, a od początku spotkania dłonie trzymał na kolanach.
Rabin wziął jeden z nich i oglądał powoli, strona po stronie.
– Powiedz rabinowi coś o każdym obrazku – zachęciła mojego brata ciotka Evelyn.
– To jest stodoła – poinformował Sandy. – Tutaj rozwiesza się zebrany tytoń do suszenia.
– No tak, stodoła jak się patrzy, pięknie narysowana. Bardzo podoba mi się kontrast światła i cienia. Masz wielki talent, Sanfordzie.
– A tak wygląda tytoń rosnący na plantacji. Jak widać, roślina ta ma kształt trójkąta. Jest dużych rozmiarów. Ta ma jeszcze kwiat na czubku. Ten kwiat się potem ścina.
– A ten pęd tytoniu z torebką na czubku? – zaciekawił się rabin, przewróciwszy kolejną stronę. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– Tak pozyskuje się ziarno. To jest roślina nasienna. Okrywa się kwiatostan papierową torbą i ciasno zawiązuje. Dzięki temu spełnia on swoją rolę.
– Świetne, doskonałe – pochwalił rabin. – Nie jest łatwo narysować roślinę wiernie, a zarazem uczynić rysunek dziełem sztuki. Jak pięknie zacieniowane są spodnie strony liści. To doprawdy znakomite.
– A to jest, oczywiście, pług – objaśniał dalej Sandy. – To motyka, ręczne narzędzie do pielenia. Chociaż pielić można również s, i mymi rękami.
– A ty dużo pieliłeś? – zagadnął żartobliwie rabin.
– O raju! – odparł Sandy, na co rabin Bengelsdorf uśmiechnął się i wcale już nie wyglądał groźnie. – A to pies – ciągnął Sandy. – Pies Orina, właściwie suka. Tutaj śpi. A to jeden z Murzynów, Stary Henry. Tu widać same jego ręce. Uważam, że mają własny charakter.
– A to kto?
– Brat Starego Henry’ego, Clete.
– Podoba mi się twoje ujęcie tej postaci. Widać, jaki zmęczony jest ten przygarbiony człowiek. Znam takich Murzynów, wychowałem się wśród nich i mam dla nich wiele szacunku. A to co znowu? Z tymi cylindrami?
– Wewnątrz jest człowiek, który spryskuje tytoń przeciwko szkodnikom. Musi być szczelnie ubrany od stóp do głów, w gruby kombinezon i wielkie rękawice, żeby się nie poparzył. Preparat owadobójczy tryskający z tych cylindrów jest silnie żrący. To drobny pył zielonego koloru, który osiada też na kombinezonie robotnika. Starałem się narysować ten pył, rozjaśnić miejsca, w których osiadł, ale chyba mi nie wyszło.
– Nie wątpię, że bardzo trudno jest narysować pył – rzekł rabin, odwracając kartki coraz szybciej i dochodząc wreszcie do końca szkicownika. – Doświadczenie pobytu w Kentucky nie poszło, jak widać, na marne, co, młodzieńcze?
– Było mi tam wspaniale – odparł Sandy.
Wówczas mój ojciec, który dotąd siedział nieruchomo na kanapie, ustąpiwszy swój ulubiony fotel rabinowi, wstał i oświadczył:
– Muszę pomóc Bess.
Wyrzekł to takim tonem, jakby oznajmiał: „Teraz wyskoczę oknem i zabiję się”.
– Żydzi Ameryki – pouczył nas rabin przy kolacji – są niepodobni do jakiejkolwiek innej wspólnoty żydowskiej w historii świata. Mają największe możliwości, jakie świat współczesny zaoferował naszemu narodowi. Żydzi amerykańscy mogą w pełni uczestniczyć w życiu społecznym swego kraju. Nie muszą już mieszkać oddzielnie jako odseparowane od reszty społeczeństwa wspólnoty pariasów. Wymaga to tylko odwagi, jaką okazał syn państwa, Sandy, wypuszczając się samotnie w nieznane rejony Kentucky, aby przepracować tam lato w charakterze pomocnika na farmie. Uważam, że zarówno Sandy, jak i każdy inny żydowski chłopiec uczestniczący w programie Zwykli Ludzie, mogą służyć za wzór nie tylko żydowskim dzieciom dorastającym w tym kraju, ale i wszystkim dorosłym Żydom. To nie jest tylko moja wizja, lecz i wizja prezydenta Lindbergha.
Zabrzmiało to jak wyjątkowo niemiły zgrzyt. Nie zapomniałem jeszcze, jak w Waszyngtonie mój ojciec stawił czoło kierownikowi hotelu i chamowatemu policjantowi – byłem więc prawie pewien, że słysząc w swoim domu wymówione z szacunkiem nazwisko Lindbergha, postawi się też Bengelsdorfowi.
Ale rabin to jednak rabin, więc zmilczał.
Moja matka i ciotka Evelyn podawały do stołu. Na kolację były lizy dania i świeżutkie ciasto marmurkowe, upieczone przez matkę po południu. Jedliśmy z „lepszej” zastawy, „lepszymi” sztućcami, no i oczywiście w pokoju stołowym, gdzie leżał nasz najlepszy dywan, stały najlepsze meble, na stole leżał najlepszy obrus, i gdzie my sami zasiadaliśmy tylko w największe święta. Z mojego miejsca przy stole widać było fotografie zmarłych członków rodziny, zgrupowane na etażerce pełniącej rolę domowego mauzoleum. Zdjęcia w ramkach przedstawiały dwóch moich dziadków, babcię ze strony matki, ciotkę i dwóch stryjów, z których jednym był stryjek Jack, ojciec Alvina, ukochany starszy brat mojego ojca. Przywołane przez rabina Bengelsdorfa nazwisko Lindbergha kompletnie zamąciło mi w głowie. Rabin rabinem, ale przecież w tej samej chwili mój kuzyn Alvin przebywał w kanadyjskim szpitalu wojskowym w Montrealu, gdzie uczyli go chodzić na sztucznej nodze, bo swoją własną stracił w walce z Hitlerem – nie mogłem więc pojąć, dlaczego każe mi się w domu (gdzie nigdy nie wolno mi było nosić najlepszych ubrań) włożyć jedyny krawat i jedyną marynarkę, jakie miałem, aby wywrzeć jak najlepsze wrażenie na tym właśnie rabinie, który przyczynił się do wyboru prezydenta przyjaźniącego się z Hitlerem. Jak miało mi się nie zamącić w głowie wobec hańby i chwały ucieleśnionej w jednej i tej samej postaci? Coś, co najważniejsze, bezpowrotnie legło w gruzach, wytykano nam, że nie jesteśmy Amerykanami, za jakich się uważaliśmy – a jednocześnie siedzieliśmy w blasku żyrandola z rżniętego szkła, w otoczeniu ciężkich, ciemnych mebli stołowego pokoju, i jedliśmy popisową pieczeń mojej matki w towarzystwie pierwszego słynnego człowieka, który gościł w naszych progach.
Jakby po to, żeby skonfundować mnie do końca i ukarać za krnąbrne myśli, Bengelsdorf zaczął, ni stąd, ni zowąd, mówić o Alvinie, o którym wiedział wszystko od ciotki Evelyn.
– Współczuję państwu z powodu nieszczęścia w rodzinie. Współczuję z całego serca. Wiem od Evelyn, że gdy bratanek państwa wyjdzie ze szpitala, wprowadzi się właśnie tutaj na czas rekonwalescencji. Wiedzą państwo zapewne, jak dotkliwym ciosem dla psychiki młodego człowieka może stać się tego typu kalectwo. Zanim poszkodowany znów podejmie aktywne, użyteczne życie, będą państwo musieli mu okazać nieskończenie wiele miłości i cierpliwości. Szczególny tragizm tej sytuacji polega na tym, że wyjazd bratanka państwa do Kanady i jego wstąpienie do sił zbrojnych I wcale nie były konieczne. Alvin Roth urodził się jako obywatel Stanów Zjednoczonych, a Stany Zjednoczone nie prowadzą ani nie zamierzają prowadzić wojny z nikim, nie domagają się więc od żadnego ze swoich młodych obywateli ofiary z życia lub utraconych kończyn. Niektórzy z nas dołożyli wielkich starań, aby osiągnąć ten stan rzeczy. Sam naraziłem się na wrogość części żydowskiej społeczności z racji tego, że w wyborach roku czterdziestego poparłem Lindbergha. Kierowała mną jednak skrajna odraza do wojny. To straszne, że młody Alvin stracił nogę, walcząc na kontynencie europejskim, w konflikcie niemającym nic wspólnego z bezpieczeństwem Ameryki i dobrobytem Amerykanów…
Gadał i gadał, powtarzając mniej więcej to, co mówił w Madison Square Garden o potrzebie zachowania neutralności Ameryki – ale ja myślałem już tylko o Alvinie. Więc wprowadzi się do nas? Spojrzałem na matkę. Nic nam o tym nie mówiła. Kiedy Alvin przyjedzie? Gdzie będzie spał? Okropne było już to, co matka powiedziała w Waszyngtonie: że nie mieszkamy w normalnym kraju – teraz zanosiło się na to, że już nigdy nie będziemy mieszkać w normalnym domu. Coraz bardziej zacieśniało się wokół mnie życie pełne cierpienia. Chciałem krzyknąć: „Nie! Alvin nie może z nami mieszkać! On ma tylko jedną nogę!”.
Tak mnie to przygnębiło, że z opóźnieniem uświadomiłem sobie zmianę atmosfery w stołowym pokoju: wersal dobiegł końca i ojciec przestał już siedzieć jak mysz pod miotłą. Jakimś cudem pokonał opory związane ze statusem naszego gościa i swoim własnym brakiem edukacji – rabinacka wspaniałość nagle przestała go peszyć i, naglony nieodpartym przeczuciem katastrofy, a także rozsierdzony pobłażliwą wyższością Bengelsdorfa, łajał go bez ogródek, nie oglądając się na pincenez ani inne względy.
– Hitler… – perorował – Hitler to nie jest zwyczajny polityk, rabbi! Ten szaleniec nie prowadzi wojny w stylu sprzed tysiąca lat. On rozpętał wojnę, jakiej ten świat jeszcze nie widział. Podbił Europę. J Wojuje z Rosją. Noc w noc bombarduje Londyn, zmieniając go w gruzowisko i zabijając setki niewinnych brytyjskich cywilów. To najgorszy antysemita w dziejach ludzkości. A mimo to jego wielki przyjaciel, a nasz prezydent, wierzy Hitlerowi na słowo, gdy ten przyrzeka mu „porozumienie”. Hitler miał już porozumienie z Rosjanami. Dotrzymał go? Miał porozumienie z Chamberlainem. Dotrzymał go? Celem Hitlera jest podbój świata, a świat to także Stan y Zjednoczone Ameryki. A ponieważ Hitler na wszystkich podbitych ziemiach morduje Żydów, w swoim czasie przyjdzie mordować Żydów także tutaj. I co wtedy zrobi nasz prezydent? Ochroni nas? Weźmie nas w obronę? Nie, nasz prezydent nie kiwnie nawet palcem. Na tym polega porozumienie, które podpisał z Hitlerem w Islandii, a każdy dorosły człowiek, który myśli inaczej, jest niespełna rozumu.
Rabin Bengelsdorf nie okazał zniecierpliwienia wybuchem mojego ojca – słuchał go z demonstracyjnym szacunkiem, jakby po części sympatyzował z jego poglądami. Jedynie Sandy z wyraźnym trudem hamował emocje, a gdy ojciec kąśliwym tonem powiedział o Lindberghu „nasz prezydent”, odwrócił się do mnie i zrobił minę świadczącą o tym, jak bardzo oddalił się od rodzinnej orbity i upodobnił do przeciętnego Amerykanina akceptującego nową administrację. Matka siedziała po prawej stronie ojca, a kiedy skończył mówić, uścisnęła mocno jego rękę – trudno powiedzieć, czy na znak, jak bardzo jest z niego dumna, czy też po to, żeby go uciszyć. Ciotka Evelyn natomiast zachowywała się dokładnie tak jak rabin, czyli kryła własne poglądy pod maską dobrotliwej tolerancji, słuchając w milczeniu, jak jej ograniczony, prostacki w mowie szwagier śmie polemizować z uczonym władającym dziesięcioma językami.
Bengelsdorf nie od razu udzielił odpowiedzi, lecz odczekał chwilę w brzemiennym milczeniu, zanim cicho, jakby mimochodem, napomknął:
– Nie dalej jak wczoraj rano byłem na rozmowie z prezydentem w Białym Domu. – Po czym upił łyk wody ze szklanki, dając nam czas na otrząśnięcie się z szoku. – Pogratulowałem mu – kontynuował – znaczącego osiągnięcia, jakim było uśmierzenie żydowskich podejrzeń dotyczących jego wyjazdów do Niemiec w końcu lat trzydziestych, kiedy to w istocie dokonywał tajnej penetracji niemieckich sił powietrznych na zlecenie rządu Stanów Zjednoczonych. Poinformowałem go też, że członkowie mojej kongregacji, którzy uprzednio głosowali na Roosevelta, są obecnie jego gorliwymi zwolennikami, wdzięcznymi za zachowanie neutralności kraju i uchronienie nas od cierpień kolejnej wielkiej wojny. Zapewniłem, Że program organizacji Zwykli Ludzie i jemu podobne mają na celu stopniowe przekonanie amerykańskich Żydów, że obecny prezydent nie jest w żadnym razie ich wrogiem. To prawda, że zanim Lindbergh został prezydentem, zdarzało mu się w publicznych wystąpieniach cytować antysemickie slogany. Wynikało to jednak z niewiedzy, do której dziś otwarcie się przyznaje. Z prawdziwą przyjemnością zapewniam państwa, że wystarczyły dwa lub trzy spotkania w cztery oczy, abym przekonał prezydenta do odrzucenia błędnych poglądów, objaśniając mu całą złożoność życia Żydów w Ameryce. To nie jest zły człowiek, w żadnym razie. To człowiek obdarzony nadzwyczajną wrodzoną inteligencją i głęboką uczciwością, słusznie ceniony za swą osobistą odwagę – człowiek, który pragnie teraz z moją pomocą obalić bariery ignorancji dzielące chrześcijan od żydów i żydów od chrześcijan. Wiele jest bowiem, co przyznaję z żalem, ignorancji także po stronie Żydów, którzy zbyt często widzą w prezydencie Lindberghu amerykańskiego Hitlera, choć wiedzą doskonale, że nie jest to dyktator, który doszedł do władzy drogą puczu, lecz demokratyczny przywódca, wybrany lawinową większością głosów w wolnych wyborach i niezdradzający żadnych inklinacji do władzy despotycznej. Nie gloryfikuje on państwa kosztem jednostki, lecz przeciwnie – zachęca obywateli do przedsiębiorczości na wolnym rynku, nieograniczonym interwencjami rządu federalnego. I gdzie tu faszystowski etatyzm? Gdzie faszystowski terror? Gdzie brunatne koszule i tajna policja? Czy dostrzegliście choćby jeden przejaw faszystowskiego antysemityzmu ze strony naszego rządu? To, co Hitler uczynił z niemieckimi Żydami, wydając w trzydziestym piątym roku ustawy norymberskie, jest całkowitym zaprzeczeniem planów prezydenta Lindbergha wobec Żydów amerykańskich, czego dowodzi założenie Organizacji Asymilacji Amerykańskiej. Ustawy norymberskie pozbawiły Żydów praw obywatelskich, wyrzucając ich poza margines narodu. Ja natomiast nakłoniłem prezydenta Lindbergha do zainicjowania programów społecznych, które pozwolą Żydom włączyć się jak najpełniej w życie narodu, do którego, jak się zapewne państwo zgodzą, mamy nie mniejsze prawo niż inni obywatele.
Tak kwiecistej i uczonej przemowy nie było jeszcze nigdy przy naszym stole, ani przy żadnym chyba stole na naszej ulicy, tym bardziej więc zaskoczyło nas końcowe pytanie rabina, skierowane łonem łagodnym, wręcz poufałym, do mojego ojca:
– Powiedz mi, Hermanie, czy moje wyjaśnienia choć w małym stopniu rozwiały twoje lęki?
Na co ojciec odparł krótko:
– Nie. Nie. Ani trochę.
Po czym, nie bacząc na to, że popełnia afront, którym rabin może poczuć się nie tylko niemile zdziwiony, ale wręcz dotknięty i sprowokowany do mściwej pogardy, dodał:
– Kiedy słucham takich wypowiedzi z ust takiego człowieka jak pan, to, szczerze mówiąc, jestem jeszcze bardziej zaniepokojony.
Następnego dnia wieczorem zadzwoniła do nas ciotka Evelyn, aby z entuzjazmem powiadomić rodziców, że spośród stu chłopców z New Jersey, którzy latem uczestniczyli w akcji sponsorowanej przez Zwykłych Ludzi, właśnie nasz Sandy wybrany został na stanowego „oficera rekrutacyjnego” i jako weteran ruchu ma wygłaszać prelekcje do młodych Żydów płci męskiej i ich rodziców, prezentując liczne zalety programu OAA oraz zachęcając młodzież do składania zgłoszeń. Tak właśnie wyglądała zemsta rabina. Pierworodny syn naszego ojca został oto honorowym członkiem nowej administracji.
Wkrótce po tym, jak Sandy zaczął spędzać popołudnia w znajdującym się w centrum miasta biurze OAA ciotki Evelyn, matka włożyła swoją najlepszą garsonkę – szyty na miarę szary żakiet ze spódnicą w blade prążki, w którym występowała dotąd tylko jako przewodnicząca zebrań Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli oraz jako inspektorka wyborów w komisji urzędującej w podziemnej sali szkoły – i udała się na poszukiwanie pracy. Przy obiedzie oznajmiła nam, że znalazła zatrudnienie w dziale odzieży damskiej dużego domu handlowego Hahne na terenie śródmieścia. Przyjęta tam jako pomoc na okres świąteczny, miała pracować sześć dni w tygodniu oraz w środy wieczorem, lecz będąc doświadczoną sekretarką biurową, żywiła nadzieję, że w ciągu najbliższych tygodni zwolni się miejsce w dziale administracji i zatrzymają ją na stałe po Bożym Narodzeniu. Sandy’emu i mnie wytłumaczyła, że jej pensja pomoże pokryć wydatki związane z powrotem do domu Alvina – w rzeczywistości jednak (o czym wiedział tylko ojciec) zamierzała wysyłać pieniądze na konto bankowe w Montrealu, na wypadek gdyby przyszło nam emigrować i zaczynać od zera w Kanadzie.
Matki nie było, brata nie było, a niebawem w naszym domu miał zjawić się Alvin. Ojciec pojechał go odwiedzić w szpitalu wojskowym w Montrealu. Pewnego piątkowego ranka, parę godzin przedtem, nim Sandy i ja wstaliśmy do szkoły, matka podała mu śniadanie, przyszykowała termos i prowiant na drogę – trzy papierowe torebki, oznaczone ołówkiem węglowym Sandy’ego: „L” jak „lunch”, „P” jak „podwieczorek” i „K” jak „kolacja” – po czym ojciec wyruszył w stronę granicy, trzysta pięćdziesiąt mil na północ. Ponieważ szef dał mu wolne tylko na piątek, musiał jechać przez cały dzień i spędziwszy sobotę z Alvinem, wracać znowu przez całą niedzielę, aby zdążyć na poranną odprawę w poniedziałek. Po drodze trzy razy złapał gumę: raz w tamtą stronę, a z powrotem aż dwukrotnie, w związku z czym, chcąc zdążyć na zebranie, nie wstąpił do domu, tylko prosto z autostrady skręcił do centrum miasta. Gdy w poniedziałek wieczór spotkaliśmy się przy kolacji, ojciec nie spał od przeszło doby, a nie mył się porządnie jeszcze dłużej. Alvin, powiedział nam, wygląda jak trup, spadł na wadze do jakichś stu funtów. Usłyszawszy to, zacząłem się zastanawiać, ile mogła ważyć noga, którą Alvin stracił, a wieczorem, bez większego powodzenia, spróbowałem zważyć własną nogę na wadze łazienkowej.
– Nie ma apetytu – relacjonował ojciec. – Stawiają przed nim jedzenie, a on je odsuwa. Chłopak ma mocny organizm, ale nie chce żyć, chce tylko leżeć i marnieć, z tym okropnym grymasem na twarzy. Mówię do niego: „Alvin, znam cię od urodzenia. Masz naturę wojownika. Nie poddawaj się. Odziedziczyłeś siłę po ojcu. Twój ojciec potrafił się podnieść nawet po najcięższym ciosie. Twoja matka tak samo. Kiedy twój ojciec umarł, musiała się pozbierać – nie miała wyjścia, miała ciebie”. Ale nie wiem, czy coś z tego do niego dotarło. Mam nadzieję, że chociaż trochę – ciągnął ojciec, zmienionym nagle głosem. – Bo jak tam siedziałem, pośród tych wszystkich rannych chłopców, jak siedziałem przy łóżku Alvina…
Dalej nie mógł mówić. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak ojciec płacze. To przełom w życiu dziecka, gdy łzy drugiej osoby są trudniejsze do zniesienia niż własne.
– To z przemęczenia – powiedziała matka. Wstała z krzesła, podeszła do ojca i pogłaskała go po głowie. – Zjedz, weź prysznic i kładź się spać.
Ojciec wtulił głowę w jej dłoń i rozszlochał się na dobre.
– Odstrzelili mu nogę – wykrztusił przez łzy.
Wtedy matka dała znak Sandy’emu i mnie, żebyśmy wyszli i zostawili ich samych.
Zaczęło się dla mnie nowe życie. Byłem świadkiem słabości własnego ojca i moje dzieciństwo już nigdy nie miało wrócić do dawnej normy. Matka, która dotąd siedziała w domu, teraz całymi dniami pracowała u Hahne’a, brat, powołany do misji, działał po szkole na rzecz Lindbergha, a ojciec, który tak bojowo zwalczał kawiarniany antysemityzm w Waszyngtonie, płakał głośno, z szeroko otwartymi ustami – płakał jak porzucone dziecko i jak człowiek na torturach – bo nie był w stanie powstrzymać nieprzewidzianego. A jak mnie dobitnie przekonało zwycięstwo wyborcze Lindbergha, nieprzewidziane mogło okazać się wszystkim. Nieprzewidzianego, które przybrało zły obrót, uczyliśmy się w szkole pod nazwą „historii” – nieszkodliwej historii, przypisującej wszystkim nieprzewidzianym zdarzeniom właściwy czas i porządkującej je chronologicznie jako nieuchronne fakty. Lęk przed nieprzewidzianym jest tym, co historia ukrywa, przekształcając kataklizm w epicką narrację.
Odkąd zostałem sam, zacząłem spędzać czas po lekcjach z Earlem Axmanem, moim mistrzem filatelistycznym, i to nie tylko po to, żeby studiować przez lupę jego zbiory albo buszować w komodzie jego matki, pełnej osobliwej bielizny. Ponieważ lekcje odrabiałem błyskawicznie, a jedynym moim obowiązkiem domowym było nakryć stół do kolacji, mogłem praktycznie bez ograniczeń oddawać się psotom. Earl wymyślał ich pod dostatkiem, korzystając z tego, że jego matka spędzała popołudnia w salonie piękności albo I na zakupach w Nowym Jorku. Earl był prawie dwa lata starszy ode i mnie, a ponieważ jego fantastyczni rodzice się rozwiedli – i ponieważ byli tacy fantastyczni – nigdy nawet nie starał się odgrywać roli wzorowego dziecka. Mnie samego od pewnego czasu drażniło, że jestem taki porządny, i dlatego coraz częściej mruczałem pod kołdrą: „A teraz zróbmy coś strasznego” – cytując Earla, który tym I hasłem wabił mnie i niepokoił, ilekroć znudziło mu się to, co akurat robiliśmy. Awanturnictwo nie leżało w mojej naturze, ale rozczarowany tym, że rodzina wymyka mi się z rąk razem z ojczyzną, I gotów byłem spenetrować granice swobody, na jaką pozwolić może sobie chłopiec z przykładnego domu, gdy porzuci starania o zadowolenie wszystkich swoją młodzieńczą niewinnością i odkryje mroczną ekscytację potajemnych działań na własną rękę.
Dałem się Earlowi wciągnąć w śledzenie ludzi. Earl praktykował I to już od miesięcy, parę razy w tygodniu: jechał po szkole do centrum i wypatrywał na przystankach autobusowych mężczyzn wracających z pracy do domu. Gdy upatrzony typ wsiadał do autobusu, Earl wskakiwał za nim, wysiadał tam, gdzie tamten, i trzymając się w bezpiecznej odległości, śledził go aż do domu.
– Po co to robisz? – spytałem.
– Żeby się dowiedzieć, gdzie mieszkają.
– Tylko tyle? Nic więcej?
– To bardzo dużo. Jeżdżę po całym mieście. Nawet poza New-ark. Jeżdżę, gdzie chcę. Ludzie mieszkają wszędzie – wyjaśnił Earl.
– A jak zdążasz do domu przed matką?
– W tym cała sztuka: pojechać najdalej, jak się da, i wrócić przed I nią.
Przyznał się bez żenady, że pieniądze na bilety autobusowe podkrada matce z torebek, a na dowód tego, z triumfalną miną włamywacza do skarbca Fort Knox, wysunął zamaszyście szufladę w komodzie matki, bez ładu i składu wypełnioną mnóstwem damskich torebek. W weekendy, które spędzał u ojca w Nowym Jorku, podbierał forsę z kieszeni garniturów w ojcowskiej szafie, a gdy w niedzielę czterech czy pięciu muzyków z Casa Loma Orchestra przychodziło do jego ojca grać w pokera, szperał bez skrupułów po kieszeniach ich płaszczy rzuconych na łóżko. Łupy chował w brudnej skarpetce na dnie swojej walizki. A potem, jakby nigdy nic, swobodnym krokiem wracał do salonu, gdzie przez całe popołudnie przyglądał się grze, słuchając dykteryjek karciarzy o koncertach w l’nramount, Essex House i Glen Island Casino. W czterdziestym pierwszym roku zespół był świeżo po wyjeździe do Hollywood, gilzie wystąpił w filmie, więc panowie plotkowali o aktorach. Polem Earl powtarzał te plotki mnie, a ja Sandy’emu, na co ten niezmiennie odpowiadał: „Bzdury!”, i radził mi nie zadawać się więcej z Earlem Axmanem.
– Twój koleżka – mówił – za dużo wie, jak na takiego smarkacza.
– Ma fantastyczny zbiór znaczków pocztowych.
– Owszem, i matkę, która puszcza się ze wszystkimi dookoła. Nawet z młodszymi od siebie.
– Skąd wiesz? – spytałem.
– Cała Summit Avenue o tym wie.
– Ja nie wiedziałem.
– No i nie jest to jedyna rzecz, o której nie wiedziałeś – podsumował Sandy.
A ja pomyślałem sobie z satysfakcją: „Może i ty też o czymś nie wiesz”. Mimo to niepokoiło mnie pytanie, czy matka mojego najlepszego przyjaciela nie jest przypadkiem damą z gatunku tych, które starsi chłopcy nazywają „kurwą”.
Okradanie rodziców okazało się o wiele łatwiejsze, niż przypuszczałem, tak samo zresztą jak śledzenie ludzi, chociaż podczas pierwszych paru akcji wszystko mnie przerażało, począwszy od tego, że o wpół do czwartej po południu jestem w centrum miasta bez opieki. Czasami jeździliśmy szukać ofiary aż na stację Penn, czasami na ulicę Broad albo Market, a zdarzało się, że i pod gmach sądu. Nigdy nie śledziliśmy kobiet. Nie interesują nas – orzekł Earl. Nigdy też nie śledziliśmy nikogo o wyglądzie Żyda. Tacy też nas nie interesowali. Ciekawili nas tylko dorośli chrześcijanie płci męskiej, pracujący cały dzień w centrum Newark. Dokąd oni wracają z pracy?
Najbardziej denerwowałem się, gdy wsiadaliśmy do autobusu i trzeba było zapłacić za bilet. Pieniądze mieliśmy kradzione, znajdowaliśmy się w miejscu, gdzie nas być nie powinno, i nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Zanim przyszedł czas wysiadać, byłem tak zestresowany, że nie docierała do mnie nazwa dzielnicy, którą Earl szeptał mi do ucha. Zgubiłem się, jestem zbłąkanym dzieckiem – udawałem sam przed sobą. Co będę jadł? Gdzie będę spał? Czy pogryzą mnie psy? Czy zostanę aresztowany i wtrącony do więzienia? Czy jakiś chrześcijanin przygarnie mnie do domu i adoptuje? A może ktoś mnie porwie, jak synka Lindbergha? Czasami też wyobrażałem sobie, że trafiłem w dalekie, nieznane okolice albo że Hitler, za przyzwoleniem Lindbergha, napadł na Amerykę i my z Earlem uciekamy przed nazistami.
A przez cały ten czas, gdy wyobraźnia podsuwała mi wciąż nowe lęki, skręcaliśmy czujnie za kolejne rogi ulic, przemykaliśmy przez jezdnie i kuliliśmy się za drzewami, żeby nikt nie spostrzegł nas aż do kulminacyjnego momentu, w którym śledzony mężczyzna docierał do domu, otwierał drzwi i znikał w środku. Stawaliśmy wtedy w bezpiecznej odległości, obserwując ten dom, ze znów zamkniętymi drzwiami, i Earl mówił coś w rodzaju: „Spory mają trawnik” albo: „Lato minęło, czemu nie pozdejmują moskitier?”, albo: „Widzisz tam, w garażu? To nowy pontiac”. W końcu – ponieważ pomysł, żeby podkraść się bliżej i zajrzeć przez okna, przerastał nawet żydowskie wścibstwo Earla Axmana – szliśmy z powrotem do autobusu, który dowoził nas na stację Penn. O tej godzinie, gdy wszyscy wychodzili z pracy, autobus powrotny do centrum bywał z reguły pusty, mieliśmy więc uczucie, że kierowca jest naszym prywatnym szoferem, pojazd komunikacji miejskiej – naszą prywatną limuzyną, a my sami – najodważniejszymi chłopcami na świecie. Earl był doskonale odżywionym dziesięciolatkiem o jasnej cerze, już wtedy z lekką tendencją do otyłości, miał pyzate dziecinne policzki, długie ciemne rzęsy i gęstą, czarną, kędzierzawą czuprynę, uperfumowaną ojcowskim olejkiem do włosów. Jeśli autobus był pusty, mój kompan rozwalał się na tylnym siedzeniu w pozie baszy, doskonale obrazującej jego nonszalancki nastrój, podczas gdy ja, chudzina, siedziałem sztywno obok z lekko wstydliwym, potulnym uśmieszkiem wspólnika.
Z dworca Penn łapaliśmy do domu „czternastkę”, odbywając nią swoją czwartą popołudniową jazdę autobusem. Przy kolacji myślałem z dumą: „Śledziłem chrześcijanina i nikt o tym nie wie. Mogli mnie porwać i nikt o tym nie wie. Za te pieniądze, które we dwóch zwędziliśmy, możemy, gdybyśmy chcieli… ”. Czasami omal nie zdradziłem się przed wyjątkowo bystrą matką, odruchowo podrygując pod stołem kolanem (dokładnie tak, jak to zawsze robił Earl, gdy knuł coś nowego). Co noc zasypiałem ukołysany podniecającym czarem wielkiej nowej misji, która nadała sens mojemu ośmioletniemu życiu: uciec od tego wszystkiego. Gdy siedząc w szkole, słyszałem przez otwarte okno autobus jadący pod górę Chancellor Avenue, myślałem tylko o tym, żeby nim jechać – cały świat stał się dla mnie autobusem, tak jak dla chłopca z Dakoty Południowej całym światem jest kucyk – kucyk, który niesie go na grzbiecie do granic dozwolonej ucieczki.
Terminować u Earla jako kłamca i złodziej zacząłem w październiku, po czym kontynuowaliśmy działalność przez cały listopad, o gdy przyszedł początek grudnia i w centrum pojawiły się bożonarodzeniowe dekoracje, na przystankach mieliśmy jeszcze większy wybór mężczyzn do śledzenia niż przedtem. Choinki na sprzedaż wystawiano – czego nigdy dotąd nie widziałem – bezpośrednio na chodnikach, a handlowali nimi chłopcy wyglądający na biedaków albo młodociani cwaniacy, jakby świeżo wypuszczeni z poprawczaka. W pierwszej chwili wydało mi się, że taki jawny handel z ręki do ręki to bezprawie, ale żaden ze sprzedających nie starał się ukryć transakcji. A przecież wszędzie pełno było policji z pałkami, w ciężkich granatowych płaszczach – jednak i policjanci z wyraźnym zadowoleniem chłonęli bożonarodzeniową atmosferę. Od Święta Dziękczynienia dwa razy na tydzień przechodziły nad miastem śnieżyce i zadymki, toteż po obu stronach ulic piętrzyły się brudne pryzmy śniegu, sięgające już wysokości samochodu.
Nie zważając na tłumy przechodniów, handlarze wyciągali ze stosu upatrzoną przez klienta choinkę i stawiali ją na samym środku chodnika, żeby nabywca mógł ocenić wysokość. Dziwnie było widzieć drzewka wyhodowane gdzieś na dalekiej farmie, a teraz stłoczone przy żeliwnych ogrodzeniach najstarszych miejskich kościołów albo zwalone w stosy przed fasadami wielkich banków i agencji ubezpieczeniowych – dziwnie też było czuć ich wiejski zapach na głównej ulicy. W naszych okolicach nikt nie handlował choinkami, bo nie było komu ich kupować – dlatego u nas grudzień, jeśli pachniał czymkolwiek, to najwyżej padliną, którą bezdomny kot wywlókł z wywróconego śmietnika, obiadem przygrzewanym w kuchni, której zaparowane okno gospodyni lekko uchyliła, nieznośną sadzą wciąż buchającą z kominów albo popiołem wygrzebanym z piwnicznej kotłowni do posypania śliskiego chodnika. W porównaniu z aromatami wilgotnej wiosny, mokrego lata i kapryśnej jesieni New Jersey, zapachy mroźnej zimy były prawie niezauważalne – tak przynajmniej mi się zdawało, dopóki nie pojechałem z Earlem do centrum, nie powąchałem świeżego igliwia i nie odkryłem, że tak jak wiele innych rzeczy, również grudzień jest dla chrześcijan inny niż dla nas. Tysiące barwnych lampek rozwieszonych po ulicach, kolędnicy, orkiestra Armii Zbawienia, roześmiany Święty Mikołaj na każdym rogu – tak, w tym jednym miesiącu roku moje rodzinne miasto należało tylko i wyłącznie do chrześcijan. W parku Wojskowym stała udekorowana choinka wysokości czterdziestu stóp, a fasadę Urzędu Spraw Publicznych zdobiła gigantyczna metalowa makieta choinki, iluminowana reflektorami o zasięgu, jak podano w „Newark News”, osiemdziesięciu stóp – podczas gdy ja mierzyłem zaledwie cztery i pół.
Ostatnią popołudniową wyprawę z Earlem odbyłem na parę dni przed feriami świątecznymi: pojechaliśmy autobusem do Linden, śledząc mężczyznę, który w każdej ręce dźwigał wielką torbę wypchaną prezentami w czerwono-zielonych gwiazdkowych opakowaniach. Parę dni później pani Axman dostała rozstroju nerwowego i karetka zabrała ją z domu w środku nocy, a wkrótce potem, w dzień Nowego Roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego, Earla wziął do siebie ojciec, razem z kolekcją znaczków i innymi skarbami. Po jakimś czasie, jeszcze w styczniu, pod dom Earla zajechała ciężarówka firmy przeprowadzkowej i, na moich oczach, wyniesiono z mieszkania wszystkie meble, także komodę z bielizną matki Earla, po czym nikt z Summit Avenue więcej Axmanów nie widział.
Ponieważ zmierzch zimowy zapadał wcześnie, śledzenie ludzi po wyjściu z autobusu napawało nas teraz szczególną satysfakcją: czuliśmy się prawie tak, jakbyśmy odbywali swoje akcje grubo po północy, gdy wszystkie inne dzieciaki dawno już śpią. Facet z torbami pełnymi prezentów przejechał autobusem granicę Hillside i wysiadł dopiero w Elizabeth, tuż za wielkim cmentarzem, niedaleko narożnego domu z mieszkaniem nad sklepem, w którym wychowała się moja matka. Wysiedliśmy za nim dość dyskretnie – z wyglądu nie różniliśmy się niczym od tysięcy uczniów w typowym Hi roju zimowym: kurtka z kapturem, grube wełniane rękawice z Jednym palcem i bezkształtne sztruksowe spodnie, wciśnięte dołem w niedopasowane gumowe kalosze z mnóstwem denerwujących sprzączek, które w połowie nosiliśmy rozpięte. Widocznie Jednak zapadający zmrok nie krył nas tak dobrze, jak nam się zdawało, a może z czasem zaczęliśmy po prostu tracić czujność, bo tym razem śledzenie nie poszło nam tak sprawnie jak zazwyczaj i nie zasłużyliśmy raczej na dumny tytuł „niezwyciężonego duetu”, który wcześniej nadał nam Earl jako nieuchwytnym tropicielom chrześcijan.
Trzeba było przemknąć się najpierw przez dwa długie ciągi solidnych ceglanych willi, rozjarzonych bożonarodzeniową iluminacją (Earl szeptem nazwał je „pałacami milionerów”), a potem przez dwa krótsze ciągi znacznie mniejszych i skromniejszych domów z prefabrykatów, jakich setki widywaliśmy na ulicach – każdy z wieńcem bożonarodzeniowym na drzwiach. Potem mężczyzna, którego śledziliśmy, skręcił w wąską, wyłożoną cegłami alejkę, prowadzącą do niskiego domeczku z krytym gontem dachem, wystającego wdzięcznie spośród zwałów odgarniętego śniegu, niczym jadalna ozdoba na wielkim lukrowanym torcie. Na piętrze i na parterze paliły się nastrojowe światła, a przez okno po jednej stronie drzwi widać było migoczącą choinkę. Mężczyzna postawił torby, aby wyciągnąć klucz, a my podkradliśmy się bliżej po rozległym białym trawniku – tak blisko, że mogliśmy już rozróżnić ozdoby na choince.
– Patrz – szepnął Earl. – Widzisz tam, na czubku? Na samym czubku drzewka, widzisz? To Jezus!
– Nie, to jest anioł.
– A Jezus to niby kto?
– Myślałem, że to ich bóg – odszepnąłem.
– I szef wszystkich aniołów. To on!
I tak oto nasza misja osiągnęła punkt kulminacyjny – doszliśmy do Jezusa Chrystusa, który według nich był wszystkim, a według mnie wszystko spieprzył, bo gdyby nie Chrystus, nie byłoby chrześcijan, a gdyby nie było chrześcijan, nie byłoby antysemityzmu, a gdyby nie było antysemityzmu, to nie byłoby Hitlera, a gdyby nie było Hitlera, to Lindbergh nigdy nie zostałby prezydentem, a gdyby Lindbergh nie został prezydentem…
Nagle facet, którego śledziliśmy – stojąc już w otwartych drzwiach, z torbami w obu rękach – odwrócił się i zawołał łagodnie, jakby wydmuchiwał kółko tytoniowego dymu:
– Chłopcy.
Tak nas zaskoczył tą nagłą demaskacją, że przynajmniej ja gotów byłem natychmiast wystąpić z cienia na wiodącą do domu I ścieżkę i jak wzorowy chłopczyk, którym byłem jeszcze dwa miesiące wcześniej, zmazać z siebie winę, przedstawiając się pełnym imieniem i nazwiskiem. Earl jednak przytrzymał mnie za rękę.
– Chłopcy, nie chowajcie się. Nie musicie – namawiał mężczyzna.
– Co teraz? – szepnąłem do Earla.
– Ćśśś – odszepnął.
– Chłopcy, wiem, że tam jesteście. Robi się strasznie ciemno – ostrzegł tamten przyjaznym głosem. – Nie zmarzliście? Nie napilibyście się gorącego kakao? Chodźcie no tutaj, chłopcy, schowajcie się do środka, zanim znów sypnie śniegiem. Mam gorące kakao, keks, makowiec, pierniki, lukrowane ciasteczka-zwierzątka, i bezy, pełną szafkę bez, które możemy sobie opiekać przy kominku.
Gdy spojrzałem na Earla, upewniając się, co należy zrobić, on już gnał w stronę Newark.
– Zwiewaj! – krzyknął do mnie, oglądając się przez ramię. – Chodu, Phil, to pedał!