39678.fb2
Szanowny Panie Roth, Zgodnie z zaleceniem programu Osadnictwo 42 Organizacji Asymilacji Amerykańskiej przy Departamencie Spraw Wewnętrznych USA firma nasza kieruje oferty przesiedlenia do takich jak Pan starszych stażem pracowników, których zakwalifikowano do objęcia śmiałą ogólnokrajową inicjatywą OAA.
Dokładnie osiemdziesiąt lat temu, w roku 1862, Kongres Stanów Zjednoczonych wydał Ustawę o Osadnictwie – słynny i bezprecedensowy w skali światowej akt legislacyjny, gwarantujący, praktycznie za darmo, po sto sześćdziesiąt akrów nieobjętych własnością gruntów publicznych farmerom skłonnym podjąć ryzyko osiedlenia się na dziewiczym amerykańskim Zachodzie. Od tamtego czasu nie podjęto równie śmiałej inicjatywy zapewnienia przedsiębiorczym Amerykanom nowych, atrakcyjnych możliwości poszerzenia własnych horyzontów działania i przyczynienia się do rozwoju kraju.
Metropolitan Life ma zaszczyt być jedną z pierwszych wielkich korporacji i instytucji finansowych Ameryki wybranych do uczestnictwa w nowym programie Osadnictwo 42, mającym na celu stworzenie młodym amerykańskim rodzinom niepowtarzalnej życiowej szansy przeniesienia się, na koszt rządu, w obiecujące, a dotychczas im niedostępne, regiony Ameryki, aby tam zapuścić nowe korzenie. Osadnictwo 42 obejmuje wyzwalające inicjatywę obszary o najstarszych narodowych tradycjach, gdzie rodzice i dzieci mogą przez pokolenia wzmacniać swoje poczucie amerykańskiej przynależności.
Po otrzymaniu niniejszego pisma prosimy bezzwłocznie skontaktować się z p. Wilfredem Kurthem, przedstawicielem Osadnictwa 42 w naszym biurze przy Madison Avenue. Pan Kurth odpowie osobiście na wszystkie Pańskie pytania, a jego personel chętnie służyć będzie wszelką radą i pomocą.
Gratulujemy Panu i Pańskiej rodzinie, że właśnie Was wybrano spośród wielu godnych kandydatów w Metropolitan Life na pierwszych w naszej firmie pionierskich „osadników” roku 1942.
Z poważaniem Homer L. Kasson Wiceprezes ds. Zatrudnienia Minęło kilka dni, zanim ojciec odważył się pokazać ten list matce i powiadomić ją, że od pierwszego września czterdziestego drugiego roku zostanie przeniesiony z filii Metropolitan w Newark do okręgowego biura firmy, otwierającego się w Danville, w stanie Kentucky. Pokazał nam Danville na mapie Kentucky, dołączonej do pakietu Osadnictwa 42, który wręczył mu pan Kurth. Potem przeczytał na głos fragment folderu propagandowego Izby Handlowej, zatytułowanego „Stan niebieskich łąk”:
– „Danville jest stolicą rolniczego hrabstwa Boyle. Usytuowane w otoczeniu pięknych wiejskich okolic, około sześćdziesięciu mil na południe od Lexington, jest drugim co do wielkości, po Louisville, miastem stanu Kentucky”. – Kartkował folder, chcąc znaleźć w nim coś jeszcze ciekawszego, co choć trochę osłabiłoby bezsens niespodziewanego obrotu zdarzeń. – „Daniel Boone brał udział w wypalaniu «drogi przez puszczę», która otworzyła osadnikom dostęp do Kentucky… W roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym drugim Kentucky jako pierwszy stan na zachód od Appalachów przystąpiło do Unii… Liczba mieszkańców Kentucky w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym wynosiła dwa miliony osiemset czterdzieści pięć tysięcy sześćset dwadzieścia siedem. Liczba mieszkańców Danville… chwileczkę… liczba mieszkańców Danville wynosiła sześć tysięcy siedemset”.
– A ilu jest Żydów w Danville, wśród tych sześciu tysięcy siedmiuset ludzi? Ilu jest Żydów w całym stanie?
– Przecież sama wiesz, Bess. Bardzo niewielu. Powiem ci tylko, że mogło być gorzej. Mogła nam się trafić Montana, gdzie jadą Gellerowie. Albo Kansas, gdzie jadą Schwartzowie. Albo Oklahoma, gdzie jadą Brody’owie. Siedmiu z naszego biura wyjeżdża i wierz mi, że miałem najwięcej szczęścia. Kentucky to piękna okolica, wspaniały klimat. To nie jest koniec świata. Zobaczysz, że będziemy tam żyli tak samo jak tutaj. Może nawet lepiej, biorąc pod uwagę niższe ceny i lepszy klimat. Chłopcy pójdą do szkoły, ja do pracy, ty zajmiesz się domem. Może uda nam się nawet kupić własny dom, gdzie chłopcy będą mieli oddzielne pokoje i podwórko do gry w piłkę.
– Ale jak oni mają czelność tak postępować z ludźmi? – biadała matka. – Wierzyć mi się nie chce, Hermanie. Przecież tu są nasze rodziny. Nasi starzy przyjaciele. Chłopcy też mają tu przyjaciół. Spędziliśmy tutaj całe życie w spokoju i harmonii. O jedną przecznicę od domu mamy najlepszą szkołę podstawową w New Jersey. O jedną przecznicę od domu mamy najlepsze gimnazjum w New Jersey. Nasi synowie uczą się razem z innymi żydowskimi dziećmi. Nie wchodzą w konflikty z dziećmi innych narodowości. Nie ma wyzwisk. Nie ma bójek. Nigdy nie musieli czuć się wykluczeni i samotni, tak jak ja, kiedy byłam mała. Wierzyć mi się nie chce, że twoi pracodawcy tak z tobą postąpili. Tyle się dla nich naharowałeś, tyle im poświęciłeś nadprogramowych godzin i wysiłków – i to ma być zapłata?
– Chłopcy – zwrócił się do nas ojciec – pytajcie, o co chcecie. Mama ma rację. To dla nas wszystkich wielka niespodzianka. Trochę jesteśmy nią oszołomieni. Dlatego pytajcie o wszystko, co was niepokoi. Chcę, żebyśmy wszyscy mieli w tej sprawie całkowitą jasność.
Sandy najwyraźniej miał jasność i wcale nie wyglądał na oszołomionego. Był podekscytowany i z trudem hamował radość, ponieważ wiedział doskonale, gdzie szukać Danville na mapie: o czternaście mil od farmy tytoniowej Mawhinneya. Możliwe zresztą, że wiedział o wyjeździe na długo przed nami. Rodzice nie mówili tego głośno, ale właśnie to ich milczenie przekonało mnie, że wybór mojego ojca na jednego z siedmiu żydowskich „osadników” był nie mniej przypadkowy niż oddelegowanie go do nowego biura firmy w Danville. Od chwili, kiedy ojciec otworzył drzwi i kazał ciotce Evelyn raz na zawsze wynosić się z domu, nasze losy nie mogły potoczyć się inaczej.
Byliśmy już po kolacji i siedzieliśmy w stołowym pokoju. Sandy rysował sobie coś z błogim spokojem i nie miał żadnych pytań, ja – wyglądając na dwór z nosem wciśniętym w szybę otwartego okna – też nie miałem żadnych pytań, więc ojciec, przygnębiony czarnymi myślami i świadomością klęski, zaczął spacerować od ściany do ściany, a matka siedziała na kanapie i mruczała coś pod nosem, nie mogąc się pogodzić z tym, co nas czekało. W dramacie konfrontacji z nieuchronnym, w zmaganiu z nieznanym, zamienili się rolami, które odgrywali kiedyś w waszyngtońskim hotelu. Nagle uświadomiłem sobie, jak daleko sprawy zabrnęły, jaki straszliwy chaos zapanował wokół nas i jak gwałtownie przychodzi kataklizm, kiedy już przychodzi.
Od około trzeciej szalała burza, ale wtem gnana wiatrem ulewa ustała i wyszło oślepiające słońce, jakby przesunięto do przodu wszystkie zegary i jutrzejszy poranek zaczynał się na zachodzie dzisiaj o szóstej po południu. Jak to się stało, że nasza skromna u-liczka obudziła we mnie taki zachwyt, obmyta lśniącym w słońcu deszczem? Jak to się stało, że zasłane liśćmi wielkie kałuże na chodnikach i nasiąknięte niczym gąbka trawniczki za domami zapachniały mi nagle tak rozkosznie, jakbym urodził się na nowo w tropikalnej dżungli? W ostrym słońcu, które wyszło po burzy, Summit Avenue lśniła życiem jak zwierzątko, jak moje własne, jedwabiste, pulsujące zwierzątko, wykąpane w strugach chlustającej z nieba wody, a teraz błogo wygrzewające się w promieniach.
Nic mnie nie zmusi do wyjazdu stąd.
– A z kim chłopcy będą się bawić? – spytała matka.
– W Kentucky jest masa dzieci – zapewnił ją ojciec.
– A ja, z kim będę rozmawiała? Kto mi zastąpi przyjaciółki znane od dzieciństwa?
– Kobiety też tam są.
– Gojowskie kobiety. – Matka rzadko pozwalała sobie na uszczypliwość, ale teraz przybrała sarkastyczny ton; do tego stopnia czuła się skonfundowana i zagrożona. – Poczciwe chrześcijanki, które zrobią wszystko, żebym poczuła się tam jak w domu. Oni nie mają prawa tego robić!
– Bess, proszę cię. Tak to jest, jak się pracuje w wielkiej firmie. Wielkie firmy stale przenoszą ludzi z miejsca na miejsce. I nie ma rady, trzeba jechać.
– Ja mam na myśli rząd. To rząd nie ma prawa tego robić. Nie wolno zmuszać ludzi, żeby z dnia na dzień zwinęli manatki i jechali nie wiadomo dokąd. Żadna konstytucja nie dopuszcza takich rzeczy.
– Nikt nas nie zmusza.
– To dlaczego wyjeżdżamy? Oczywiście, że nas zmuszają. To bezprawie. Nie wolno wyrzucać z domu Żydów tylko dlatego, że są Żydami, i wysyłać ich pod przymusem, gdzie się komu podoba. Nie wolno traktować miasta jako własnego folwarku. Chcą pozbyć się Newark takiego, jakie teraz jest, kiedy obok innych mieszkają w nim również Żydzi? Co oni w tym mają za interes? To wbrew prawu. Wszyscy wiedzą, że to jest wbrew prawu.
– No to czemu nie pozwiemy przed sąd Stanów Zjednoczonych Ameryki? – bąknął Sandy, nie podnosząc nawet głowy znad szkicownika.
– Można to zrobić – odparłem. – Przed Sąd Najwyższy.
– Nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała do mnie matka. – Dopóki twój brat nie nauczy się dobrych manier, będziemy go ignorować.
Na to Sandy wstał, zabrał swoje przybory rysunkowe i poszedł do naszego pokoju. Nie mogąc już dłużej znieść bezradności ojca i udręki matki, otworzyłem frontowe drzwi i wybiegłem na ulicę, gdzie dzieciaki, które też już były po kolacji, puszczały w rynsztokach patyczki od lizaków, obserwując, jak spływają z kaskadami wody między żeliwne kratki gulgocących kanałów, razem z poobrywanym wichurą kwieciem akacji, papierkami po cukierkach, żukami, kapslami od butelek, dżdżownicami, petami i tajemniczym, intrygującym, oczywistym oślizgłym kondomem. Wszyscy świetnie się bawili, wykorzystując ostatnie chwile przed pójściem do łóżek – wszyscy mogli się świetnie bawić, bo ich rodzice nie byli zatrudnieni w firmach kolaborujących z Osadnictwem 42. Ojcowie moich kolegów pracowali na własny rachunek albo w spółkach z braćmi i szwagrami, w związku z czym nigdzie nie musieli się wynosić. Nie zgadzałem się, żeby rząd Stanów Zjednoczonych wyrzucił mnie z ulicy, której rynsztokami płynie eliksir życia.
Alvin wysługiwał się mafii w Filadelfii, Sandy mieszkał na wygnaniu w naszym domu, a autorytet mojego ojca jako obrońcy rodziny stopniał drastycznie, o ile nie do zera. Jeszcze dwa lata wcześniej, walcząc o zachowanie obranego przez nas stylu życia, ojciec zdobył się na wizytę w urzędzie spraw wewnętrznych, gdzie o-świadczył wprost ważnemu dyrektorowi, że rezygnuje z awansu, który miał postawić go wyżej w zawodowej hierarchii i zapewnić wyższą pensję, jednak za cenę przeprowadzki do zamieszkanych głównie przez bundystów okolic New Jersey. Teraz nie stać go już było na opór wobec nie mniej zapewne ryzykownej propozycji prze-flancowania naszej rodziny – uznał, że protest będzie bezowocny i że nasz los nie spoczywa już w jego rękach. Źródłem niemocy ojca była – o zgrozo – posłuszna współpraca jego firmy z władzami państwa. Nie mieliśmy już żadnego obrońcy – poza mną.
Nazajutrz po szkole znowu wsiadłem ukradkiem w autobus jadący do centrum, tym razem w „siódemkę”, której trasa biegła o jakieś trzy czwarte mili od Summit Avenue, po drugiej stronie gruntów uprawnych sierocińca, tam gdzie kościół Świętego Piotra zwracał się fasadą ku przelotowej ulicy Lyons Avenue i gdzie, ukryty w cieniu jego zwieńczonej krzyżem wieży, byłem jeszcze mniej narażony na to, że rozpozna mnie ktoś z sąsiadów, kolegów szkolnych lub przyjaciół rodziny, niż wtedy, kiedy jechałem „czternastką” z Clinton Place.
Czekałem na przystanku przed kościołem razem z dwiema zakonnicami, identycznie zagrzebanymi w szorstkich, ciężkich fałdach obszernych czarnych habitów, którym nigdy nie przyjrzałem się tak dobrze jak tego dnia. W tamtych czasach habit zakonnicy sięgał do kostek, co w połączeniu z olśniewająco białym, krochmalonym obramowaniem twarzy, uniemożliwiającym spoglądanie na boki – z tą sztywną osłoną głowy, uszu, podbródka i szyi, na której udrapowany był wysoki biały czepiec – czyniło tradycyjnie o-dziane katolickie siostry najbardziej archaicznymi istotami, jakie zdarzyło mi się widzieć, o wiele dziwniejszymi na tle naszej okolicy niż niepokojąco podobni do karawaniarzy księża. Habity nie miały żadnych widocznych guzików ani kieszeni, więc zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, jak przywdziewa się te grube zasłony i jak się je zdejmuje – jeśli w ogóle się je zdejmowało – zwłaszcza że każda zakonnica nosiła na szyi wielki metalowy krzyż na długim sznurze oraz sznur paciorków, wielkich i błyszczących jak kulki do gry, zawieszony z przodu na czarnym skórzanym pasku i sięgający prawie do ziemi. A do białego czepca przypięty miała czarny welon, który rozszerzał się na plecach i opadał aż do pasa. Poza małą odsłoniętą powierzchnią pospolitej, niczym niezdobionej twarzy, nie było widać ani włoska, ani śladu miękkości czy swobody.
Przypuszczałem, że te dwie zakonnice nadzorują życie sierot i uczą w szkole parafialnej. Żadna nie patrzyła w moją stronę, a ja, bez rezolutnego towarzysza w stylu Earla Axmana, nie śmiałem podnieść na nie wzroku, tylko zerkałem ukradkiem – ale chociaż spoglądałem pod nogi, autocenzura rezolutnego dziecka opuściła mnie, ustępując miejsca tajemniczym dociekaniom, pełnym pytań o kobiece ciało i jego najpospolitsze funkcje – pytań pchających mnie ku deprawacji. Mimo powagi misji podjętej tego popołudnia i wszystkich jej późniejszych konsekwencji, stwierdziłem, że w pobliżu zakonnicy, a co dopiero dwóch, opadają mnie zawsze niezbyt czyste żydowskie myśli.
Zakonnice zajęły dwa miejsca za kierowcą, chociaż większość siedzeń w autobusie była pusta. Ja usiadłem po przeciwnej stronie wąskiego przejścia, tuż za obrotową bramką i skrzynką na opłatę za przejazd. Nie miałem zamiaru tam siadać i sam nie rozumiałem, czemu to robię, ale zamiast usunąć się z zasięgu ciekawskich oczu, otworzyłem zeszyt, udając, że odrabiam lekcje, i z nadzieją pomieszaną z lękiem czekałem, aż zakonnice powiedzą coś do siebie po katolicku. Niestety, zachowały milczenie – przypuszczam, że się modliły, co też było niesamowite w autobusie.
Jakieś pięć minut przed centrum rozległ się dźwięczny grzechot różańców: zakonnice wstały jednocześnie, żeby wysiąść przy szerokim skrzyżowaniu High Street z Clinton Avenue. Po jednej stronie ulicy mieścił się salon samochodowy, po drugiej hotel Riviera. Mijając mnie, wyższa z zakonnic uśmiechnęła się i z jakimś nieokreślonym smutkiem w cichym głosie – może spowodowanym tym, że Mesjasz przyszedł i odszedł, a ja nic o tym nie wiem – powiedziała do swojej towarzyszki:
– Co za domyty, miły chłopczyk.
Szkoda, że nie wiedziała, co sobie o nich myślałem. A może właśnie wiedziała.
Parę minut później autobus skręcił po raz ostatni, z Broad Street w Raymond Boulevard, zmierzając do ostatniego przystanku przed stacją Penn. Wysiadłem i puściłem się biegiem do budynku Biura Federalnego na Washington Street, gdzie urzędowała ciotka Evelyn. W hallu windziarz poinformował mnie, że OAA mieści się na ostatnim piętrze. Wjechałem tam i zapytałem o Evelyn Finkel.
– Na pewno jesteś bratem Sandy’ego – powiedziała recepcjonistka. – Wyglądasz jak jego mały bliźniak – dodała z aprobatą.
– Sandy jest o pięć lat starszy ode mnie.
– Sandy to wspaniały chłopak. Wspaniały. Wszyscy tu za nim przepadamy.
To rzekłszy, nacisnęła guzik intercomu do gabinetu ciotki Evelyn.
– Przyszedł do pani siostrzeniec Philip – oznajmiła.
Nie minęło parę sekund, a ciotka Evelyn przeprowadziła mnie między biurkami kilkorga urzędników piszących na maszynach, i weszliśmy do jej gabinetu, z okna którego widać było bibliotekę publiczną oraz Muzeum Newark.
Wycałowała mnie i wyściskała, mówiąc, że strasznie się za mną stęskniła, a ja, pomimo skrupułów – a zwłaszcza lęku, że rodzice dowiedzą się o mojej wizycie u krewnej, z którą zerwali kontakty – postąpiłem zgodnie z przyjętym planem i wyznałem ciotce, że wybrałem się potajemnie sam do kina, żeby ją zobaczyć w Białym Domu. Potem usiadłem na krześle z boku biurka – co najmniej dwa razy szerszego niż biurko mojego ojca, urzędującego całkiem niedaleko, na Clinton Street – i spytałem, jak to było, jeść kolację z prezydentem Lindberghiem i jego żoną. Kiedy ciotka Evelyn przystąpiła do szczegółowej relacji – z wyraźną chęcią zaimponowania słuchaczowi, nawet jeśli było nim tylko dziecko, i tak już porażone rozmiarami jej zdrady – nie mogłem wprost uwierzyć, że tak łatwo dała się nabrać na rzekomy powód mojej wizyty.
Na ścianie za jej biurkiem wisiały dwie duże mapy, przyczepione do wielkiej korkowej tablicy i ponakłuwane skupiskami kolorowych szpilek. Większa mapa przedstawiała wszystkie czterdzieści osiem stanów Ameryki, a mniejsza tylko stan New Jersey, którego długą granicę rzeczną z sąsiednią Pensylwanią nauczono nas w szkole interpretować jako profil wodza indiańskiego: brew w okolicy Phillipsburgha, nozdrza koło Stockton, a podbródek z kawałkiem szyi w rejonie Trenton. Gęsto zaludniony i wysunięty najdalej na wschód obszar obejmujący Jersey City, Newark, Passaic i Paterson, który rozciągał się na północ aż do prostej jak linijka granicy z południowymi hrabstwami stanu Nowy Jork, wyznaczał czub pióropusza Indianina. Tak też zobaczyłem tę granicę na mapie u ciotki i tak widzę ją do dziś; dziecko z moim pochodzeniem miało w tamtych czasach, oprócz pięciu zmysłów, także i szósty – zmysł geografii, wyczulony na miejsce zamieszkania oraz ludzi i rzeczy z najbliższego otoczenia.
Na przestronnym biurku ciotki Evelyn, obok oprawionych w oddzielne ramki fotografii mojej zmarłej babci i rabina Bengelsdorfa, rzucało się w oczy duże, opatrzone autografem zdjęcie prezydenta Lindbergha z małżonką, stojących w Gabinecie Owalnym, oraz mniejsze, przedstawiające ciotkę Evelyn w wieczorowej sukni, ściskającą dłoń prezydenta.
– To moment powitania – wyjaśniła ciotka. – Wchodząc do sali bankietowej, każdy gość zatrzymuje się obok prezydenta, Pierwszej Damy i gościa honorowego. Wymieniane jest jego imię i nazwisko, po czym fotograf robi zdjęcie, przesyłane później przez Biały Dom do danej osoby.
– Czy prezydent coś mówił?
– Powiedział: „Miło nam panią gościć”.
– A czy wolno mu odpowiedzieć?
– Odpowiedziałam: „To dla mnie zaszczyt, panie prezydencie”. – Ciotka nie kryła, jaka to była ważna wymiana zdań, nie tylko dla niej, ale zapewne również dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jej entuzjazm miał w sobie, jak zwykle, coś ujmującego, chociaż ja, w obliczu chaosu, jaki zapanował w moim domu, nie pozostałem ślepy również na jego aspekt diaboliczny. Jeszcze nigdy w życiu nie oceniałem tak surowo dorosłego człowieka – ani rodziców, ani nawet Alvina czy stryjka Monty’ego – bo teraz dopiero zrozumiałem, jak dalece bezwstydna próżność skrajnych głupców wpłynąć może na losy innych ludzi.
– Poznała ciocia pana von Ribbentropa?
– Tańczyłam z panem von Ribbentropem – odparła tonem dziewczęcej niemal przechwałki.
– Gdzie?
– Po kolacji odbył się dansing w wielkim namiocie na trawniku Białego Domu. To była piękna noc. Orkiestra, tańce… Lionela i mnie przedstawiono ministrowi spraw zagranicznych i jego małżonce, nawiązaliśmy rozmowę, a w pewnej chwili, jakby nigdy nic, on się skłonił i poprosił mnie do tańca. Ma sławę wyśmienitego tancerza – całkiem zasłużoną, bo to istny czarodziej parkietu. A po angielsku mówi bez zarzutu. Studiował na Uniwersytecie Londyńskim, a potem, jeszcze za młodu, spędził cztery lata w Kanadzie. Nazywa to swoją wielką młodzieńczą przygodą. Wydał mi się wyjątkowo uroczym dżentelmenem, nadzwyczajnie wprost inteligentnym.
– Co mówił? – spytałem.
– Och, rozmawialiśmy o prezydencie, o OAA, o życiu – właściwie o wszystkim. Wyobraź sobie, że on gra na skrzypcach. Jest taki sam jak Lionel: światowiec, zdolny wypowiadać się ze znawstwem na każdy temat. Patrz, kochanie, co miałam na balu. Widzisz tę torebkę na zdjęciu? To złota siateczka. Widzisz? A widzisz skarabeusze? Złote, emaliowane i turkusowe skarabeusze?
– Co to jest skarabeusz?
– To taki żuk. Albo drogi kamień w kształcie żuka. Tę torebkę wykonano u nas w Newark, w zakładzie prowadzonym przez rodzinę pierwszej pani Bengelsdorf. To była słynna firma. Wyrabiała biżuterię dla koronowanych głów Europy i najzamożniejszych ludzi w Ameryce. Spójrz na mój pierścionek zaręczynowy – powiedziała, podsuwając mi uperfumowaną rączkę tuż pod nos, aż znienacka poczułem się jak pies i chciałem ją polizać. – Widzisz ten kamień? To szmaragd, moje kochane dziecko.
– Prawdziwy?
Ucałowała mnie.
– Najprawdziwszy! A tu na zdjęciu mam jeszcze łańcuszkową bransoletkę. Złotą, z szafirami i perłami. Prawdziwymi! – dodała, racząc mnie następnym całusem. – Minister spraw zagranicznych powiedział, że nigdy jeszcze nie widział piękniejszej bransoletki. A jak myślisz, co mam na szyi na tej fotografii?
– Korale?
– Girlandę.
– Co to jest girlanda?
– To taki łańcuch z kwiatów. A zwróciłeś uwagę na te dwie broszki? To szafiry, kochanie, szafiry z Montany oprawione w złoto. I widzisz, kto je nosi? No kto? Kto to jest? Twoja ciocia Evelyn! Evelyn Finkel z Dewey Street! W Białym Domu! Czy to nie istna bajka?
– Chyba tak – przyznałem enigmatycznie.
– Och, skarbie! – przytuliła mnie gwałtownie i obcałowała po całej twarzy. – Mnie się też zdaje, że to bajka. Tak się cieszę, że przyszedłeś. Stęskniłam się za tobą.
Głaskała mnie, jakby chciała sprawdzić, czy nie poupychałem skradzionych precjozów po kieszeniach. Dopiero po latach zrozumiałem, że właśnie te szybkie, zwinne ręce mogły zapewnić ciotce Evelyn błyskawiczny awans życiowy na wielką panią Lionelową Bengelsdorf. Chociaż rabin błyszczał inteligencją i przewyższał wszystkich pod każdym względem, nawet egoizmu, ciotka Evelyn na pewno zawsze umiała znaleźć na niego sposób.
Uwodzicielski raj, jaki wokół siebie roztaczała, był dla mnie jeszcze wtedy niepojęty. Gdziekolwiek sięgnąłem ręką, natrafiałem na miękkość jej ciała. Gdziekolwiek obróciłem twarz, owiewała mnie ciężka woń jej perfum. Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem jej u-branie – nowe wiosenne ciuszki, tak zwiewne i delikatne, że prześwitywała przez nie nawet koronkowa koszulka. Niesamowite były też te oczy drugiej istoty, zupełnie inne, niż je pamiętałem. Nie dojrzałem jeszcze do wieku pożądania i słowo „ciotka” wciąż skutecznie mnie zaślepiało, a mimo to poczułem lekkie usztywnienie swojego małego jak żołądź peniska, który dotąd stanowił dla mnie tylko kłopotliwą zagadkę, toteż z rozkoszą wtuliłem się w krągłości ciała trzydziestojednoletniej siostry mojej matki, w miękkie ciepło tej malutkiej, żywiołowej Calineczki, najwyraźniej pozbawionej wstydu i ukształtowanej z samych wzgórków i jabłuszek – doświadczając jednocześnie uczucia jałowości i niepokoju, tak jakby rzadki znaczek-kancera, którego wielką wartość doskonale znałem, objawił się ni stąd, ni zowąd na zwyczajnym liście, wrzuconym przez listonosza do naszej skrzynki pocztowej na Summit Avenue.
– Ciociu Evelyn?
– Mój ty kochany.
– Czy ciocia wie, że przenosimy się do Kentucky?
– Ehem.
– Ja nie chcę stąd wyjeżdżać, ciociu Evelyn. Chcę zostać w swojej szkole.
Odsunęła się gwałtownie i zmierzyła mnie wzrokiem jak najdalszym od kokieterii.
– Kto cię tu przysłał, Philip?
– Przysłał? Nikt.
– Kto cię przysłał? Mów prawdę.
– Mówię prawdę. Nikt.
Usiadła z powrotem za biurkiem, patrząc na mnie tak, że z całych sił musiałem hamować chęć ucieczki. Chęć ta była przemożna.
– Nie ma się czego bać w Kentucky – powiedziała ciotka.
– Ja się nie boję. Tylko nie chcę stąd wyjeżdżać.
Nawet jej milczenie było osaczające – gdybym kłamał, na pewno wydusiłaby ze mnie wyznanie prawdy. Ta nieszczęsna kobieta żyła w stanie ciągłego napięcia.
– Czy zamiast nas nie mógłby wyjechać Seldon z matką?
– Kto to jest Seldon?
– Ten chłopiec z dołu, któremu umarł ojciec. Jego matka pracuje teraz w Metropolitan. Dlaczego my musimy się przeprowadzić, a oni nie?
– Czy to nie twój ojciec napuścił cię na mnie, kochanie?
– Nie, nie. Nikt nawet nie wie, że tu jestem.
Widziałem jednak, że mi nie wierzy – jej awersja do mojego ojca była zbyt cenna, żeby miała ją podważyć oczywista prawda.
– A Seldon chciałby pojechać z wami do Kentucky?
– Nie pytałem go. Nie wiem. Chciałem tylko się dowiedzieć, czy oni nie mogliby wyjechać zamiast nas.
– Mój malutki, widzisz tę mapę New Jersey? Widzisz te powbijane w nią szpileczki? Każda szpilka to rodzina wybrana do przesiedlenia. A teraz spójrz na mapę całego kraju. Widzisz, ile w niej szpilek? Te z kolei wyznaczają miejsca, do których rodziny z New Jersey zostały przypisane. Ustalenie tych miejsc wymagało współpracy wielkiego sztabu ludzi w tym biurze, w waszyngtońskiej centrali i w poszczególnych stanach, do których delegowane są rodziny. Największe i najważniejsze przedsiębiorstwa New Jersey przenoszą swoich pracowników w ramach programu Osadnictwo 42, a to wymaga planowania na skalę znacznie większą, niż możesz sobie wyobrazić. Oczywiste więc, że żadna decyzja nie zależy od pojedynczej osoby. A nawet gdyby zależała i gdybym to ja była tą osobą, nawet gdybym mogła wpłynąć na to, żebyś został z kolegami w swojej szkole, to i tak nie zmieniłabym zdania, że właśnie ty skorzystasz nadzwyczajnie z tej szansy, aby stać się kimś więcej niż kolejnym żydowskim dzieckiem, zastraszonym przez rodziców do tego stopnia, że lęka się samej myśli o opuszczeniu getta. Popatrz, co twoja rodzina zrobiła z Sandym. Pamiętasz swojego brata z wystąpienia w New Brunswick. Widziałeś go, jak przemawiał do tłumu, wspominając swoją przygodę na farmie tytoniowej. Pamiętasz tamten wieczór? Nie byłeś dumny z Sandy’ego? – Tak.
– A czy z jego słów wynikało, że życie w Kentucky jest przerażające, a on sam bał się choćby przez chwilę?
– Nie.
Ciotka wzięła coś z biurka, wstała i podeszła do mnie. Jej ładna twarz, o wyrazistych rysach podkreślonych mocnym makijażem, wydała mi się nagle groteskowa – była żywym wcieleniem manii, w którą, zdaniem matki, popadła jej nieszczęsna egzaltowana siostra. Jasne, że gdybym był dzieckiem wychowanym na dworze Ludwika XIV, ambicje i sukcesy takiej krewnej nie działałyby na mnie tak onieśmielająco jak ważniackie podrygi ciotki Evelyn, a świeckie awanse duchownego w rodzaju rabina Bengelsdorfa nie raziłyby moich rodziców jako skandaliczne, gdyby oni sami wiedli dworski żywot markiza i markizy. Nie popełniłbym pewnie większego błędu – a może nawet mniejszy – gdybym szukał pociechy u dwóch zakonnic w autobusie z Lyons Avenue, zamiast uciekać się do osoby czerpiącej rozkosz z pospolitych, drobnych aktów korupcji, które pienią się wszędzie tam, gdzie trwa walka o najdrobniejsze choćby przywileje władzy.
– Bądź dzielny, kochanie. Bądź dzielnym chłopczykiem. Chcesz przesiedzieć całe życie na ganku przy Summit Avenue czy wolisz wkroczyć w wielki świat, jak Sandy, i udowodnić wszystkim, że wcale nie jesteś od nich gorszy? A gdybym ja wystraszyła się wizyty w Białym Domu i spotkania z prezydentem, nasłuchawszy się kalumnii i wyzwisk pod jego adresem ze strony takich ludzi jak twój ojciec? Gdybym zlękła się spotkania z ministrem spraw zagranicznych tylko dlatego, że i o nim źle mówią? Nie można bać się wszystkiego, co nieznane. Nie wolno ci wyrosnąć na takie strachajło, jak twoi rodzice. Obiecaj mi, że taki nie będziesz.
– Obiecuję.
– Mam dla ciebie mały upominek – powiedziała. I wręczyła mi jedno z dwóch pudełeczek, które trzymała w ręku. – Zdobyłam to dla ciebie w Białym Domu. Kocham cię, skarbie, i chcę ci to ofiarować.
– A co to jest?
– Czekoladka deserowa. Czekoladka zawinięta w złotko. A wiesz, co jest wytłoczone na tej czekoladce? Pieczęć prezydenta. Jedna jest dla ciebie, a druga dla Sandy’ego. Przekażesz mu ją?
– Okej.
– Pojawiają się na stole w Białym Domu po kolacji. Czekoladki na srebrnym półmisku. Kiedy tylko je zobaczyłam, pomyślałam o moich dwóch chłopcach, których najbardziej w świecie chciałabym uszczęśliwić.
Wstałem, ściskając w dłoni czekoladki, a ciotka Evelyn objęła mnie mocno za ramię i – mijając po drodze pracujących dla niej ludzi – wyprowadziła na korytarz, gdzie wcisnęła guzik windy.
– Jakie Seldon ma nazwisko? – spytała.
– Wishnow.
– I jest twoim najlepszym przyjacielem.
Jakże mogłem jej wytłumaczyć, że go nie znoszę?
– Tak – zełgałem w końcu, a ponieważ ciotka naprawdę mnie kochała i wcale nie kłamała, zapewniając, że chce mnie uszczęśliwić, po kilku dniach, gdy pozbyłem się wreszcie czekoladek z Białego Domu, przerzucając je przez płot sierocińca, kiedy nikt nie patrzył, pani Wishnow otrzymała list z Metropolitan, informujący ją, że wraz z najbliższą rodziną miała szczęście zostać wybraną do przesiedlenia na teren stanu Kentucky, tak jak my.
W niedzielne popołudnie pod koniec maja w naszym stołowym pokoju odbyła się konspiracyjna narada żydowskich agentów ubezpieczeniowych, którzy wraz z moim ojcem mieli zostać przeniesieni z biura Metropolitan w Newark, w ramach akcji Osadnictwo 42. Wszyscy panowie przyszli z żonami, ustaliwszy, że dzieci lepiej będzie zostawić w domu. Przed zebraniem Sandy i ja, z pomocą Seldona, ustawiliśmy w pokoju krzesła, donosząc cztery z dołu, od stolika brydżowego Wishnowów. Potem pani Wishnow zawiozła nas trzech do kina Mayfair w Hillside, na podwójny pokaz filmów fabularnych, po którym miał nas stamtąd odebrać mój ojciec, przewidywano bowiem, że zebranie skończy się wcześniej.
Spoza Metropolitan zaproszeni zostali Shepsie i Estelle Tirschwellowie, którzy za parę dni przenosili się do rodziny w Winnipeg, oraz Monroe Silverman, nasz daleki kuzyn, który niedawno otworzył biuro adwokackie w Irvington, nad sklepem z męską galanterią; właścicielem sklepu był drugi starszy brat mojego ojca, stryjek Lenny, dostarczający mnie i Sandy’emu szkolne ubrania „po kosztach”. Kiedy matka zaproponowała – przez szacunek dla wszystkiego, co nauczono ją szanować – aby zaprosić również miejscowego rabina Hymana Resnicka, nikt z organizatorów zebrania, zgromadzonych tydzień wcześniej u nas w kuchni, nie okazał większego entuzjazmu i po kurtuazyjnej parominutowej dyskusji (podczas której mój ojciec stwierdził dyplomatycznie to, co zawsze stwierdzał dyplomatycznie na temat rabbiego Resnicka: „Sympatyczny gość, żonę też ma sympatyczną, nie wątpię, że robi tutaj świetną robotę, ale bystrością to on raczej nie grzeszy”) propozycję matki odrzucono. Chociaż, ku mojej dziecięcej uciesze, owi bliscy przyjaciele rodziców przemawiali tak rozmaitymi głosami jak postacie z Fred Allen Show, a wyglądem różnili się wzajemnie jak bohaterowie gazetowego komiksu – było to w czasach, gdy podstępne żarty ewolucji ujawniały się bez żenady, na długo przedtem, nim odmładzanie twarzy i sylwetki stało się poważną ambicją dorosłych – to w istocie byli wszyscy bardzo do siebie podobni: wiedli życie rodzinne, gospodarowali domowym budżetem, troszczyli się o starych rodziców, dbali o swoje skromne domostwa, na większość spraw publicznych mieli wspólne poglądy i jednakowo głosowali w wyborach. Rabin Resnick zarządzał niezbyt imponującą synagogą z żółtej cegły, usytuowaną na skraju naszej dzielnicy – wszyscy przychodzili tam odświętnie ubrani przez trzy dni w roku, na obchody Święta Trąbek i Jom Kippur, ale poza tym rzadko odwiedzali przybytek, na ogół po to, by w czasie przepisanym odmówić zgodnie z obyczajem modlitwę za zmarłych. Rabin potrzebny był do odprawiania ślubów, pogrzebów i bar micwy, do odwiedzania chorych w szpitalu, do pocieszania strapionych w sziwie, ale poza tym nie odgrywał większej roli w życiu codziennym wiernych; nikt zresztą – nawet moja pełna uszanowania matka – nie oczekiwał tego po nim, i to nie tylko z powodu ograniczonej inteligencji Resnicka. Bycie Żydem nie było dla nich tożsame z rabinatem, synagogą czy skąpymi praktykami religijnymi, chociaż przez lata, głównie z uwagi na starych rodziców, którzy raz w tygodniu przychodzili na rodzinny obiad, w paru domach, z naszym włącznie, jadało się koszernie. Bycie Żydem nie oznaczało nawet zrządzenia niebios. Owszem, w każdy piątek po zachodzie słońca matka z rytualną pieczołowitością (i wzruszająco pobożną delikatnością, którą w dzieciństwie podpatrzyła u swojej matki) zapalała szabasowe świece i po hebrajsku wzywała imienia Wszechmocnego, ale poza tym nikt nie wspominał u nas w domu o „Adonai”. Ci Żydzi, aby być Żydami, nie potrzebowali szumnych odniesień, manifestacji wiary ani żelaznej doktryny; nie potrzebowali też z pewnością innego języka – mieli już swój język, mowę ojczystą, barwną i potoczną, którą posługiwali się bez wysiłku, czy to przy karcianym stole, czy w transakcjach handlowych, ze swobodą właściwą rdzennej ludności. Bycie Żydami nie było też dla nich ani przedmiotem wstydu, ani szczególnym wyróżnieniem, z którego należy być „dumnym”. Było czymś, czego nie można się pozbyć – czego nie można nawet chcieć się pozbyć. Bycie Żydami oznaczało dla nich bycie sobą, tak jak bycie Amerykanami. Leżało w ich naturze, równie fundamentalne jak obecność arterii i żył – dlatego obca im była wszelka chęć zmiany czy zaprzeczenia swojej tożsamości, bez względu na konsekwencje.
Znałem tych ludzi przez całe swoje życie. Kobiety przyjaźniły się serdecznie i wiernie – zwierzały się sobie, wymieniały przepisy kulinarne, pocieszały jedna drugą przez telefon, opiekowały się nawzajem swoimi dziećmi i regularnie świętowały urodziny każdej z przyjaciółek, jadąc wspólnie na odległy o dwanaście mil Manhattan, żeby obejrzeć show na Broadwayu. Mężczyźni, poza tym, że od lat pracowali w tym samym biurze, spotykali się dwa razy na miesiąc, żeby zagrać w bezika (panie grały wówczas w madżonga), a od czasu do czasu, w niedzielny poranek, wypuszczali się całą grupą do łaźni parowej na Mercer Street, zabierając również synów – bo dziwnym trafem ich pociechy były wyłącznie płci męskiej, w wieku między Sandym a mną. W Dniu Pamięci, Czwartego Lipca i w Święto Pracy całe rodziny wyjeżdżały na piknik do położonego o dziesięć mil na zachód bukolicznego rezerwatu South Mountain, gdzie ojcowie i synowie rzucali do celu podkowami, grali w piłkę ręczną i słuchali relacji z meczu baseballowego, nadawanej przez trzeszczące radio tranzystorowe – największy cud techniki naszego świata. Chłopcy z tego grona nie byli naszymi najbliższymi przyjaciółmi, ale czuliśmy się z nimi związani przez zażyłość ojców. Seldon był z nas wszystkich najmniej rozbrykany i pewny siebie, a poza tym, ku swojej zgryzocie, nie miał szczęścia – a jednak to z nim właśnie złączył mnie los na całe dzieciństwo i dłużej. Odkąd dowiedział się, że i on razem z matką zostanie przesiedlony, łaził za mną dosłownie krok w krok, mnie zaś prześladowała myśl, że ponieważ będziemy jedynymi żydowskimi uczniami w całym szkolnictwie podstawowym Danville, stanę się automatycznie – zarówno w oczach naszych rodziców, jak i miejscowych gojów – jego naturalnym sojusznikiem i najbliższym towarzyszem. Ustawiczna obecność Seldona mogła wcale nie być najgorszą rzeczą, jaka mnie czekała w Kentucky, jednak w wyobraźni dziewięciolatka przerodziła się w nieznośną torturę, przynaglającą do buntu.
Tylko jak się zbuntować? Jeszcze nie wiedziałem. Na razie tlił się we mnie rebeliancki zapał, więc wyciągnąłem spod sterty waliz w piwnicznym składziku zapomnianą przez wszystkich małą, poplamioną wodą tekturową walizkę i oczyściwszy ją z pleśni na zewnątrz i w środku, pomału napełniałem ubraniami, podkradanymi po jednej sztuce z pokoju Seldona, za każdym razem, kiedy matka zagnała mnie do niego na dół na wstrętną mi lekcję gry w szachy. Spakowałbym własne ubrania, gdyby nie pewność, że matka w końcu odkryje ich brak i zmusi mnie do wyjaśnień. Co tydzień w weekend robiła pranie, a potem czyste rzeczy sama układała na półkach – razem z tymi, które przynosiłem w soboty z pralni chemicznej u krawca – więc doskonale znała zawartość garderoby każdego z nas, co do jednej pary skarpetek. Z drugiej strony, podkradanie ciuchów Seldonowi wymagało sprytu i – przez to, że Seldon uczepił się mnie jak rzep psiego ogona – miało nieodparty smak zemsty. Bieliznę i skarpetki przemycałem bez trudu z mieszkania Wishnowów do piwnicy, gdzie trzymałem walizkę – upychałem je pod koszulą. Większym problemem było wyniesienie spodni, sportowej koszuli i butów. Nie wdając się w szczegóły, powiem tylko, że dzięki roztargnieniu Seldona kradzież się powiodła i przez pewien czas pozostała niezauważona.
Zgromadziwszy komplet jego garderoby, nie bardzo wiedziałem, co począć dalej. Byliśmy z Seldonem mniej więcej tej samej postury, ale gdy wreszcie któregoś popołudnia odważyłem się przebrać potajemnie w jego ciuchy, stać mnie było jedynie na to, by wyszeptać: „Dzień dobry. Nazywam się Seldon Wishnow”; natychmiast poczułem się jak dziwoląg, nawet nie dlatego, że Seldon był w moich oczach dziwolągiem, ale dlatego, że ta przebieranka w ciemnej piwnicy, stanowiąca kulminację moich tajnych wycieczek do Newark, dowodziła, iż sam stałem się jeszcze większym dziwolągiem od niego. Dziwolągiem z kuferkiem panny na wydaniu.
Dziewiętnaście i pół dolara, które mi zostało z Alvinowych dwudziestu, też powędrowało do walizki, pod garderobę. Wskoczyłem błyskawicznie we własne ubranie, wcisnąłem swój bagaż pod stertę waliz i zanim wściekły duch ojca Seldona zdążył mnie zadusić stryczkiem wisielca, uciekłem w przydomową alejkę, a stamtąd na ulicę. W ciągu następnych dni zdołałem zapomnieć o tym, co schowałem w piwnicy i w jakim celu. Zacząłem nawet myśleć o swoich ostatnich poczynaniach jak o zwyczajnych wybrykach, równie niewinnych, jak śledzenie chrześcijan w towarzystwie Earla. Tak było do owego wieczora, gdy moja matka musiała pobiec na dół, żeby pocieszyć panią Wishnow, zrobić jej herbaty i położyć do łóżka, gdyż przepracowana matka Seldona nie mogła przeboleć niewyjaśnionego „zagubienia ubrań” przez syna.
Seldon tymczasem siedział u nas w domu, przysłany na wspólne ze mną odrabianie lekcji. Też był ciężko załamany.
– Przecież ja ich nie zgubiłem – mówił przez łzy. – Jak mógłbym zgubić buty? Albo spodnie?
– Nie martw się, przejdzie jej – pocieszałem.
– Na pewno nie, jej nigdy nic nie przechodzi. „Wpędzisz nas do przytułku”, powiedziała mi. Dla mojej matki wszystko jest „gwoździem do trumny”.
– Może zostawiłeś te rzeczy w przebieralni? – zasugerowałem.
– Jakim cudem? Wyszedłbym ze szkoły bez ubrania?
– No ale musiałeś je gdzieś zostawić, Seldon. Przypomnij sobie.
Następnego ranka, zanim wyszedłem do szkoły, matka, która też szykowała się do pracy, zaproponowała, żebym podarował Seldonowi kilka swoich ubrań w zamian za tamte, które zniknęły.
– Masz taką koszulę, tę od stryjka Lenny’ego, której nie nosisz, bo mówisz, że jest zbyt jaskrawa. A te sztruksowe spodnie po San-dym, te brązowe, które i tak na ciebie nie pasują, na pewno byłyby dobre na Seldona. Pani Wishnow jest w rozpaczy. Byłby to z twojej strony miły gest.
– A bielizna? Chcesz, żebym bieliznę też mu oddał? Mam ją zaraz zdjąć, mamo?
– Nie, obejdzie się bez tego. – Uśmiechnęła się, chcąc załagodzić moją irytację. Wystarczy zielona koszula, brązowe sztruksy i może jakiś stary pasek, którego nie używasz. Decyzja należy do ciebie, ale dla pani Wishnow byłaby to wielka pomoc, a co dopiero dla Seldona. Seldon za tobą przepada. Wiesz o tym.
– Ale ja nie chcę, żeby on chodził w moich ciuchach – powiedziałem. – Nie chcę, żeby chwalił się wszystkim w Kentucky: „Patrzcie, noszę ubrania Rothów”.
– Nie martw się o Kentucky, dopóki tam nie wyjedziemy – jeśli wyjedziemy.
– On będzie w tym chodził tu do szkoły, mamo.
– Co ci jest? – zniecierpliwiła się. – Co się z tobą dzieje? Stajesz się…
– Ty tak samo!
I wybiegłem z książkami do szkoły, a kiedy wróciłem do domu w przerwie na lunch, wyciągnąłem z szafki znienawidzoną zieloną koszulę i brązowe sztruksy, które na mnie nie pasowały, po czym zaniosłem je na dół do Wishnowów. Seldon siedział w kuchni, jadł przygotowaną przez matkę kanapkę i grał w szachy sam ze sobą.
– Masz. – Rzuciłem ubrania na stół. – Daję ci je w prezencie. – Po czym, nie licząc specjalnie na zmianę dróg życiowych któregokolwiek z nas, dodałem: – Tylko przestań wszędzie za mną łazić!
Kiedy Sandy, Seldon i ja wróciliśmy z kina na kolację, czekały na nas resztki delikatesowych kanapek po gościach. Dorośli, którzy po zebraniu zjedli posiłek w stołowym, zdążyli się już rozejść – została tylko pani Wishnow: siedziała przy kuchennym stole z zaciśniętymi pięściami, wciąż bojowo nastawiona na codzienną walkę ze wszystkim, co sprzysięgło się przeciwko niej i jej osieroconemu przez ojca synowi. Wraz z nami trzema słuchała niedzielnych audycji komediowych i obserwowała Seldona przy jedzeniu, tak jak zwierzę obserwuje swoje młode, gdy zwęszy czające się podstępnie zagrożenie. Pani Wishnow pozmywała naczynia, powycierała i odstawiła do kredensu. Matka czyściła obrotową szczotką dywan w stołowym, a ojciec pozbierał i wyniósł wszystkie śmieci, po czym odniósł na dół do Wishnowów składane krzesła brydżowe i wstawił je z powrotem do tej szafy, w której pan Wishnow targnął się na swoje życie. Cały dom śmierdział dymem tytoniowym, chociaż wszystkie okna zostały otwarte, popiół i niedopałki spuszczone w kanalizację, a szklane popielniczki starannie wymyte i odstawione do barku w stołowym kredensie (z którego nie wyjęto tego wieczoru ani jednej butelki, bo – zgodnie z zasadą umiarkowania, praktykowaną w domach tej pierwszej przedsiębiorczej, rodowicie amerykańskiej generacji – nikt z gości nie domagał się choćby kropli alkoholu).
Na razie jeszcze nasze życie trwało nienaruszone, nasze domy stały na swoim miejscu, a kojąca niezmienność rytuałów pozwalała niemal zachować błogą dziecięcą iluzję wiecznego, niezagrożonego „teraz”. Radio nadawało nasze ulubione programy, na kolację jedliśmy kanapki z grubymi plastrami mielonki wołowej i ciężki tort kawowy na deser, znów czekała nas rutyna kolejnego tygodnia w szkole, a w pamięci żyły jeszcze obrazy z dwóch obejrzanych w kinie filmów. Ponieważ jednak nie mieliśmy pojęcia, co postanowili nasi rodzice w związku z przyszłością – nie wiedzieliśmy, czy Shepsie Tirschwell namówił ich na emigrację do Kanady, czy kuzyn Monroe znalazł kruczek prawny pozwalający zakwestionować program przesiedlenia bez ryzyka utraty pracy, czy też może, rozważywszy wszystkie za i przeciw rządowego nakazu, z całym spokojem, na jaki było ich stać, doszli do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak tylko przyjąć gwarancje niepełnego obywatelstwa – otoczenie doskonale znanego świata nie przyniosło nam, jak zwykle w niedzielny wieczór, błogiego poczucia rozpusty.
Seldon wymazał się okropnie musztardą, atakując żarłocznie kanapkę, a jego matka – ku mojemu zdziwieniu – sięgnęła przez stół i otarła mu usta serwetką. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie, że jej na to pozwolił. „To dlatego, że nie ma ojca” – pomyślałem, i chociaż ostatnio tłumaczyłem tym wszystko, co dotyczyło Seldona, to zapewne w tej konkretnej sprawie miałem rację. „Tak właśnie będzie w Kentucky” – zrozumiałem nagle. Rodzina Rothów przeciwko całemu światu, i Seldon z matką codziennie na kolacji.
Nasz głos bojowego protestu, głos Waltera Winchella, zabrzmiał o godzinie dziewiątej. Wszyscy już od kilku niedziel czekali, aby Winchell zmieszał z błotem projekt Osadnictwo 42, a ponieważ wciąż tego nie czynił, mój ojciec, pragnąc rozwiać wszelkie wątpliwości, siadł i napisał list do jedynego poza Rooseveltem człowieka, którego uważał za nadzieję Ameryki. „To jest eksperyment, panie Winchell” – napisał. „Hitler robił tak samo. Nazistowscy zbrodniarze zaczynają od małego, a gdy to ujdzie im płazem, gdy nikt z ludzi Pana pokroju nie uderzy na alarm, to wówczas… ” – nie doszło jednak do wyliczenia wszystkich okropieństw, które mogą z tego wyniknąć, ponieważ moja matka wyraziła pewność, że list ojca wyląduje w biurze FBI. Adresowany jest do Waltera Winchella – rozumowała matka – ale nigdy do niego nie dotrze, bo poczta skieruje go do FBI, a FBI umieści w teczce z napisem „Roth, Herman”, którą wstawi w akta obok już istniejącej teczki z napisem „Roth, Alvin”.
Ojciec zaprotestował.
– Nigdy. Poczta Stanów Zjednoczonych tego nie zrobi.
Jednak trzeźwa odpowiedź matki zniweczyła marne resztki jego pewności.
– Sam piszesz do Winchella – tłumaczyła matka – o tym, że ci ludzie nie cofną się przed niczym, skoro wiedzą, że ujdzie im to na sucho. A mnie próbujesz wmówić, że nie mogą manipulować pocztą wedle swego widzimisię? Niech ktoś inny napisze do Waltera Winchella. Nasze dzieci już były wypytywane przez FBI. FBI już ma na nas oko z powodu Alvina.
– Kiedy ja właśnie dlatego do niego piszę – bronił się ojciec. – Co innego mi pozostało? Co więcej mogę zrobić? Jeżeli wiesz, to poradź mi. Mam tu siedzieć z założonymi rękami i czekać na najgorsze?
W tej jego rozterce matka dostrzegła dla siebie szansę i uchwyciła się jej – nie ze złośliwości, lecz z desperacji – aby pogrążyć ojca jeszcze bardziej.
– Widziałeś, żeby Shepsie pisał listy i czekał na najgorsze? – zapytała.
– Nie! – obruszył się ojciec. – Tylko nie mów mi znów o Kanadzie!
Tak jakby Kanada była chorobą, która nas wszystkich pozbawia rozumu.
– Nie chcę o tym słyszeć. Kanada to nie jest rozwiązanie.
– To jest jedyne rozwiązanie – upierała się matka.
– Ja stąd nie będę uciekał! To jest nasz kraj!
– Nie – odparła smutno matka. – Już nie. To jest kraj Lindbergha. Kraj gojów. Ich kraj – zakończyła łamiącym się głosem, a jej szokujące słowa i koszmarna bliskość tego, co bezlitośnie rzeczywiste, sprawiły, że mój ojciec, mężczyzna w kwiecie wieku, sprawny, rzetelny i nieustępliwy jak na czterdziestojednolatka przystało, ujrzał nagle sam siebie z druzgocącą jasnością jako oddanego ojca rodziny, który mimo tytanicznej energii nie jest w stanie uchronić najbliższych przed krzywdą ani trochę bardziej niż dyndający w szafie pan Wishnow.
Sandy – wciąż milcząco wściekły z powodu niesprawiedliwie utraconego splendoru – uważał, że oboje rodzice gadają głupstwa, ale tylko wobec mnie nie wahał się mówić o nich językiem zapożyczonym od ciotki Evelyn: „Gettowi Żydzi. Wystraszeni, paranoidalni gettowi Żydzi”. Krzywił się na każde słowo rodziców, wszystko jedno na jaki temat, a także na mnie, gdy sceptycznie odnosiłem się do jego goryczy. Najwyraźniej zaczął lubować się w szyderstwie, które w normalnych okolicznościach rodzice staraliby się w miarę możności tolerować jako wyraz buntu nastolatka – jednak w roku czterdziestym drugim irytujące zachowanie mojego brata było dla nich czymś więcej: niejasną zapowiedzią ciężkiej życiowej próby, podczas której Sandy będzie im okazywał jawną pogardę.
– Co znaczy „paranoidalny”? – spytałem go.
– Taki, co boi się własnego cienia. Taki, co myśli, że cały świat jest przeciwko niemu. Taki, któremu się zdaje, że Kentucky leży w Niemczech, a prezydent Stanów Zjednoczonych to bojówkarz oddziałów szturmowych. Co za ludzie! – westchnął, naśladując naszą ciotkę, która przybierała uszczypliwy ton, ilekroć dystansowała się z wyższością od żydowskiego motłochu. – Płaci im się za przeprowadzkę, otwiera się ich dzieciom wrota na świat… Wiesz, kto to jest paranoik? Paranoik to wariat. Oni oboje są stuknięci – to para wariatów. A wiesz, od czego zwariowali?
Odpowiedzią było nazwisko Lindbergha, ale nie śmiałem tego powiedzieć Sandy’emu.
– Od czego? – zapytałem.
– Od zaściankowego życia w przeklętym getcie. Wiesz, jak to nazywa rabin Bengelsdorf? Ciotka Evelyn mi powiedziała.
– Jak nazywa co?
– Takie życie, jakie ci ludzie tu prowadzą. On je nazywa „Wiernością nieubłaganej żydowskiej nemezis”.
– A co to niby ma znaczyć? Nie rozumiem. Przetłumacz mi. Co to jest „nemezis”?
– Nemezis? To jest to, co wy, Żydzi, nazywacie tsuris.
Wishnowowie poszli do siebie na dół, Sandy usadowił się w kuchni nad lekcjami, a rodzice, w stołowym pokoju od frontu, nastawili radio na audycję Waltera Winchella. Leżałem w łóżku i światło miałem zgaszone. Nie chciałem już więcej słuchać panicznych wypowiedzi o Lindberghu, o von Ribbentropie, o Danville i o Kentucky; nie chciałem myśleć o swojej przyszłości z Seldonem. Chciałem tylko zniknąć w śnie zapomnienia i wyłonić się rankiem w całkiem nowym miejscu. Ponieważ jednak noc była ciepła i okna pootwierane na oścież, więc chcąc nie chcąc, równo z wybiciem godziny dziewiątej usłyszałem dobiegający z wszystkich stron słynny sygnał programu Winchella – serię krótkich i długich dźwięków telegrafu, oznaczających w kodzie Morse’a (którego nauczył mnie Sandy) kompletny nonsens. Na tle tego ogłuszającego stukotu zabrzmiał z wszystkich okolicznych domów tubalny głos Winchella: „Dobry wieczór, Panie Ameryko, dobry wieczór, Pani Ameryko… ” – a potem bojowe staccato długo wyczekiwanych słów, żelazna miotła filipiki Winchella, która miała wszystko odmienić. W normalnych czasach, gdy ojciec i matka mieli jeszcze moc przywracania porządku rzeczy, tłumacząc nam nieznane w stopniu wystarczającym do uznania życia za racjonalne, Winchell nie działał na mnie aż tak bardzo – ale w nowej, oszalałej rzeczywistości, nawet dla mnie stał się on bogiem nad bogami, daleko ważniejszym niż Adonai.
– Dobry wieczór, Panie Ameryko, dobry wieczór, Pani Ameryko, dobry wieczór wszystkim statkom na morzu! Prasa idzie w ruch! Flesz! Ku uciesze szczurowatego Joe Goebbelsa i jego szefa, Rzeźnika Berlina, Lindberghowscy faszyści oficjalnie biorą na cel amerykańskich Żydów. Pierwsza faza zorganizowanych prześladowań Żydów w tym kraju wolnych ludzi przebiega pod fałszywym hasłem „Osadnictwo 42”. Osadnictwo 42 popierają i wspomagają najszacowniejsi złodziejscy baronowie Ameryki – ale nie martwcie się, Lindberghowskie sługusy z Partii Republikańskiej odwdzięczą im się za to ulgami podatkowymi, uchwalonymi przez najbliższy pro-magnacki Kongres.
– Punkt pierwszy: Czy Żydzi objęci Osadnictwem 42 skończą w obozach koncentracyjnych a la hitlerowski Buchenwald – to pozostaje jeszcze do decyzji dwóch czołowych Lindberghowskich swastykarzy, wiceprezydenta Wheelera i sekretarza spraw wewnętrznych Henry’ego Forda. Powiedziałem „czy”? Wybaczcie moją kiepską niemczyznę. Chciałem powiedzieć „kiedy”.
Punkt drugi: Dwieście dwadzieścia pięć żydowskich rodzin już otrzymało nakaz opuszczenia miast północno-wschodniej Ameryki. Wywiezieni zostaną o tysiące mil od rodziny i przyjaciół. Tę pierwszą wywózkę strategicznie ograniczono liczebnie, aby nie przyciągać uwagi całego narodu. Dlaczego? Bo oznacza ona początek końca dla czterech i pół miliona amerykańskich obywateli pochodzenia żydowskiego. Żydzi rozproszeni zostaną po wszystkich miejscowościach, w których kwitnie hitlerowski ruch Najpierw Ameryka. A tam prawicowi sabotażyści demokracji – tak zwani patrioci i tak zwani chrześcijanie – mogą się z dnia na dzień obrócić przeciwko odizolowanym żydowskim rodzinom.
Kto będzie następny, drodzy Amerykanie, skoro Kodeks praw przestał już w tym kraju obowiązywać, a do kierowania całym spektaklem wzięli się rasiści? Kto następny padnie ofiarą planowego pogromu Wheelera-Forda, czyli finansowanych przez rząd prześladowań? Gnębieni od lat Murzyni? Ciężko pracujący Włosi? Ostatni Mohikanie? Kogo jeszcze nie życzy sobie aryjska Ameryka Adolfa Lindbergha?
Uwaga! Wasz reporter dowiedział się, że Osadnictwo 42 pojawiło się w projektach dwudziestego stycznia czterdziestego pierwszego roku, w tym samym dniu, w którym Faszystowski Amerykański Nowy Ład wprowadził swoich bandytów do Białego Domu, i stanowi punkt sprzedajnej islandzkiej transakcji, podpisanej przez amerykańskiego Führera i jego nazistowskiego wspólnika w zbrodni.
Uwaga! Wasz reporter ustalił, że stopniowe przesiedlanie – a w przyszłości masowe uwięzienie – amerykańskich Żydów przez Lindberghowskich Aryjczyków było warunkiem, pod którym Hitler zgodził się oszczędzić Wyspy Brytyjskie, odstępując od zmasowanej inwazji na ich obszar przez kanał La Manche. Obaj uwielbiani Führerowie doszli w Islandii do wniosku, że masakrowanie niebieskookich blond Aryjczyków nie ma sensu, o ile nie wymaga tego absolutna konieczność. A konieczność taka pojawi się niechybnie, jeżeli brytyjska faszystowska partia Oswalda Mosleya nie zdoła objąć dyktatorskiej kontroli nad Downing Street 10 przed nastaniem roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego. Wówczas bowiem rasa panów planuje ostateczne zniewolenie trzystu milionów Rosjan i osadzenie swastyki na wieży moskiewskiego Kremla.
Jak długo, pytam, naród amerykański zamierza znosić akty zdrady ze strony demokratycznie wybranego prezydenta? Jak długo jeszcze Amerykanie zamierzają spać, nie bacząc na to, że ich ukochana Konstytucja darta jest na strzępy przez faszystowską piątą kolumnę republikanów maszerujących pod znakiem krzyża i flagi narodowej? Mówi wasz nowojorski korespondent Walter Winchell! Zostańcie ze mną – za chwilę sensacyjna wiadomość o kolejnych zdradzieckich kłamstwach Lindbergha!
Usłyszymy się niebawem!
Nagle wydarzyły się trzy rzeczy naraz: kojący głos spikera Bena Grauera zaczął wychwalać balsam do rąk, reklamując sponsora programu; w hallu koło drzwi mojego pokoju zadzwonił telefon – co nie zdarzało się nigdy po dziewiątej wieczór; i Sandy dostał ataku agresji. Zwracając się do radia (ale z taką pasją, że ojca aż poderwało z fotela), wykrzykiwał:
– Ty parszywy kłamco! Ty zakłamany kutasie!
– Hola! – zaprotestował ojciec, wpadając do kuchni. – Nie w tym domu. Nie ten język. Dosyć tego.
– Ale jak wy możecie słuchać takiego gówna? Co za obozy koncentracyjne? Nie ma żadnych obozów koncentracyjnych! Co słowo, to kłamstwo – piramidalne bzdury, które mają was omamić! Cały kraj wie, że Winchell to nadęty kabotyn – tylko wy jedni tego nie widzicie.
– A „wy” to niby kto? – spytał ojciec.
– Ja mieszkałem w Kentucky! Kentucky to jeden z czterdziestu ośmiu stanów Ameryki! Żyją tam takie same ludzkie istoty, jak wszędzie! To nie jest obóz koncentracyjny! Ten gość zbija grube miliony, reklamując swój zasrany balsam do rąk – a wy mu wierzycie!
– Zabroniłem ci już używać wulgarnych słów, a teraz zabraniam tego „wy”. Jeszcze jedno „wy”, synu, i poproszę cię, żebyś wyniósł się z domu. Jeżeli wolisz mieszkać w Kentucky niż tutaj, to osobiście zawiozę cię na stację Penn i jedź sobie najbliższym pociągiem. Bo ja doskonale wiem, co znaczy takie „wy”. Ty też wiesz. Wszyscy to wiedzą. Żebyś mi się nie ważył więcej tak mówić w tym domu.
– Moim zdaniem, Walter Winchell bredzi.
– W porządku – odparł ojciec. – Takie jest twoje zdanie i masz do niego prawo. Ale inni Amerykanie są innego zdania. Tak się składa, że miliony Amerykanów słuchają Waltera Winchella w każdą niedzielę wieczór – i są to nie tylko ludzie, których ty i twoja genialna ciotka określacie słowem „wy”. Program Winchella wciąż należy do najpopularniejszych audycji radiowych. Franklin Roosevelt zdradzał Walterowi Winchellowi informacje, których nigdy ni udzieliłby innemu dziennikarzowi. I posłuchaj mnie dobrze: to są fakty.
– Kiedy ja nie mogę cię słuchać. Jak mam cię słuchać, kiedy mi opowiadasz o „milionach” ludzi? Te miliony ludzi to zwyczajni idioci!
Tymczasem matka odebrała telefon w hallu. Teraz, leżąc w łóżku, słyszałem także jej głos. Tak – powiedziała, oczywiście, że słuchają Winchella. Tak, to straszne, gorsze, niż sądzili, ale przynajmniej wreszcie prawda wyszła na jaw. Tak, Herman zadzwoni zaraz po audycji.
Odbyła cztery takie rozmowy, jedną po drugiej, ale kiedy telefon zadzwonił po raz piąty, nie zerwała się, żeby go odebrać, chociaż z pewnością telefonowała kolejna osoba z grona ich znajomych, wstrząśnięta rewelacjami Winchella – matka nie odebrała, bo reklama właśnie się skończyła i z powrotem usiedli wraz z ojcem przy odbiorniku w stołowym pokoju. A Sandy był już w sypialni, gdzie ja udawałem, że śpię, i szykował się do łóżka przy nocnej lampce – małej lampce z pneumatycznym wyłącznikiem, którą zbudował sam, od początku do końca, na szkolnej lekcji prac ręcznych, w czasach kiedy był po prostu uzdolnionym artystycznie chłopcem, pochłoniętym tym, co potrafi stworzyć zręcznymi palcami, i, Bogu dzięki, nieskażonym walką polityczną.
Nasz telefon nie był w ciągłym użyciu o tak późnej porze od śmierci babci, czyli od paru lat. Dopiero przed jedenastą ojciec skończył oddzwaniać do wszystkich, a potem jeszcze godzinę spędził z mamą w kuchni, gdzie naradzali się cicho, zanim w końcu poszli spać. Odczekałem jeszcze dwie godziny, żeby mieć pewność, że rodzice zasnęli, a mój brat w łóżku obok nie gapi się już w sufit, tylko też śpi – dopiero wówczas mogłem bezpiecznie wstać i, nie-spostrzeżony przez nikogo, przekraść się do tylnych drzwi, otworzyć zamek i wymknąć się z mieszkania, a potem zejść po schodach do piwnicy i po ciemku, boso, trafić po wilgotnej posadzce do składziku.
Nie kierował mną ani nagły impuls, ani histeria, w mojej decyzji nie było cienia melodramatyzmu, nie dostrzegałem w niej też braku rozwagi. Później ludzie nie mogli wyjść z podziwu, że pod zewnętrzną powłoką posłusznego, dobrze ułożonego czwartoklasisty krył się tak zdumiewająco nierozważny mały fantasta. Ja nie bawiłem się w odgrywanie ról ani nie popełniałem psoty dla samej psoty. Podchody z Earlem Axmanem okazały się cennym treningiem, który teraz wykorzystywałem w zgoła innym celu. Absolutnie nie czułem, że pogrążam się w szaleństwie – nawet kiedy w ciemnej piwnicy przebierałem się z piżamy w spodnie Seldona, odpędzając myślami ducha jego ojca i starając się nie bać pustego wózka inwalidzkiego Alvina. Powodowała mną wyłącznie determinacja przeciwstawienia się katastrofie, której nasza rodzina i znajomi nie mogli już uniknąć – a zapewne i przeżyć. Później rodzice mówili: „On nie wiedział, co robi”, a oficjalnym wyjaśnieniem mojego postępku stało się „lunatyczenie”. A ja przecież byłem doskonale przytomny i miałem pełną jasność co do motywacji swoich działań. Niejasna była dla mnie tylko ich skuteczność. Któryś z moich nauczycieli zasugerował, że cierpiałem na „iluzję wielkości”, wywołaną szkolnymi lekcjami o Podziemnym Szlaku, zorganizowanym przed wojną secesyjną dla umożliwienia niewolnikom z Południa przedostania się na wolną Północ. Nic z tych rzeczy. Nie byłem ani trochę podobny do Sandy’ego, w którym splot wydarzeń obudził gwałtowne pragnienie działania na wielką skalę i wzniesienia się na wyżyny historii. Ja nie chciałem mieć z historią nic wspólnego. Chciałem działać na jak najmniejszą skalę. Chciałem być sierotą.
Jednej tylko rzeczy nie mogłem porzucić – klasera ze znaczkami. Gdybym miał pewność, że nic się z nim nie stanie po moim odejściu, może nie cofnąłbym się w ostatniej chwili do komody, nie otworzył jak najciszej szuflady i nie wyjął klasera spod skarpetek i bielizny, gdzie zawsze spoczywał. Ale nie mogłem znieść myśli, że ktoś go może zniszczyć, wyrzucić albo, co najgorsze, oddać w całości jakiemuś innemu chłopcu. Wziąłem więc album pod pachę, a przy okazji zabrałem także nóż do otwierania kopert – nóż w kształcie muszkietu, zakupiony w Mount Vernon, którego bagnetem rozcinałem schludnie jedyne adresowane do mnie listy (nie licząc kartek urodzinowych) – pakiety „potwierdzeń”, przysyłany regularnie przez „największą w świecie firmę filatelistyczną” H. E. Harris & Co., z adresem zwrotnym: Boston 17, Massachusetts.
Nie pamiętam nic od momentu, gdy wymknąłem się z domu ruszyłem pustą ulicą w stronę sierocińca, do chwili przebudzeni nazajutrz, gdy w nogach łóżka zobaczyłem posępnych rodziców a doktor, bardzo zajęty wyciąganiem mi z nosa jakiejś rurki, powie dział, że leżę w szpitalu Beth Israel i chociaż może mnie teraz strasz nie boleć głowa, to wszystko będzie dobrze. Głowa faktycznie mnie bolała, wprost nie do wytrzymania, ale przyczyną bólu nie był ucisk skrzepu na mózg – czego obawiali się lekarze, gdy znaleziono mnie krwawiącego i nieprzytomnego – ani też uszkodzenie tkanki mózgowej. Prześwietlenie wykluczyło pęknięcie czaszki, a w badaniu neurologicznym nie stwierdzono uszkodzenia nerwów. Poza trzycalowym rozcięciem, wymagającym osiemnastu szwów, które mi zdjęto po tygodniu, i poza tym, że nie pamiętałem uderzenia, nic mi nie dolegało. Rutynowe wstrząśnienie mózgu – stwierdził doktor. Tylko ono spowodowało ból i amnezję. Pewnie nigdy nie przypomnę sobie, że kopnął mnie koń, ani jak do tego doszło – ale to, zdaniem lekarza, też było typowe. Poza tym moja pamięć nie szwankowała. Całe szczęście. Doktor powtórzył to kilkakrotnie, lecz w mojej obolałej głowie słowa te odbijały się szyderczym echem.
Zatrzymali mnie na obserwację na cały dzień i noc – wybudzając co godzina, abym znów nie zapadł w śpiączkę – a następnego dnia rano zostałem wypisany, z poleceniem ograniczenia aktywności fizycznej na jakiś tydzień lub dwa. Matka wzięła wolne z pracy, żeby siedzieć przy mnie w szpitalu, więc mogła mnie od razu zabrać do domu autobusem. Ponieważ ból głowy dokuczał mi nieprzerwanie przez co najmniej dziesięć następnych dni i nic nie dawało się na niego poradzić, nie chodziłem do szkoły – poza tym jednak wszystko było ze mną w porządku, a to głównie dzięki Seldonowi, który widział z daleka niemal wszystko, czego nie mogłem sobie przypomnieć. Gdyby Seldon nie wymknął się z łóżka, słysząc, że schodzę po tylnych schodach, i nie podążył w ślad za mną przez Summit Avenue, a potem przez gimnazjalne boisko aż pod płot sierocińca od strony Goldsmith Avenue, i dalej, przez nie-zaryglowaną furtkę, do zagajnika na terenie sierocińca, pewnie leżałbym tam nieprzytomny, w jego ubraniu, aż wykrwawiłbym się na śmierć. Seldon pognał z powrotem do domu, zbudził moich rodziców, którzy natychmiast wezwali pogotowie, wsiadł z nimi do samochodu i pokazał drogę do miejsca, gdzie leżałem. Zbliżała się godzina trzecia w nocy, było kompletnie ciemno. Matka uklękła przy mnie na wilgotnej ziemi i przyniesionym z domu ręcznikiem tamowała krew, a tymczasem ojciec okrył mnie starym kocem wyciągniętym z bagażnika, żebym nie zmarzł do przyjazdu karetki. Rodzice zorganizowali akcję ratunkową, ale to Seldon uratował mi życie.
Podobno wystraszyłem dwa tamtejsze konie, gdy zdezorientowany, potykając się w ciemności, szukałem wyjścia z zagajnika na pole uprawne – a kiedy zacząłem przed nimi uciekać z powrotem między drzewa, w stronę ulicy, jeden z koni stanął dęba, ja potknąłem się i upadłem, a drugi koń, galopując, trącił mnie kopytem w tył głowy. Rozemocjonowany Seldon tygodniami relacjonował mi (i, oczywiście, całej szkole) szczegóły mojej nocnej próby ucieczki z domu i oddania się pod opiekę zakonnic jako dziecko bez rodziny – w swoich relacjach eksponował zwłaszcza niefortunne zajście z końmi oraz fakt, że on sam, w środku nocy, boso i w piżamie, dwukrotnie przemierzył milę szorstkiego terenu między zagajnikiem sierocińca a naszym domem.
W przeciwieństwie do swojej matki i moich rodziców, Seldon nie mógł nacieszyć się odkryciem, że to nie on w niewyjaśniony sposób „pogubił” ubrania, ale ja skradłem je dla celów ucieczki. Ten niedorzeczny fakt przekonał go o wartości własnego życia, którą wcześniej przeoczył. Opowiadanie o nocnej eskapadzie z dumą zbawcy, a zarazem konspiratora – i pokazywanie komu popadnie pokaleczonych stóp – czyniło Seldona kimś ważnym, przynajmniej we własnych oczach – młodym śmiałkiem, który po raz pierwszy w życiu zasłużył na sławę bohatera, podczas gdy ja byłem zdruzgotany, nie tylko wstydem, trudniejszym do zniesienia i trwającym dłużej niż ból głowy, ale i tym, że mój klaser, mój największy skarb, jedyny przedmiot, bez którego nie wyobrażałem sobie życia, zniknął bez śladu. O tym, że w ogóle zabrałem go z domu, przypomniałem sobie dopiero po powrocie ze szpitala, kiedy ubierając się rano, stwierdziłem brak albumu pod skarpetkami i bielizną. A trzymałem go tam zawsze specjalnie po to, żeby był pierwszą rzeczą, którą widzę, wstając do szkoły. Teraz pierwszą rzeczą, którą rano oglądałem, było puste miejsce po najważniejszej rzeczy, jaka do mnie należała. Straconej i niezastąpionej. Tak samo – a zarazem całkiem inaczej – jak ucięta noga.
– Mamo! – wrzasnąłem. – Mamo! Stało się coś strasznego!
– Co znowu? – Przybiegła przerażona z kuchni do mojego pokoju. – Co się stało?
Myślała, oczywiście, że zacząłem krwawić z zaszytej rany, albo mdleję, albo ból rozsadza mi czaszkę.
– Moje znaczki! – Tyle tylko zdołałem powiedzieć, ale matka sama domyśliła się reszty.
I udała się na poszukiwanie klasera. Sama jedna poszła na teren sierocińca, do zagajnika, na miejsce, gdzie mnie znaleziono, i przeszukała dokładnie całą okolicę, ale nie znalazła ani śladu po albumie – nawet jednego znaczka.
– Jesteś pewien, że je zabrałeś? – spytała po powrocie do domu.
– Tak! Tak! One tam są! Muszą tam być! Nie mogę stracić swoich znaczków!
– Szukałam bardzo dokładnie. Sprawdziłam wszędzie.
– Ale kto mógł je zabrać? Gdzie są? To moje znaczki! Musimy je odnaleźć! To moje znaczki!
Byłem niepocieszony. Wyobrażałem sobie hordę sierot, które znajdują w zagajniku mój klaser i rwą go na strzępy brudnymi łapskami. Widziałem, jak wyciągają znaczki i zjadają je, depczą po nich i całymi garściami spuszczają je do klozetu w swojej ohydnej ubikacji. Sieroty nienawidziły tego klasera, bo nie był ich – nienawidziły go, bo nie miały nic swojego.
Matka, na moją prośbę, nie powiedziała ani mojemu ojcu, ani bratu, co się stało ze znaczkami i z pieniędzmi, które miałem w kieszeni spodni Seldona.
– Kiedy cię znaleźliśmy, miałeś w kieszeni dziewiętnaście i półdolara. Nie wiem, skąd się tam wzięły, i nie chcę wiedzieć. Ten incydent jest zamknięty raz na zawsze. Założyłam ci konto oszczędnościowe w Howard Savings Bank. Zdeponowałam tam tę sumę w twoim imieniu, na przyszłość. – Wręczyła mi książeczkę z moim imieniem i nazwiskiem, oraz czarnym nadrukiem „$19, 50” na stronie wpłat.
– Dziękuję – powiedziałem.
Wtedy matka wyraziła opinię o swoim młodszym synu, której, jak sądzę, nie zmieniła aż po grób:
– Strasznie dziwne z ciebie dziecko. Nigdy nie przypuszczałam. Nie miałam zielonego pojęcia.
To rzekłszy, wręczyła mi mój nóż do rozcinania kopert – miniaturkę muszkietu skałkowego z Mount Vernon. Rękojeść była podrapana, a bagnet lekko wygięty. Matka znalazła nóż tego popołudnia, kiedy, nic mi nie mówiąc, wybiegła z pracy w przerwie na lunch, by jeszcze raz poszukać w zagajniku sierocińca choćby śladu moich znaczków, które ulotniły się jak kamfora.