39678.fb2 Spisek przeciwko Ameryce - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Spisek przeciwko Ameryce - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

8

PAŹDZIERNIK 1942

Złe czasy

Alvin zjawił się u nas nazajutrz wieczorem – zajechał pod dom nowiuteńkim zielonym buickiem, z narzeczoną Minną Schapp. Słowo „narzeczona” brzmiało dla mnie niesamowicie, kiedy byłem mały. Zapowiadało kogoś nadzwyczajnego – a tymczasem narzeczona Alvina okazała się przeciętną panienką, która przy pierwszym spotkaniu z rodziną kawalera boi się, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa. Zresztą, w tym wypadku nadzwyczajną osobą była nie przyszła żona, lecz przyszły teść, mistrz od wielkich interesów, skłonny wybawić Alvina z szemranego biznesu automatów do gry – w którym mój kuzyn, z pomocą dwóch osiłków do dźwigania towaru i odpędzania wrogich elementów, odpowiadał za transport i instalację nielegalnych urządzeń – przebrać go w jedwabny garnitur, ręcznie szyty w Hongkongu, oraz białą koszulę z białym monogramem, i uczynić restauratorem w Atlantic City. Chociaż pan Schapp sam zaczynał w latach dwudziestych jako Billy „Bila” Schapiro, podrzędny hochsztapler, powiązany z najgorszymi mętami z najpodlejszych ruder na najniebezpieczniejszych ulicach bandyckich okolic południowej Filadelfii – między innymi z wujem Shushy’ego Margulisa – to w roku czterdziestym drugim jego dochody z fliperów i jednorękich bandytów przekroczyły piętnaście tysięcy nierejestrowanych dolarów tygodniowo, w związku z czym Billy „Bila” przeistoczył się w Williama F. Schappa II, szacownego członka Klubu Ziemiańskiego Green Valley żydowskiego bractwa Brith Achim (gdzie co sobota zabierał swoją obwieszoną klejnotami fertyczną małżonkę na tańce przy muzyce Jackiego Jacobsa z zespołem Jolly Jazzers) oraz synagogi Har Zioń (przez której towarzystwo pogrzebowe nabył miejsce na rodzinny grobowiec w wyjątkowo atrakcyjnie ukształtowanym zakątku cmentarza synagogi), a także maharadżę osiemnastopokojowej willi w podmiejskiej dzielnicy Merion i zimowego rezydenta mieszkania marzeń biednego chłopaka – apartamentu na poddaszu, rezerwowanego dlań co roku w Miami Beach Eden Roc.

Trzydziestojednoletnia Minna była o osiem lat starsza od Alvina, miała maślaną cerę i zahukaną minę, a gdy czasem ośmieliła się coś powiedzieć swoim dziecinnym głosikiem, wymawiała każde słowo z takim namaszczeniem, jakby dopiero co nauczyła się podawać godzinę. Miała wszystkie cechy dziecka apodyktycznych rodziców, ale ponieważ jej ojciec był właścicielem nie tylko Intercity Carting Company – fasadowej spółki kryjącej machinacje z automatami do gry – ale i gigantycznej restauracji serwującej homary, w pobliżu Stalowego Molo, gdzie w weekendy kolejka chętnych do wejścia zakręcała dwa razy wokół ciągu zabudowań, i ponieważ na początku lat trzydziestych, gdy skończyła się prohibicja, a wraz z nią dochodowy udział w międzystanowym bimbrowym syndykacie Waxeya Gordona, Billy „Bila” otworzył w Filadelfii Original Schapp’s – restaurację specjalizującą się w stekach, która zyskała sobie wielkie wzięcie w kręgach tak zwanego w mieście „Żydogangu” – teść in spe stanowił w oczach Alvina silny atut Minny. „Umowa jest taka – powiedział Schapp, wręczając Alvinowi kasę na zakup pierścionka zaręczynowego – Minna zajmie się twoją nogą, ty zajmiesz się Minną, a ja zajmę się tobą”.

W ten to sposób mój kuzyn zdobył przywilej noszenia ręcznie szytych garniturów i zaszczytną funkcję eskortowania do właściwych stolików klienteli „z nazwiskami”, do której zaliczali się: skorumpowany burmistrz Jersey City, Frank Hague, mistrz bokserski New Jersey w wadze półciężkiej, Gus Lesnevich, oraz magnaci światka przestępczego, tacy jak Moe Dalitz z Cleveland, King Solomon z Bostonu, Mickey Cohen z Los Angeles, a nawet sam „Mózg”, Meyer Lansky, gdy zjeżdżali do miasta na gangsterski kongres. Poza tym co roku we wrześniu Alvin witał w restauracji świeżo koronowaną Miss Ameryki wraz ze świtą jej oszołomionych sukcesem krewnych. Gdy już wszyscy zostali odpowiednio komplementowani i poubierani w idiotyczne śliniaczki do jedzenia homarów, Alvin z demonstracyjną przyjemnością pstrykał palcami, dając znak kelnerowi, że bankiet odbywa się na koszt lokalu.

Jednonogi przyszły zięć Billy’ego „Bill” zyskał wkrótce własny przydomek – Popis – nadany mu (czym Alvin przechwalał się na prawo i lewo) przez Alliego Stolza, kandydującego na mistrza świata wagi lekkiej. Alvin przyjechał z Filadelfii odwiedzić Stolza – który, jak Gus Lesnevich, pochodził z Newark – i przy okazji razem z Minną wpadł do nas na kolację. Rok wcześniej, w maju, Stolz przegrał w piętnastu rundach z aktualnym mistrzem wagi lekkiej w Madison Square Garden, a teraz trenował w hali Marsillo na Market Street przed listopadowym meczem z Beau Jackiem – wygrana w tym meczu oznaczała pojedynek z Tippym Larkinem.

– Jak Allie rozłoży Beau Jacka – perorował Alvin – to na drodze do tytułu zostanie mu tylko Larkin, a Larkin ma szklaną szczękę.

Szklana szczęka. Pic na wodę. Wycisk. Twardy facet. O co biega? Bujać to my, ale nie nas. Najstarszy szwindel świata. Alvin przyswoił sobie całkiem nowy słownik i nowy, ostentacyjny sposób mówienia, którego moi rodzice słuchali z wyraźną przykrością. Ale gdy z zachwytem pochwalił hojność Stolza, mówiąc: „Allie to jest facet, który się nie cacka z byle dolarem”, poczułem, że i ja chcę przemawiać językiem twardych facetów – nie mogłem się wprost doczekać, kiedy powtórzę w szkole tę ostatnią fantastyczną odzywkę, razem z bogatym asortymentem slangowych synonimów słowa „pieniądze”, którymi posługiwał się Alvin.

Minna przez całą kolację siedziała cicho – chociaż moja matka na wszystkie sposoby próbowała ją rozruszać – mnie paraliżował wstyd, a ojciec myślał tylko o bombie podłożonej pod synagogę ubiegłej nocy w Cincinnati i o grabieżach żydowskich sklepów w amerykańskich miastach na obszarze dwóch stref czasowych. Już drugi wieczór z rzędu urwał się z pracy u stryja Monty’ego, żeby nie zostawiać rodziny samej w domu, lecz chwilowo nie dbał o irytację brata, za to co chwila wstawał od kolacji, szedł do stołowego pokoju i włączał radio, żeby posłuchać, co nowego mówią o nastrojach po pogrzebie Winchella. Alvin tymczasem perorował tylko o „Alliem” i jego misji wywalczenia światowych laurów w boksie, tak jakby bokser wagi lekkiej rodem z Newark ucieleśniał dla niego ideał człowieczeństwa. Czy mój kuzyn mógł z większym radykalizmem odrzucić kodeks moralny, który kosztował go utratę nogi? Wyzbył się wszystkiego, co dzieliło go kiedyś od aspiracji osobników pokroju Shushy’ego Margulisa – wyzbył się nas.

Ciekaw byłem, gdy poznałem Minnę, czy Alvin powiedział jej, że ma amputowaną nogę. Nie przyszło mi do głowy, że potulne usposobienie czyni Minnę pierwszą i jedyną kobietą, której Alvin mógł to powiedzieć; nie rozumiałem też, że Minna jest żywym dowodem jego niezdolności do obcowania z kobietami. To właśnie dzięki kikutowi związek Alvina z Minną był tak udany, zwłaszcza po śmierci starego Schappa w roku sześćdziesiątym, gdy automaty przejął nieudolny brat Minny, Alvin natomiast zadowolił się w zupełności pozyskiwaniem nowych restauracji i wojażowaniem po dwóch stanach, gdzie pokazywał się z najładniejszymi dziwkami. He razy kikut się rozwalił, zaczynał boleć, krwawić i paprać się od zakażenia – co zawsze było skutkiem szaleństw Alvina – Minna kategorycznie zakazywała mężowi noszenia protezy. Alvin protestował: „Na litość boską, nie przejmuj się, nic mi nie będzie” – ale w tej jednej sprawie Minna zawsze wygrywała. „Nie możesz obciążać tej nogi, aż ci ją naprawią” – tłumaczyła, mając na myśli sztuczną nogę, która raz po raz (w żargonie wytwórców protez, którego Alvin nauczył mnie, niespełna dziewięciolatka, gdy matkowałem mu jako prototyp Minny) „traciła pasunek”. Kiedy Alvin zaczął się starzeć i przybrał na wadze, przeciążony kikut stale mu się rozwalał, co oznaczało długie tygodnie bez protezy, aż do wygojenia – wtedy Minna woziła go latem na miejską plażę i siedząc w ubraniu pod wielkim parasolem, obserwowała, jak jej mąż baraszkuje w leczniczych falach, dryfuje na plecach, wypluwa w górę gejzery słonej wody i straszy tłoczące się na plaży tłumy turystów, wyskakując z morza z okrzykiem: „Rekin! Rekin!”, i ze zgrozą wskazując okaleczony kikut.

Zanim Alvin przyjechał z Minną na kolację, zadzwonił rano do mojej matki, mówiąc, że wybiera się do północnego Jersey i chciałby wpaść do nas po drodze, żeby podziękować ciotce i stryjowi za wszystko, co dla niego zrobili, kiedy wrócił ze służby w oddziałach komandosów i tak bardzo dał się wszystkim we znaki. Dodał, że ma wobec moich rodziców wielki dług wdzięczności, że chciałby się z nimi pogodzić, zobaczyć chłopców i przedstawić swoją narzeczoną. Tyle powiedział i pewnie nie chodziło mu o nic więcej, dopóki nie stanął przed moim ojcem i wspomnieniem jego ciągot wychowawczych – a także faktem głębokiej wzajemnej nienawiści, jaka dzieliła ich od samego początku jako dwa sprzeczne typy ludzkie – i dlatego właśnie ja, gdy wróciłem ze szkoły i dowiedziałem się, kto ma przyjść, wygrzebałem z szuflady medal Alvina i – po raz pierwszy od wyjazdu kuzyna do Filadelfii – przypiąłem go sobie do podkoszulka.

Z pewnością nie był to najbardziej fortunny dzień na pojednawczą wizytę naszej rodzinnej czarnej owcy. Minionej nocy nie odnotowano, co prawda, antysemickich incydentów w Newark i innych większych miastach stanu New Jersey, ale doszczętne spalenie synagogi po ataku bombą zapalającą w Cincinnati, kilkaset mil w górę rzeki Ohio od Louisville, oraz pojedyncze przypadki wybijania szyb i plądrowania żydowskich sklepów w ośmiu innych miastach (z których trzema największymi były St. Louis, Buffalo i Pittsburgh) nie uśmierzyły bynajmniej obawy, że widowiskowy żydowski pogrzeb Waltera Winchella tuż za rzeką Hudson, w Nowym Jorku, oraz spodziewane demonstracje i kontrdemonstracje towarzyszące uroczystym obrzędom mogą łatwo sprowokować wybuch aktów agresji w okolicach naszego domu. W szkole z samego rana zwołano nadzwyczajny apel dla uczniów klas od czwartej do ósmej. W obecności przedstawiciela Komisji Edukacji, delegata biura burmistrza Murphy’ego oraz przewodniczącej Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, dyrektor poinformował nas o podjętych na ten dzień środkach w celu zapewnienia nam bezpieczeństwa, po czym podał dziesięć zasad gwarantujących uczniowi spokojną drogę do szkoły i z powrotem. Chociaż nie wspomniano ani słowem o żydowskiej policji Bulleta Apfelbauma – której bojówkarze pilnowali ulic przez całą noc, a rankiem, kiedy szliśmy z Sandym do szkoły, nadal trwali na posterunkach, popijając gorącą kawę z termosów i zajadając oproszone cukrem pączki dostarczane im za darmo z piekarni Lehrhoffa – delegat burmistrza zapewnił nas, że „do czasu przywrócenia stanu normalnego” całą okolicę patrolować będą wzmocnione miejskie siły policyjne, więc obecność policjanta przy każdym wejściu do szkoły, a także na korytarzach, nie powinna w nas budzić niepokoju. Każdy uczeń otrzymał następnie dwie odbitki: na jednej był spis zasad zachowania się na ulicy, które nauczyciele mieli omówić z nami szczegółowo po powrocie do klas, a na drugiej – pouczenie o środkach bezpieczeństwa przeznaczone dla naszych rodziców. Wszelkie pytania rodzice kierować mieli do pani Sisselman, przewodniczącej Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, która zastąpiła w tej funkcji moją matkę.

Jedliśmy w stołowym, po raz pierwszy od kolacji, na którą ciotka Evelyn przyprowadziła rabina Bengelsdorfa, żeby go nam przedstawić. Po telefonie Alvina moja matka (której niezdolność do chowania urazy musiała stać się dla mojego kuzyna jasna już po pierwszych słowach rozmowy) poszła do sklepu po produkty na jego ulubione dania, pokonując lęk, który w niej wzbierał za każdym razem, gdy musiała otworzyć drzwi i wyjść na ulicę. Widok uzbrojonych gliniarzy z komendy Newark, patrolujących miasto pieszo i wozami policyjnymi, podnosił ją na duchu tylko odrobinę bardziej niż obecność żydowskiej policji Bulleta Apfelbauma, toteż jak każdy, kto robi zakupy w oblężonym mieście, biegała tam i z powrotem na Chancellor Avenue, gromadząc w pośpiechu wszystko, czego jej było trzeba. Po powrocie do domu upiekła tort czekoladowy z czekoladowym lukrem i siekanymi orzechami, wielki przysmak Alvina, po czym wzięła się do obierania kartofli i cebuli na placki ziemniaczane, których Alvin nigdy nie miał dość. Cały dom pachniał jeszcze pieczeniem i smażeniem, gdy nowiutki buick mojego kuzyna zajechał w boczną alejkę (tam, gdzie grywaliśmy kiedyś z Alvinem w ukradzioną przeze mnie piłkę) i zaparkował za małą furgonetką, którą pan Cucuzza przewoził meble na zlecenie, żeby sobie dorobić. Furgonetka stała akurat w garażu, bo pan Cucuzza miał tego dnia wolne od służby, a w dni wolne od stróżowania przesypiał całą dobę.

Alvin stanął przed nami w perłowoszarym garniturze ze sztucznego jedwabiu, w dziurkowanych, dwubarwnych, flekowanych na czubku półbutach z ozdobnymi noskami, i z naręczem prezentów dla nas wszystkich: ciocia Bess dostała biały fartuch kuchenny w czerwone róże, Sandy – szkicownik, ja – czapkę z nadrukiem „Filadelfia”, a stryj Herman – kupon upoważniający czteroosobową rodzinę do spożycia darmowego obiadu z homarem w restauracji Atlantic City. To, że Alvin pomyślał o prezentach, przekonało mnie, że nie zapomniał doszczętnie, ile dobra zaznał w naszym domu przez lata poprzedzające utratę nogi. Na razie nic nie wskazywało na to, że rodzina jest zwaśniona, ani na to, że po obiedzie – kiedy Minna pójdzie z moją matką do kuchni na lekcję przyrządzania placków kartoflanych – dojść może do piekielnej awantury między ojcem a Alvinem. Może gdyby Alvin tak się nie wystroił, gdyby nie przyjechał szpanerskim samochodem, tętniący prymitywną cielesnością wyćwiczoną w siłowni Marsilla i rozradowany perspektywą rychłego zdobycia niewyobrażalnej fortuny… może gdyby dobę wcześniej nie doszło do zamachu na Winchella i najgorsze obawy towarzyszące od początku prezydenturze Lindbergha nie stały się nagle aż nadto realne… może wówczas ci dwaj dorośli mężczyźni, w których przez całe dzieciństwo patrzyłem jak w obraz, nie skoczyliby sobie do gardeł z taką zaciekłością.

Do tego wieczoru nie miałem pojęcia, że mój ojciec zdolny jest rozpętać piekło i przeistoczyć się w jednej chwili z człowieka rozsądnego w szaleńca, dyszącego nieposkromioną żądzą zniszczenia. W przeciwieństwie do stryja Monty’ego, wolał nie wspominać ciężkiego losu żydowskiego dzieciaka z czynszówek na Runyon Street przed pierwszą wojną światową, kiedy Irlandczycy, zbrojni w kije, kamienie i gazrurki, regularnie okupowali przejścia pod wiaduktami kolejki nadziemnej, mszcząc się na mordercach Chrystusa pochodzących z żydowskiego Trzeciego Kwartału, i chociaż lubił, kiedy wpadły mu w rękę bilety na dobry mecz, zabrać mnie i Sandy’ego do hali Laurel Garden przy Spring Avenue, to walka dorosłych mężczyzn poza ringiem wprawiała go nieodmiennie w stan niepokoju. O tym, że zawsze był muskularnej postury, wiem ze zdjęcia przedstawiającego go w wieku lat osiemnastu, które matka wkleiła do rodzinnego albumu obok jedynej ocalałej fotografii z jego dzieciństwa: mój sześcioletni ojciec stoi na niej obok stryja Monty’ego, który jest o trzy lata od niego starszy i o blisko półtorej stopy wyższy – dwaj oberwańcy w sfatygowanych drelichowych ogrodniczkach, brudnych koszulach i zsuniętych na tył głowy czapkach, odsłaniających brutalnie przystrzyżone włosy. Na zdjęciu w sepii, zrobionym, gdy miał osiemnaście lat, mój ojciec nie ma już w sobie nic z dziecka, lecz jest wcieleniem młodej, prężnej siły natury: stoi w kostiumie kąpielowym, z założonymi rękami, na słonecznej plaży w Spring Lake, New Jersey, jako niewzruszona opoka podstawy ludzkiej piramidy, zbudowanej z sześciu rozdokazywanych kelnerów hotelowych, korzystających z wolnego popołudnia. Jak widać na tej fotografii z roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastego, ojciec zawsze miał szeroką klatkę piersiową, potężne bary i silne ramiona, których to cech, o dziwo, nie zatracił przez lata pukania do drzwi klientów w imieniu Metropolitan Life, dzięki czemu teraz, gdy miał lat czterdzieści jeden i przez cały wrzesień, sześć nocy w tygodniu, przesuwał ciężkie skrzynie i dźwigał stu-funtowe worki, w jego ciele skumulować się musiał większy niż kiedykolwiek dotąd ładunek wybuchowej energii.

Do tego wieczoru nie umiałem wyobrazić sobie ojca bijącego kogokolwiek – a już na pewno nie katującego do krwi osieroconego syna swojego ukochanego brata – tak jak nie umiałbym go sobie wyobrazić leżącego na matce, zwłaszcza że nie było silniejszego tabu w naszym środowisku ubogich Żydów o europejskich korzeniach i amerykańskich ambicjach, niż bezwzględny, niepisany zakaz rozstrzygania sporów z użyciem siły. W owych czasach przeciętny Żyd stronił zarówno od agresji, jak i od alkoholu, a wadą tego cnotliwego trybu życia była kompletna niewiedza młodzieży z mojego pokolenia o bojowej agresji, stanowiącej pierwsze prawo edukacji wszystkich innych grup etnicznych i posiadającej niewątpliwy walor praktyczny w sytuacjach, gdy nie dało się wynegocjować pokojowego rozwiązania konfliktu albo zwyczajnie uciec. Pośród kilkuset chłopców z mojej podstawówki, liczących sobie od lat pięciu do czternastu, którzy nie mieli genetycznych predyspozycji do pięściarstwa wagi lekkiej w stylu Alliego Stolza ani zadatków na zawodowych bandziorów w stylu Longy’ego Zwillmana, bójki zdarzały się z pewnością znacznie rzadziej niż we wszystkich innych szkołach przemysłowego Newark, gdzie powinności etyczne młodego człowieka miały inną zgoła definicję, a uczniowie demonstrowali bojowe usposobienie metodami, które nam były niedostępne.

Był to więc, z wszelkich możliwych powodów, wieczór koszmarny. Wtedy, w czterdziestym drugim roku, nie potrafiłem jeszcze pojąć wszystkich jego straszliwych niuansów, ale i tak widok zakrwawionego ojca i Alvina wstrząsnął mną dostatecznie. Krew zbryzgała wzdłuż i wszerz nasz pseudoorientalny dywan, krew kapała ze szczątków połamanego stolika do kawy, krew znaczyła się krwawą smugą na czole ojca, krew tryskała z nosa kuzyna – nie była to właściwie walka na pięści ani zapasy, lecz wzajemne taranowanie się ciałem, z przeraźliwym trzaskiem zderzanych kości: przeciwnicy co chwila cofali się i szarżowali, niczym dwaj rogacze, fantastyczne hybrydalne stwory, przeniesione wprost z mitologii do naszego pokoju, by bóść się wzajemnie potężnymi, rozgałęzionymi porożami. W domu człowiek zwykle ogranicza zamaszystość i prędkość ruchów – tu jednak wszystko działo się w odwróconej skali, a widowisko było przerażające. Zamieszki w Bostonie Południowym, zamieszki w Detroit, zamach w Louisville, bomba zapalająca w Cincinnati, burdy w St. Louis, Pittsburghu, Buffalo, Akron, Youngstown, Peorii, Scranton i Syracuse… a teraz to: w najzwyklejszym stołowym pokoju – w miejscu, gdzie tradycyjnie umacniało się wspólny front przeciwko ingerencjom wrogiego świata – rozgrywał się oto spektakl wspierający gorliwe starania antysemitów o rozwiązanie największego problemu Ameryki: my sami chwyciliśmy za pałki, by z histeryczną pasją wytępić się wzajemnie.

Horror zakończył się wtargnięciem pana Cucuzzy, w koszuli nocnej i szlafmycy (rekwizytach, które widywałem dotąd na osobnikach płci męskiej w dowolnym wieku tylko w filmach komediowych), z odbezpieczonym pistoletem. Z podestu zabrzmiał spazmatyczny skowyt staroświeckiej babci Joeya, odzianej, stosownie do sytuacji, niczym kalabryjska Królowa Cieni – a nie mniej przeraźliwy głos rozległ się w naszym mieszkaniu, gdy wyważone brutalnie drzwi kuchenne stanęły otworem i matka spostrzegła, że intruz w nocnej koszuli jest uzbrojony. Minna zasłoniła usta dłońmi i zaczęła zwracać wszystko, co przed chwilą zjadła, ja nie wytrzymałem i posikałem się w spodnie, a Sandy – jedyny z nas, który znalazł odpowiednie słowa i nie stracił głosu z wrażenia – krzyknął: „Nie strzelać! To Alvin!”. Lecz pan Cucuzza, zawodowy stróż prywatnej własności, nauczony najpierw działać, a potem ustalać przyczyny, nie pytając nawet „Co za Alvin?”, jedną ręką unieruchomił przeciwnika mojego ojca w morderczym półnelsonie, przystawiając mu jednocześnie pistolet do skroni.

Proteza Alvina pękła na dwie części, kikut był zmasakrowany, jedna ręka złamana w nadgarstku. Ojcu ruszały się trzy przednie zęby, miał pogruchotane żebra, ranę wzdłuż prawej kości policzkowej, wymagającą dwa razy więcej szwów niż moja głowa po zajściu z koniem z sierocińca, i tak paskudnie skręcony kark, że przez kilka miesięcy musiał chodzić w stalowym kołnierzu. Stolik kawowy ze szklanym blatem w ciemnej mahoniowej oprawie, który matka po latach oszczędzania kupiła w domu meblowym Bama (i na który, po błogiej godzince wieczornej lektury, zaznaczywszy przeczytany fragment wstążeczkową zakładką, odkładała nową powieść Pearl Buck, Fannie Hurst albo Edny Ferber, wypożyczoną z mikroskopijnej biblioteki w drogerii), leżał w kawałkach po całym pokoju, a drobinki szkła powbijały się ojcu w dłonie. Dywan, ściany i meble upstrzone były czekoladową polewą (z tortu, który jedli obaj panowie, kiedy usiedli razem przy deserze, żeby pogadać) i krwią walczących, którą cuchnął cały pokój – w powietrzu zawisł duszny, mdlący fetor rzeźni.

Akty agresji są wyjątkowo przygnębiające, gdy dochodzi do nich w domu – jak widok ubrań zawisłych na drzewie po eksplozji. Można pogodzić się z widokiem śmierci, ale nie ubrań na drzewie.

A wszystko przez mojego ojca, który nie chciał zrozumieć, że natura Alvina nigdy tak naprawdę nie była reformowalna, pomimo ciągłych kazań i surowej miłości – wszystko przez to, że ojciec przygarnął Alvina, żeby go uchronić przed tym, czym z prostego nakazu natury Alvin tak czy owak musiał się stać. Wszystko przez to, że mój ojciec, patrząc na Alvina, wspomniał na krótkie, tragiczne życie jego ojca i zrozpaczony, kręcąc smutno głową, spytał:

– Limuzyna Buicka, szykowne garniturki, kolesie spod ciemnej gwiazdy – ale czy ty wiesz, Alvin, czy ciebie to w ogóle obchodzi, co się dzisiaj wieczorem dzieje w tym kraju? Parę lat temu to ciebie, psia krew, cholera, obchodziło. Świetnie pamiętam, jak cię obchodziło. Ale przestało. Teraz ciebie obchodzą grube cygara i luksusowe auta. A masz ty pojęcie, co się wyrabia z Żydami, kiedy my tu sobie spokojnie siedzimy?

Alvin, który nareszcie czegoś się dorobił, który pierwszy raz w życiu mógł z nadzieją spoglądać w przyszłość, ani myślał cierpliwie wysłuchiwać, jak opiekun, którego wskazówki tak bardzo sobie niegdyś cenił – krewny, który w czasach, gdy nikt inny o niego nie dbał, dwukrotnie przygarnął go pod gościnny dach mieszkanka w Weequahic, do grona życzliwej rodziny, dzielącej dobrotliwe troski – poucza go, że nie doszedł do niczego. Głosem schrypniętym od głębokiej urazy, gęstym staccato sylab, niedopuszczającym niczego, co nie byłoby mściwą ripostą, kalumnią, oskarżeniem, pogróżką i czczym blefem, Alvin rozdarł się na mojego ojca:

– Z Żydami? Ja sobie życie zmarnowałem dla Żydów! Ja, kurwa, nogę straciłem dla Żydów! Dla ciebie, kurwa, straciłem nogę! Co mnie, kurwa, obchodził jakiś Lindbergh? To tyś mnie, kurwa, wysłał, żebym z nim walczył, a ja, szczeniak głupi, kurwa, posłuchałem. No i patrz teraz, patrz, stryju, kurwa, nieszczęście ty moje – ja, kurwa, nie mam nogi!

Podciągnął garścią skraj perłowoszarej materii, w którą tak luksusowo był obleczony, ujawniając wszem i wobec, że faktycznie nie ma już dolnej kończyny z krwi, kości, mięśni i skóry. A potem, dotknięty do żywego, spostponowany, cofnięty do statusu mężczyzny odartego z męskości (a zarazem młodocianego chuligana), dopełnił heroicznego aktu, plując memu ojcu w twarz. Rodzina, jak ojciec często powtarzał, to wojna i pokój, ale taka wojna rodzinna przerastała moją wyobraźnię. Alvin napluł ojcu w twarz tak samo, jak napluł w twarz trupowi niemieckiego żołnierza!

Co innego, gdyby nie próby reedukacji, gdyby od początku pozwolono mu staczać się własnym, rynsztokowym torem – tak się jednak nie stało, i dlatego ogólne zagrożenie rozbiło naszą rodzinę, do naszego domu wtargnęła podłość agresji, a ja przekonałem się naocznie, jak rozgoryczenie zaślepia człowieka i sieje wokół plugastwo.

Ale dlaczego, dlaczego on w ogóle poszedł na wojnę? Dlaczego walczył i poniósł klęskę? Dlatego, że wojna trwa, a on dokonał takiego właśnie wyboru – jego porywczy, buntowniczy instynkt trafił w historyczną pułapkę! Gdyby czasy były inne, gdyby Alvin był sprytniejszy… Ale on chciał walczyć. Był dokładnie taki sam jak przodkowie, od których chciał się wyzwolić. Oto tyrania całego problemu. Próba dochowania wierności temu, czego człowiek chce się pozbyć. Próba dochowania wierności, a zarazem pozbycia się tego, czemu jest się wiernym. Dlatego właśnie Alvin w ogóle poszedł na wojnę – lepszego wytłumaczenia nie znajduję.

Później tego samego wieczoru, kiedy spod naszego domu odjechał już cadillac z tablicami rejestracyjnymi Pensylwanii, którym przybyli dwaj kumple Alvina (jeden, aby zawieźć Alvina razem z Minną do lekarza Alliego Stolza na Elizabeth Avenue, a drugi, aby odstawić buicka do Filadelfii); kiedy ojciec wrócił z pogotowia Beth Israel (gdzie powydłubywali mu szkło z dłoni, pozszywali policzek, prześwietlili kark, opatrzyli klatkę piersiową, a na odchodnym dali kodeinę w tabletkach na uśmierzenie bólu); kiedy pan Cucuzza, który odwiózł ojca do szpitala swoją furgonetką, dostarczył go bezpiecznie z powrotem na pobojowisko naszego mieszkania, rozległy się strzały na Chancellor Avenue. Strzały, piski, krzyki, syreny alarmowe – zaczął się pogrom. W parę sekund później pan Cucuzza przybiegł z powrotem po schodach, po których przed chwilą zszedł, i raz jeszcze zabębnił w nasze uszkodzone drzwi kuchenne, nim wtargnął do środka.

Rozpaczliwie chciało mi się spać, lecz brat ściągnął mnie z łóżka, a gdy moje nogi odmówiły posłuszeństwa, uginając się z niepohamowanego lęku, ojciec musiał wynieść mnie na rękach. Matka – która zamiast położyć się spać, założyła fartuch, gumowe rękawice, i z wiaderkiem, szczotką i mopem wzięła się do sprzątania zaświnionego domu – moja pedantyczna matka, szlochająca na ruinach swojego stołowego pokoju, została wyprowadzona przez pana Cucuzzę, po czym wszyscy czworo przenieśliśmy się piętro niżej, do dawnego mieszkania Wishnowów, które miało dać nam schronienie.

Tym razem ojciec przyjął pistolet oferowany mu przez pana Cucuzzę. Zmaltretowany, cały w siniakach i bandażach, z połamanymi zębami, siedział z nami dzielnie na podłodze w ślepym tylnym hallu mieszkania Cucuzzów i wpatrywał się w trzymaną w ręku broń z takim skupieniem, jakby to nie był zwyczajny pistolet, tylko najpoważniejsza rzecz, jaką mu powierzono od dnia, w którym wziął na ręce swoje pierwsze niemowlę. Matka siedziała sztywno między wystudiowanym stoicyzmem Sandy’ego a moją tępą inercją, przyciskała nas obu do siebie i usilnie starała się ukryć przed dziećmi własny strach za cienkim parawanem odwagi. Tymczasem największy mężczyzna, jakiego w życiu widziałem, chodził z pistoletem po ciemnym mieszkaniu, skradając się od okna do okna, aby sokolim okiem doświadczonego nocnego stróża sprawdzić, czy, gdzieś nie czai się napastnik z siekierą, strzelbą, liną albo puszką nafty.

Joeyowi, jego matce i babce pan Cucuzza kazał zostać w łóżkach, ale starsza pani nie mogła darować sobie uroków zamieszania i obrazu nieszczęścia, jaki przedstawiała nasza czwórka. Wykrzykując po włosku krótkie komentarze, które nie mogły być pochlebne dla gości, wyzierała zza progu ciemnej kuchni – gdzie zwykła była sypiać w ubraniu na kozetce przy piecu – i brała nas na celownik swojego szaleństwa (gdyż była obłąkana), niczym jakaś święta patronka antysemityzmu, której srebrny krucyfiks dał początek temu, co się działo.

Strzelanina trwała niespełna godzinę, ale na górę wróciliśmy dopiero o świcie, gdy pan Cucuzza, który dzielnie wyprawił się na zwiad aż po blokadę policyjną na Chancellor Avenue, poinformował nas, że nie była to bitwa ogniowa między policją miejską a antysemitami, tylko między policją miejską a policją żydowską. W Newark nie doszło tej nocy do żadnego pogromu, a banalna strzelanina – niezwykła tylko przez to, że odgłosy jej dotarły do naszego domu – nie różniła się niczym od awantur, które wybuchają po zmroku w każdym większym mieście. Zginęło, co prawda, trzech Żydów – Diuk Glick, Duży Gerry i sam Bullet – ale nie dlatego, że byli Żydami („chociaż dobrze się złożyło”, jak skomentował stryj Monty), tylko dlatego, że należeli do bandziorów, których nowy burmistrz chciał się pozbyć z ulic miasta, głównie po to, by dać znak Longy’emu, że przestał być honorowym członkiem miejskiej Rady Komisarycznej (którym rzekomo – jak głosili wrogowie Meyera Ellensteina – był za kadencji żydowskiego poprzednika Murphy’ego). Nikt nie wziął na serio opublikowanej nazajutrz w „Newark News” wypowiedzi komisarza policji, który stwierdził, że „nadgorliwe czujki” tuż przed północą bez prowokacji otworzyły ogień do dwóch funkcjonariuszy na patrolu; nikt też z naszych sąsiadów nie przejął się specjalnie losem trzech bezceremonialnie ukatrupionych osobników – groźnych bandytów, z których usług nie skorzystałby żaden porządny człowiek. Naturalnie, to okropne, że krew przestępców splamiła chodnik, po którym okoliczne dzieci codziennie chodziły do szkoły, ale przynajmniej nie była to krew rozlana w starciu z Ku-Klux-Klanem, Srebrnymi Koszulami czy Bundem.

Obeszło się bez pogromu, a mimo to mój ojciec o siódmej rano zatelefonował do Winnipeg, aby poskarżyć się Shepsiemu Tirschwellowi, że Żydzi są tak przerażeni, a antysemici tak rozzuchwaleni, iż nie da się już żyć normalnie w Newark – gdzie, na szczęście, wciąż liczono się z autorytetem rabina Prinza, toteż żadnej żydowskiej rodzinie nie przytrafiło się nic gorszego niż przesiedlenie. Czy usankcjonowane przez rząd prześladowania są nieuchronne – tego nikt nie był pewien, jednak lęk przed prześladowaniami był tak wielki, że nawet najpraktyczniejsi, zaabsorbowani codziennymi obowiązkami obywatele, nawet ci, którzy niepewność, napięcie i złość usiłowali podporządkować władzy rozumu, stracili już nadzieję na zachowanie równowagi ducha.

Owszem, przyznał przez telefon mój ojciec, on się pomylił, a Bess i Tirschwellowie od początku mieli rację – po czym, w miarę możności pokonując wstyd, wyliczył wszystkie swoje chybione posunięcia i fałszywe sądy, włącznie z owym niepojętym aktem gwałtu, który strzaskał w drobny mak nie tylko nasz stolik do kawy, ale i barierę niezłomnej poprawności, która stała zawsze między surowym wychowaniem ojca a jego ideałami wieku dojrzałego.

– To już koniec – powiedział Shepsiemu Tirschwellowi. – Ja już dłużej nie mogę tak żyć, nie wiedząc, co będzie jutro.

Potem rozmowa ich zeszła na kwestię emigracji, kroków, które należy podjąć, i formalności urzędowych, tak że wychodziliśmy z Sandym z domu przekonani, że – o dziwo – siły, które sprzysięgły się przeciw nam, wzięły górę i niebawem uciekniemy z kraju, by stać się cudzoziemcami. Płakałem przez całą drogę do szkoły. Skończyło się nasze niezrównane amerykańskie dzieciństwo. Wkrótce ojczyzna nie będzie dla mnie niczym więcej niż miejscem urodzenia. Nawet Seldon w Kentucky miał teraz lepiej.

Aż nagle przyszedł koniec. Koniec koszmaru. Lindbergh zniknął i nic nam już nie groziło, chociaż ja nigdy więcej nie odzyskałem niezmąconego poczucia bezpieczeństwa z wczesnych lat dziecinnych, gdy chroniła mnie wielka republika i nadopiekuńczy rodzice.

Z archiwum Kina Dokumentalnego w Newark Wtorek, 6 października 1942

Trzydziestotysięczny tłum żałobników sunie przez wielką halę Dworca Pensylwania, by ujrzeć okrytą flagą trumnę Waltera Winchella. Frekwencja przewyższa nawet oczekiwania nowojorskiego burmistrza Fiorella La Guardii, którego decyzją zamach na Winchella przekształcił się w dzień żałoby po „amerykańskich ofiarach nazistowskiej agresji”, z przewidywanym punktem kulminacyjnym w postaci mowy pogrzebowej wygłoszonej przez FDR. Przed dworcem (i w wielu innych punktach miasta), ubrani na ciemno mężczyźni i kobiety w milczeniu rozdają czarne wpinane znaczki wielkości półdolarówki, z białym napisem: „Gdzie jest Lindbergh?”. Tuż przed południem burmistrz La Guardia przybywa do studia miejskiej radiostacji, gdzie zdjąwszy z głowy czarnego stetsona z szerokim rondem (nawiązanie do chłopięcych lat, które jako syn kapelmistrza Armii USA spędził na Terytorium Arizony), odmawia Modlitwę Pańską; następnie wkłada kapelusz z powrotem, by odczytać głośno, po hebrajsku, żydowską modlitwę za zmarłych. Z wybiciem godziny dwunastej, zgodnie z dekretem władz miasta, we wszystkich pięciu gminach Nowego Jorku zapada minuta ciszy. Rolą widocznej wszędzie policji jest przede wszystkim nadzorowanie demonstracji protestacyjnych, zorganizowanych przez liczne prawicowe ugrupowania z zamieszkanego w większości przez Niemców Yorkville – części Manhattanu na północ od Upper East Side i na południe od Harlemu, gdzie koncentruje się amerykański ruch nazistowski, bojowo obstający za prezydentem i jego polityką. O godzinie pierwszej policyjna gwardia honorowa na motocyklach – każdy funkcjonariusz z czarną opaską na rękawie – równa szereg z konduktem żałobnym, formującym się przed gmachem dworca, po czym, na czele z burmistrzem jadącym w motocyklowej przyczepie, kondukt pod eskortą rusza powoli na północ Ósmą Aleją, potem na wschód Pięćdziesiątą Siódmą Ulicą, i znów na północ Piątą Aleją, by dotrzeć do Sześćdziesiątej Piątej Ulicy i świątyni Emanu-El. Tam, pośród dygnitarzy zwołanych przez La Guardię dla zapełnienia synagogi do ostatniego miejsca, zasiada dziesięciu członków gabinetu Roosevelta z roku czterdziestego, czterech mianowanych przez Roosevelta sędziów Sądu Najwyższego, przewodniczący Kongresu Organizacji Przemysłowych Philip Murray, przewodniczący Amerykańskiej Federacji Pracy William Green, przewodniczący Związku Pracowników Górnictwa John L. Lewis, Roger Baldwin z Amerykańskiego Związku Swobód Obywatelskich, a także byli i obecni demokratyczni gubernatorzy, senatorowie i kongresmeni z Nowego Jorku, New Jersey, Pensylwanii i Connecticut, z pokonanym w roku dwudziestym ósmym kandydatem demokratów na prezydenta, byłym gubernatorem Nowego Jorku Alem Smithem. Megafony zainstalowane nocą przez służby miejskie, poprzyczepiane do słupów telegraficznych, biało-czerwonych słupków przed fryzjerniami i nadproży drzwi po całym mieście, przekazują nabożeństwo żałobne nowojorczykom zgromadzonym tłumnie na ulicach całego Manhattanu (z wyjątkiem Yorkville) oraz tysiącom obecnych wśród nich przybyszów spoza miasta – wszystkich tych Panów Ameryka i Pań Ameryka, którzy słuchali Winchella co tydzień od pierwszej audycji, a teraz przybyli z pielgrzymką do jego rodzinnego miasta. I chyba każdy w tym tłumie – czy to mężczyzna, czy kobieta, czy dziecko – nosi jakże znany już symbol wyzywającej solidarności: czarno-biały znaczek z napisem: „Gdzie jest Lindbergh?”.

Fiorello H. La Guardia – prostolinijny idol miejskiej klasy robotniczej, ekscentryczny eks-kongresmen, który przez pięć kadencji walecznie reprezentował zaludniony gęsto przez ubogich Włochów i Żydów okręg East Harlem, człowiek, który już w roku trzydziestym trzecim nazywał Hitlera „perwersyjnym maniakiem” i nawoływał do bojkotu niemieckich towarów, nieustępliwy rzecznik związków zawodowych, biedoty i bezrobotnych, toczący niemal samotną walkę z bezczynnym republikańskim Kongresem Hoovera w pierwszych czarnych latach Wielkiego Kryzysu i, ku zgorszeniu własnej partii, domagający się podatków dla „zatopienia bogaczy”, liberalny republikański przeciwnik reform Tammany’ego, trzykrotny burmistrz najludniejszego miasta w kraju, a zarazem największego skupiska Żydów na półkuli zachodniej – La Guardia jako jedyny reprezentant swojej partii manifestuje pogardę dla Lindbergha i nazistowskiego dogmatu o wyższości Aryjczyków, który (sam będąc synem niepraktykującej Żydówki z austriackiego Triestu i włoskiego wolnomyśliciela przybyłego do Ameryki jako klezmer na statku) uważa za istotę creda Lindbergha i całej wielkiej rzeszy amerykańskich wyznawców kultu prezydenta.

La Guardia staje nad trumną i przemawia do dygnitarzy tym samym egzaltowanym, wysokim głosem, którym zasłynął podczas strajku nowojorskich wydawców gazet, co niedziela rano opowiadając dzieciom przez radio komiksy, jak dobry wujek, cierpliwie, obrazek po obrazku, dymek po dymku, od Dicka Trący i Sierotki Annie, przez całą resztę seryjnych historyjek.

– Oszczędźmy sobie wstępnych komunałów – zaczyna burmistrz. – Wszyscy wiemy, że Walter nie zawsze dał się lubić. Nie był to silny milczek, który wszystko skrywa w sobie, lecz demaskator, nienawidzący wszystkiego, co ukryte. Jak każdy, kogo Walter choć raz opisał w felietonie, mogę was zapewnić, że nie zawsze bywał on wzorem rzetelności. Nie był nieśmiały, nie był skromny, nie był nobliwy, taktowny, życzliwy i tak dalej. Przyjaciele! Gdybym miał wam wyliczyć wszystkie cnoty, którymi nie odznaczał się W. W., sterczelibyśmy tutaj do następnego Jom Kippur. Obawiam się, że zmarły Walter Winchell był jednym z jakże licznych przykładów ludzkiej niedoskonałości. Czy zgłaszając swoją kandydaturę na prezydenta Stanów Zjednoczonych, kierował się motywacją czystą jak mydło Ivory? Jaka była motywacja Waltera Winchella? Czy tej groteskowej kandydatury nie skalało rozbuchane ego? Przyjaciele! Jedynie Charles A. Lindbergh kieruje się motywacją czystą jak mydło Ivory, startując na prezydenta Ameryki. Jedynie Charles A. Lindbergh jest nobliwy, taktowny, życzliwy i tak dalej – no i, oczywiście, rzetelny: co parę miesięcy z przykładną rzetelnością wygłasza do narodu swoich dziesięć ulubionych komunałów. Jedynie Charles A. Lindbergh jest rządzącym altruistą, jedynie on jest silnym, milczącym świętym. Walter – przeciwnie: był samolubnym plotkarskim felietonistą. Walter – przeciwnie: był postacią jak z Broadwayu: lubił kucyki, nocne życie, Shermana Billingsleya, a ktoś mi kiedyś mówił, że nawet dziewczynki. A unieważnienie owego „szlachetnego eksperymentu”, jak go nazwał Herbert Hoover, unieważnienie hipokrytycznej, kosztownej, głupiej, niemożliwej do wcielenia w życie Osiemnastej Poprawki, było dla Waltera Winchella nie mniej haniebne niż dla nas wszystkich, którzy mieszkamy w Nowym Jorku. Krótko mówiąc, Walter pozbawiony był wszystkich chwalebnych cnót, którymi wyróżnia się na co dzień nasz niezdolny do grzechu pilot wyborowy, ulokowany wygodnie w Białym Domu.

Warto wymienić jeszcze kilka uderzających różnic między ułomnym Walterem a niezłomnym Lindym. Nasz prezydent jest sympatykiem faszystów, można go wręcz nazwać faszystą – a Walter Winchell był wrogiem faszyzmu. Nasz prezydent nie kocha Żydów, można go wręcz nazwać zakamuflowanym antysemitą – Walter Winchell natomiast był Żydem i nieugiętym, żarliwym przeciwnikiem antysemityzmu. Nasz prezydent jest wielbicielem Adolfa Hitlera, można go wręcz nazwać nazistą – a Walter Winchell był najzacieklejszym amerykańskim wrogiem Hitlera, jego amerykańskim wrogiem numer jeden. W pewnych kwestiach nasz niedoskonały Walter był bowiem niezłomny – w kwestiach zasadniczych. Walter mówił za głośno, Walter mówił za szybko, Walter mówił za dużo, a jednak wulgarny Walter był na swój sposób szlachetny, podczas gdy nobliwy Lindbergh jest obrzydliwy. Walter Winchell, drodzy przyjaciele, piętnował nazistów wszędzie, nie wyłączając Diese’ów, Bilbo’ów i Parnellów Thomasów, wysługujących się swojemu Führerowi w Kongresie Stanów Zjednoczonych, nie wyłączając hitlerowców, którzy pisują na łamach „New York Journal-American” i „New York Daily News”, nie wyłączając tych, co po królewsku podejmują nazistowskich morderców w naszym amerykańskim Białym Domu, na koszt podatników. I właśnie za to, że był wrogiem Hitlera, za to, że był wrogiem nazistów, zastrzelono wczoraj Waltera Winchella w cieniu pomnika Thomasa Jeffersona, na historycznym, przepięknym placu uroczego starego miasta Louisville. Za głoszenie własnych poglądów w stanie Kentucky W. W. poległ w zamachu z rąk amerykańskich nazistów, panoszących się dziś w całym tym wielkim kraju. To nie może zdarzyć się tutaj? Przyjaciele, to dzieje się tutaj – a gdzie jest Lindbergh? Gdzie jest Lindbergh?

Tłumy skupione przy ulicznych megafonach podchwytują okrzyk burmistrza i już po chwili całe miasto tętni nieziemską kaskadą skandowanych sylab – „Gdzie jest Lindbergh? Gdzie jest Lindbergh?” – a tymczasem w synagodze burmistrz raz po raz powtarza swoje gniewne pytanie, waląc pięścią w kazalnicę, nie jak orator akcentujący kluczową frazę teatralnym gestem, lecz jak rozsierdzony obywatel domagający się prawdy. „Gdzie jest Lindbergh?” – tym oto zjadliwym hasłem purpurowy na twarzy La Guardia przygotowuje rzesze żałobników na kulminacyjny moment wystąpienia Franklina D. Roosevelta, który wprawia w zdumienie nawet swoich najbardziej zaufanych współpracowników politycznych (Hopkinsa, Morgenthaua, Farleya, Berle’a i Barucha, siedzących z odkrytymi głowami o parę kroków od trumny poległego śmiercią męczeńską kandydata, którego specyficzna megalomania nigdy nie trafiała w gust najbliższych władzy kręgów Białego Domu, jakkolwiek skutecznie przysługiwała się ich szefowi), nominując na następcę Winchella przebiegłego, sarkastycznego, porywczego, grubiańskiego, nieokrzesanego politykiera, który mierzy pięć stóp i dwa cale wzrostu, a wśród wiernych wyborców znany jest pod czułym przydomkiem „Kwiatuszek”. Z kazalnicy świątyni Emanu-El oficjalny wódz Partii Demokratycznej deklaruje poparcie dla republikańskiego burmistrza Nowego Jorku jako kandydata „jedności narodowej” i przeciwnika ubiegającego się o drugą kadencję Lindbergha w kampanii roku czterdziestego czwartego.

Środa, 7 października 1942

Pilotowany przez prezydenta Lindbergha „Spirit of St. Louis” odlatuje rankiem z Long Island, z tego samego pasa startowego, z którego wzbił się do samotnego transatlantyckiego lotu 20 maja roku 1927. Bez eskorty ochronnej, samolot mknie po bezchmurnym niebie nad New Jersey, Pensylwanią i Ohio, aż do Kentucky. Biały Dom powiadomiony zostaje o celu podróży prezydenta zaledwie na godzinę przed planowanym lądowaniem na skąpanym w południowym słońcu lotnisku cywilnym Louisville. Burmistrzowi Louisville, Wilsonowi Wyattowi, ledwo wystarcza czasu, by przygotować miasto i obywateli na wizytę prezydenta. Na płycie lotniska dyżuruje już mechanik, który ma sprawdzić maszynę i przygotować ją do powrotnego lotu.

Według policyjnych szacunków, co najmniej jedna trzecia z trzystu dwudziestu tysięcy mieszkańców Louisville przybyła pieszo z oddalonego o pięć mil miasta i już zapełnia pola i drogi okalające Bowman Field, gdzie prezydent po wylądowaniu podjeżdża gładko samolotem tuż pod platformę, na której zainstalowano dla niego mikrofon, by mógł przemówić do tłumów. Gdy cichną wreszcie powitalne okrzyki i głos prezydenta dociera do uszu słuchaczy, nie pada ani jedna wzmianka o Walterze Winchellu, ani jedna aluzja do zamachu sprzed dwóch dni, wczorajszego pogrzebu albo przemówienia burmistrza La Guardii po namaszczeniu go na następcę Winchella przez Franklina Roosevelta w nowojorskiej synagodze. Nie ma potrzeby nawiązywania do tych zdarzeń. To, że La Guardia jest, nie inaczej niż przed nim Winchell, balonem próbnym FDR w jego dyktatorskich zakusach na bezprecedensową trzecią kadencję prezydencką, że za „oszczerczą kampanią La Guardii przeciw naszemu prezydentowi” stoją ci sami ludzie, którzy w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pchali Amerykę do wojny, zostało już barwnie objaśnione narodowi przez wiceprezydenta Wheelera w wygłoszonym minionego wieczoru improwizowanym wystąpieniu na forum Legionu Amerykańskiego.

Prezydent ma tłumom do powiedzenia tylko tyle: „W naszym kraju panuje pokój. Nasz naród pracuje. Nasze dzieci uczą się w szkołach. Przyleciałem tu, aby wam o tym przypomnieć. Teraz wracam do Waszyngtonu, by dalej strzec obecnego stanu rzeczy”. Kilka prostych zdań – jednak dla dziesiątek tysięcy obywateli Kentucky, którzy od dwóch dni są przedmiotem uwagi całego kraju, zdania te brzmią jak obwieszczenie końca wszelkich utrapień. Ponowny szał radości żegna prezydenta, który po tradycyjnie lakonicznym wystąpieniu żegna zebranych pojedynczym machnięciem ręki, po czym na powrót wciska swą szczupłą postać do kabiny pilota. Z pasa startowego uśmiechnięty mechanik daje znak kluczem francuskim, że wszystko zostało sprawdzone i maszyna jest gotowa do lotu. Silnik zaczyna się obracać, Samotny Orzeł macha ostatni raz na pożegnanie i „Spirit of St. Louis” z głośnym rykiem odrywa się zamaszyście od ziemi imponującego przepychem natury stanu Daniela Boone’a, by po chwili (jak przystało na pilota kaskadera, którym Lindy był za młodu, gdy pikował i śmigał nisko nad farmerskimi miasteczkami Zachodu – ku uciesze oszalałego z zachwytu tłumu) przefrunąć dosłownie o włos nad drutami telegraficznymi, rozpiętymi od słupa do słupa wzdłuż drogi numer pięćdziesiąt osiem. Wznosząc się powoli w ciepłym prądzie łagodnego wiatru z tyłu, najsłynniejszy mały samolot w historii lotnictwa – współczesny odpowiednik „Santa Marii” Kolumba i „Mayflower” Ojców Pielgrzymów – znika na wschodzie, by już nigdy nie ukazać się ludzkim oczom.

Czwartek, 8 października 1942

Poszukiwania naziemne na regularnej trasie lotów między Louisville a Waszyngtonem nie przynoszą żadnych dowodów katastrofy, chociaż przepiękna jesienna pogoda umożliwia ekipom poszukiwawczym głęboką penetrację nieprzystępnych gór Wirginii Zachodniej i staranne przeczesanie pustych po żniwach pól stanu Maryland, a policyjnym łodziom wysyłanym przez władze stanowe – całodzienne patrolowanie wód wzdłuż wybrzeży Marylandu i Delaware. W godzinach popołudniowych do akcji poszukiwawczej dołącza wojsko, straż przybrzeżna i marynarka wojenna, nie licząc setek mężczyzn i chłopców z wszystkich stanów na wschód od Missisipi, którzy zgłaszają się na ochotnika do pomocy jednostkom Gwardii Narodowej, powołanym przez gubernatorów poszczególnych stanów. Mimo to do godziny osiemnastej Waszyngton nie otrzymuje żadnych doniesień o znalezieniu samolotu lub jego wraku, w związku z czym o dwudziestej w domu wiceprezydenta odbywa się nadzwyczajne posiedzenie gabinetu. Na posiedzeniu tym Burton K. Wheeler oświadcza, że po konsultacji z Pierwszą Damą, przywódcami większości Izby Reprezentantów i Senatu, oraz szefem Sądu Najwyższego, postanowił w interesie kraju przejąć funkcję prezydenta, zgodnie z Artykułem II, Paragraf I Konstytucji Stanów Zjednoczonych.

Dziesiątki gazet w wydaniach wieczornych noszą na pierwszych stronach największy, najczarniejszy nagłówek, jaki widziano w prasie amerykańskiej od krachu giełdowego w roku dwudziestym dziewiątym – z posępną zgrozą (i ku zawstydzeniu La Guardii) dziennikarze pytają: GDZIE JEST LINDBERGH?

Piątek, 9 października 1942

Nim Amerykanie zbudzili się do nowego dnia, w Stanach Zjednoczonych ogłoszono stan wojenny, obejmujący cały obszar kontynentalny kraju i wszystkie podległe mu terytoria. W południe urzędujący prezydent Wheeler przybywa pod eskortą wojskową do Kapitolu, gdzie na zamkniętej sesji Kongresu obwieszcza, że FBI otrzymała informację o porwaniu prezydenta, który przetrzymywany jest przez osoby nieznane gdzieś na terenie Ameryki Północnej. Urzędujący prezydent zapewnia Kongres o powzięciu wszelkich środków mających na celu uwolnienie prezydenta i postawienie sprawców czynu przed sądem. Do tego czasu granice z Kanadą i Meksykiem pozostaną zamknięte, podobnie jak lotniska i porty morskie, a prawa i porządku w Dystrykcie Kolumbii strzec będzie armia Stanów Zjednoczonych, natomiast w innych stanach – oddziały Gwardii Narodowej, we współpracy z FBI i lokalnymi władzami policji.

ZNOWU!

Ten lakoniczny nagłówek obiega cały kraj, wydrukowany we wszystkich gazetach Hearsta nad ostatnimi zdjęciami dwudziesto-miesięcznego dziecka Lindbergha, wykonanymi w roku trzydziestym drugim, zaledwie parę dni przed jego porwaniem.

Sobota, 10 października 1942

Niemieckie radio państwowe podaje, że uprowadzenie Charlesa A. Lindbergha, trzydziestego trzeciego prezydenta Stanów Zjednoczonych i sygnatariusza historycznego Porozumienia Islandzkiego między Ameryką a Trzecią Rzeszą, jest dziełem konspiracji „żydowskich interesów”. Cytuje się ściśle tajne dane wywiadu Wehrmachtu, potwierdzające wstępne ustalenia Ministerstwa Stanu, że mózgiem spisku jest wojenny awanturnik Roosevelt – w kolaboracji z żydowskim sekretarzem skarbu Morgenthauem, żydowskim sędzią Sądu Najwyższego Frankfurterem i żydowskim baronem bankowym Baruchem – natomiast całość operacji, której celem jest przywrócenie Roosevelta do Białego Domu i rozpętanie globalnej wojny żydowskiej przeciwko nieżydowskiemu światu, finansuje międzynarodowa żydowska lichwa Warburga i Rothschilda, pod dowództwem Rooseveltowskiego poplecznika i gangstera, półkrwi Żyda La Guardii, burmistrza miasta Nowy Jork, oraz wpływowego żydowskiego gubernatora stanu Nowy Jork, finansisty Lehmana. Z danych wywiadu przekazanych FBI przez ambasadę niemiecką w Waszyngtonie wynika ponadto, że zamach na Waltera Winchella został zaplanowany i przeprowadzony przez tę samą sitwę Rooseveltowskich Żydów, która celowo i z premedytacją o-skarżyła o zbrodnię Amerykanów pochodzenia niemieckiego, aby wzniecić zjadliwą kampanię pod hasłem „Gdzie jest Lindbergh?” i tym samym skłonić prezydenta do odbycia wyprawy samolotem na scenę zamachu, celem dodania ducha obywatelom Louisville w stanie Kentucky, słusznie obawiających się żydowskiego odwetu. Tam – według raportu Wehrmachtu – podczas gdy prezydent przemawiał do tłumów, przekupiony przez żydowskich spiskowców mechanik (który również zniknął bez śladu, zamordowany, jak się podejrzewa, z rozkazu La Guardii) uszkodził radio pokładowe prezydenckiego samolotu. Tuż po starcie maszyny do Waszyngtonu pilot stwierdził niemożność nawiązania kontaktu z ziemią i innymi jednostkami powietrznymi, co wymogło na nim kapitulację, gdy „Spirit of St. Louis” osaczony został przez lecące na dużej wysokości myśliwce brytyjskie, które zmusiły go do zmiany kursu i zejścia po paru godzinach na lądowisko przygotowane w sekrecie przez międzynarodowe żydostwo, tuż za kanadyjską granicą Lemanowskiego stanu Nowy Jork.

W odpowiedzi na niemieckie rewelacje burmistrz La Guardia oświadcza reporterom zgromadzonym w ratuszu: „Każdy Amerykanin, który dał wiarę tym z palca wyssanym nazistowskim łgarstwom, stoczył się na najniższe intelektualne dno”. Niemniej jednak, jak podają dobrze poinformowane źródła, zarówno burmistrz, jak i gubernator, przesłuchani zostali wnikliwie przez agentów FBI, a sekretarz spraw wewnętrznych Ford wystosował żądanie do premiera Kanady, Mackenziego Kinga, o wszczęcie intensywnych poszukiwań prezydenta Lindbergha i jego porywaczy na ziemi kanadyjskiej. Wiadomo, że urzędujący prezydent Wheeler wraz z doradcami Białego Domu bada niemiecką dokumentację, nie zamierza jednak komentować zawartych w niej zarzutów aż do czasu zakończenia poszukiwań prezydenckiego samolotu. Niszczyciele marynarki wojennej i kutry torpedowe straży przybrzeżnej poszukują obecnie śladów katastrofy lotniczej w oddalonych rejonach północnych po przylądek May w New Jersey, i południowych – po przylądek Hatteras w Karolinie Północnej, a jednocześnie jednostki lądowe armii, korpusu marynarki wojennej i Gwardii Narodowej kontynuują tropienie śladów zaginionego samolotu na obszarze dwudziestu stanów.

Oddziały Gwardii Narodowej nadzorujące przestrzeganie stanu wojennego nie donoszą o przypadkach zamieszek wywołanych zniknięciem prezydenta. Ameryka w warunkach stanu wojennego żyje spokojnie, jakkolwiek Wielki Czarownik Ku-Klux-Klanu oraz przewodniczący Amerykańskiej Partii Nazistowskiej wystosowali wspólny apel do urzędującego prezydenta „o wprowadzenie nadzwyczajnych środków ochrony Ameryki przed żydowskim zamachem stanu”.

Tymczasem komitet żydowskich duchownych Ameryki, na czele którego stoi rabin Stephen Wise z Nowego Jorku, śle telegram do Pierwszej Damy z wyrazami szczerego współczucia w tych jakże trudnych dla niej i rodziny chwilach. Wczesnym wieczorem, jak donoszą świadkowie, do Białego Domu wkracza rabin Lionel Bengelsdorf, podobno zaproszony przez panią Lindbergh dla udzielenia duchowego wsparcia rodzinie prezydenta, już trzecią dobę spędzającej na czuwaniu. Zaproszenie rabina Bengelsdorfa do Białego Domu jest powszechnie interpretowane jako znak, że Pierwsza Dama odrzuca tezę o powiązaniu „żydowskich interesów” ze zniknięciem swojego małżonka.

Niedziela, 11 października 1942

Podczas nabożeństw w całym kraju wierni modlą się w intencji rodziny Lindberghów. Trzy największe stacje radiowe odwołują ramowe programy, aby nadać transmisję z mszy, celebrowanej w waszyngtońskiej Katedrze Narodowej z udziałem Pierwszej Damy i jej dzieci, po czym już do wieczora z odbiorników płynie uduchowiona muzyka. O dwudziestej urzędujący prezydent Wheeler wygłasza orędzie do narodu, zapewniając rodaków, iż nie zamierza przerywać poszukiwań. Informuje, że na zaproszenie premiera Kanady amerykańskie siły porządkowe towarzyszyć będą królewskiej kanadyjskiej policji konnej w przeczesywaniu wschodniej połowy pasa granicznego między Stanami Zjednoczonymi a Kanadą, a także południowych okręgów prowincji wschodniej Kanady.

Rabin Lionel Bengelsdorf, występujący jako oficjalny rzecznik Pierwszej Damy, oświadcza sporej grupie reporterów czekających na werandzie Białego Domu, iż pani Lindbergh usilnie prosi naród amerykański o ignorowanie jakichkolwiek spekulacji obcych rządów, dotyczących okoliczności zniknięcia jej męża. Pani Lindbergh, dodaje rabin, pragnie przypomnieć narodowi, że w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym, jako pilot rejsowy na trasie St. Louis – Chicago, prezydent dwukrotnie, bez najmniejszego szwanku, ocalał z katastrof lotniczych zakończonych rozbiciem samolotu, więc i teraz małżonka jego ufa, że odnaleziony zostanie cały i zdrowy, nawet jeśli doszło do katastrofy. Pierwszej Damy, kontynuuje rabin, nie przekonują dowody porwania, dostarczone przez urzędującego prezydenta. Na pytanie, dlaczego pani Lindbergh nie wypowiada się osobiście i dlaczego nie dopuszcza się do niej prasy, rabin odpowiada: „Proszę pamiętać, że nie pierwszy to już raz w swoim trzydziestosześcioletnim życiu pani Lindbergh nagabywana jest przez prasę w chwili wyjątkowo dla niej bolesnego rodzinnego kryzysu. Sądzę, że Amerykanie z życzliwą wyrozumiałością przyjmą każdą decyzję Pierwszej Damy, mającą na celu jak najlepszą ochronę jej i jej dzieci przez cały czas trwania poszukiwań”. Spytany o prawdziwość plotek, jakoby pani Lindbergh z powodu załamania nie była w stanie podejmować samodzielnych decyzji, w związku z czym podejmuje je za nią Lionel Bengelsdorf, rabin replikuje: „Nikt, kto podziwiał dziś rano w katedrze postawę Pierwszej Damy, nie może zwątpić w jej sprawność intelektualną, pełną kontrolę nad emocjami, a także to, że, mimo przytłaczającej sytuacji, bystrość jej umysłu i sądów nie osłabła ani na jotę”.

Pomimo zapewnień rabina, na antenę trafiają echa podejrzeń „wysoko postawionego członka rządu” – podobno chodzi o sekretarza Forda – iż Pierwsza Dama wpadła w sidła „Rabina Rasputina”, który ma nad nią podobną władzę, jak nawiedzony syberyjski chłop nad carem i carycą Rosji w latach poprzedzających rewolucję bolszewicką – jak Rasputin, który zniewoliwszy podstępnie umysły carskiej pary, na dobrą sprawę rządził pałacem, a kres jego obłąkańczej władzy położyło dopiero morderstwo, uknute i dokonane przez patriotycznych rosyjskich arystokratów.

Poniedziałek, 12 października 1942

Jak donosi londyńska prasa poranna, wywiad brytyjski przekazał FBI niemieckie szyfrogramy, dowodzące niezbicie, że prezydent Lindbergh żyje i znajduje się w Berlinie. Wywiad brytyjski ustalił, iż 7 października, zgodnie z dawno ustalonym planem opracowanym przez marszałka lotnictwa Hermanna Göringa, prezydent Stanów Zjednoczonych wodował samolot „Spirit of St. Louis” w umówionym punkcie na Atlantyku, około trzystu mil na wschód od Waszyngtonu. Tam spotkał się z niemiecką łodzią podwodną, której załoga przekazała go na niemiecki okręt czekający u wybrzeży Portugalii. Okręt ten dostarczył Lindbergha do zajętego przez Włochów czarnogórskiego portu Kotor nad Morzem Adriatyckim. Wrak prezydenckiego samolotu został wciągnięty na pokład niemieckiego okrętu towarowego, rozmontowany, zapakowany w skrzynie i odtransportowany do gestapowskiego magazynu w Bremie. Prezydent natomiast, wprost z lądowiska w Kotorze, poleciał do Niemiec zamaskowanym samolotem Luftwaffe, na pokładzie którego towarzyszył mu marszałek lotnictwa Göring. Zaraz po wylądowaniu w bazie Luftwaffe przewieziono Lindbergha samochodem do kryjówki Hitlera w Berchtesgaden, na konferencję z Führerem.

Serbskie grupy oporu w Jugosławii potwierdzają ustalenia brytyjskiego wywiadu na podstawie informacji uzyskanych ze źródeł w powołanym przez Niemców belgradzkim rządzie generała Milana Nedicha, którego minister spraw wewnętrznych kierował operacją morską w porcie Kotor.

W Nowym Jorku burmistrz La Guardia oświadcza reporterom: „Jeśli prawdą jest, że nasz prezydent dobrowolnie zbiegł do nazistowskich Niemiec, jeśli prawdą jest, że od chwili zaprzysiężenia działał w Białym Domu jako agent nazistów, jeśli prawdą jest, że nasza polityka wewnętrzna i zagraniczna sterowana jest, za pośrednictwem prezydenta, przez nazistowski reżim, który dziś tyranizuje cały kontynent europejski, to brak mi słów na opisanie tej podłej zdrady, która nie ma sobie równych w historii ludzkości”.

Pomimo ogłoszenia stanu wojennego i obowiązującej w całym kraju godziny policyjnej, pomimo obecności silnie uzbrojonych oddziałów Gwardii Narodowej, patrolujących ulice wszystkich większych amerykańskich miast, tuż po zachodzie słońca wybuchają antysemickie zamieszki w stanach Alabama, Illinois, Indiana, Iowa, Kentucky, Missouri, Ohio, Karolina Południowa, Tennessee, Karolina Północna i Wirginia – zamieszki trwające przez całą noc, aż do wczesnych godzin porannych. Dopiero około godziny ósmej oddziały federalne – skierowane przez urzędującego prezydenta Wheelera do wsparcia jednostek Gwardii Narodowej – przywracają względny spokój i opanowują największe pożary wzniecone przez rebeliantów. Ofiarami zamieszek padło stu dwudziestu dwóch obywateli amerykańskich.

Wtorek, 13 października 1942

W południowym wystąpieniu radiowym urzędujący prezydent Wheeler winą za zamieszki obarcza „rząd brytyjski i jego dążących do wojny amerykańskich popleczników”.

„Czego spodziewali się ci ludzie, głoszący najpodlejsze oszczerstwa przeciwko patriocie formatu Charlesa A. Lindbergha, po narodzie opłakującym nagłe zniknięcie ukochanego przywódcy? W imię własnych ekonomicznych i rasowych interesów – grzmi urzędujący prezydent – ludzie ci z całą premedytacją drażnią sumienie zbolałego narodu i jakiej, pytam, spodziewają się reakcji? Pragnę zapewnić o przywróceniu porządku w naszych zdewastowanych burdami miastach Południa i Środkowego Zachodu – lecz jak ogromnym odbyło się to kosztem dla równowagi ducha społeczeństwa?”

Zaraz potem rabin Lionel Bengelsdorf wygłasza oświadczenie małżonki prezydenta. Pierwsza Dama po raz kolejny apeluje do rodaków, by nie zważali na niesprawdzalne hipotezy o zniknięciu jej męża, napływające z obcych stolic, prosi też rząd Stanów Zjednoczonych o natychmiastowe zaprzestanie trwających już tydzień poszukiwań samolotu prezydenta. Pierwsza Dama przypomina narodowi o tragicznym losie Amelii Earhart, najsłynniejszej kobiety-pilota, która idąc za przykładem prezydenta Lindbergha, w roku trzydziestym drugim odbyła słynny samotny lot przez Atlantyk, by w pięć lat później zniknąć bez śladu podczas próby samotnego przelotu nad Pacyfikiem. „Będąc sama doświadczonym pilotem – informuje prasę rabin Bengelsdorf – Pierwsza Dama doszła do wniosku, że prezydenta spotkało zapewne to samo, co Amelię Earhart. Zycie nie jest wolne od ryzyka, a tym bardziej nie jest od niego wolne lotnictwo, zwłaszcza dla takich śmiałków jak Amelia Earhart i Charles A. Lindbergh, którzy swymi bohaterskimi samotnymi lotami zainaugurowali erę aeronautyki, w której obecnie żyjemy”.

Nalegania dziennikarzy na spotkanie z Pierwszą Damą znów spotykają się z grzeczną odmową jej oficjalnego rzecznika, w związku z czym sekretarz Ford domaga się aresztowania Rabina Rasputina.

Środa, 14 października 1942

Wczesnym wieczorem burmistrz La Guardia zwołuje konferencję prasową, by wskazać na trzy przejawy „jawnego szaleństwa, zagrażającego zdrowiu psychicznemu narodu”.

Przede wszystkim na korespondencję z Berlina zamieszczoną na pierwszej stronie „Chicago Tribune”, a informującą o tym, że dwunastoletni syn prezydentostwa Lindberghów – rzekomo porwany i zamordowany w New Jersey w roku trzydziestym drugim – został oddany ojcu w Berchtesgaden. Naziści wyzwolili chłopca z lochów krakowskiego getta, gdzie od czasu zniknięcia był więźniem Żydów, którzy co roku upuszczali mu krwi w ramach rytualnego szykowania macy na święto Paschy.

Po drugie, na proponowaną uchwałę republikańskiej części Izby Reprezentantów o wypowiedzeniu wojny Wspólnocie Kanadyjskiej, jeśli premier King w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie ujawni miejsca pobytu zaginionego prezydenta Ameryki.

Po trzecie, o raporcie sił bezpieczeństwa z Południa i Środkowego Zachodu, stwierdzającym, iż „tak zwane zamieszki antysemickie” z 12 października zostały sprowokowane przez „lokalne elementy żydowskie”, działające w ramach „szeroko zakrojonej żydowskiej konspiracji, dążącej do sabotowania morale narodu”. Spośród 122 ofiar zamieszek, 97 zidentyfikowano już jako „żydowskich prowokatorów”, którzy chcieli tym sposobem odwrócić podejrzenia od rzeczywistych sprawców zamieszania, spiskujących w celu przejęcia władzy federalnej.

Burmistrz La Guardia oświadcza: „Istotnie, mamy do czynienia ze spiskiem, którego siły napędowe chętnie nazwę po imieniu: histeria, ignorancja, złośliwość, głupota, nienawiść i lęk. Cóż za odrażający spektakl rozgrywa się dziś w naszym kraju! Na każdym kroku fałsz, okrucieństwo, szaleństwo i przyczajona w tle brutalna siła, gotowa nas wszystkich wykończyć. Oto czytamy na łamach „Chicago Tribune”, że cwani żydowscy piekarze od dziesięciu lat używają krwi porwanego dziecka Lindbergha do wypiekania w Polsce macy na święto Paschy – bujda ta brzmi dzisiaj tak samo głupio, jak pięćset lat temu, kiedy wymyślili ją maniakalni antysemici. Jakaż to radość dla Führera, że nasz kraj zatruwany jest tym złowieszczym nonsensem. Żydowskie interesy. Żydowska konspiracja. Żydowska wojna z całym światem. Że też udało się zniewolić Amerykę tym propagandowym hokus-pokus! Że też udało się zwieść umysły największego narodu świata, nie wypowiadając ani słowa prawdy! Ach, jaką wielką radość musimy sprawiać najstraszniejszemu człowiekowi na ziemi!”

Czwartek, 15 października 1942

Tuż przed świtem rabin Lionel Bengelsdorf aresztowany zostaje przez FBI jako domniemany członek „grupy przywódczej żydowskiego spisku przeciwko Ameryce”. Równocześnie Pierwsza Dama, według oficjalnego komunikatu cierpiąca na „silne wyczerpanie nerwowe”, przewieziona zostaje karetką z Białego Domu do Szpitala Wojskowego Waltera Reeda. Dalsza lista aresztowanych w porannej łapance obejmuje: gubernatora Lehmana, Bernarda Ba-rucha, sędziego Frankfurtera, protegowanego przez Frankfurtera administratora Roosevelta, Davida Lilienthala; doradców Nowego Ładu, Adolfa Berle’a i Sama Rosenmana; przywódców robotniczych Davida Dubinsky’ego i Sidneya Hillmana, ekonomistę Isadora Lubina, lewicowych dziennikarzy I. F. Stone’a i Jamesa Wechslera oraz socjalistę Louisa Waldmana. Spodziewane są dalsze a-resztowania, FBI nie zdradza jednak, czy zarzut udziału w konspiracji, która uknuła porwanie prezydenta, postawiony zostanie wszystkim, czy tylko niektórym z podejrzanych.

Do Nowego Jorku wkraczają czołgi i piechota Armii Stanów Zjednoczonych, by wspierać Gwardię Narodową w tłumieniu sporadycznych protestów antyrządowych. W Chicago, Filadelfii i Bostonie próby demonstracji przeciwko FBI – nielegalnych w warunkach stanu wojennego – kończą się jedynie drobnymi obrażeniami, chociaż policja donosi o aresztowaniu kilkuset manifestantów.

Na forum Kongresu przywódcy republikańscy chwalą FBI za udaremnienie groźnego spisku. Na konferencji prasowej w Nowym Jorku do burmistrza La Guardii dołączają Eleanor Roosevelt i Roger Baldwin z Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich. Domagają się natychmiastowego zwolnienia gubernatora Lehmana oraz jego rzekomych wspólników w konspiracji. Zaraz potem La Guardia zostaje aresztowany we własnej willi.

Były prezydent Roosevelt przyjeżdża ze swej siedziby w Hyde Park, aby przemówić do uczestników nadzwyczajnego wiecu protestacyjnego, zwołanego przez komitet obywatelski Nowego Jorku – i „dla własnego bezpieczeństwa” zostaje natychmiast zatrzymany przez policję. Armia Stanów Zjednoczonych zamyka wszystkie nowojorskie redakcje prasowe i radiostacje. Od tej chwili godzina policyjna trwa w mieście przez całą dobę, aż do odwołania. Wszystkie mosty i tunele wiodące do Nowego Jorku zostają zablokowane przez czołgi.

Burmistrz Buffalo ogłasza zamiar rozdania wszystkim obywatelom miasta masek przeciwgazowych. Burmistrz pobliskiego Rochester inicjuje program organizacji schronów „dla ochrony naszych mieszkańców w razie niespodziewanego ataku kanadyjskiego”. Jak podaje Canadian Broadcasting Company, do drobnej wymiany ognia doszło na granicy stanu Maine z prowincją Nowy Brunszwik, niedaleko letniego domu Roosevelta na wyspie Campobello w zatoce Fundy. Premier Churchill ostrzega z Londynu przed rychłą inwazją Niemców na Meksyk – jej celem miałaby być osłona południowej flanki Ameryki, gdy Stany Zjednoczone odbierać będą Kanadę Brytyjczykom. „Nie chodzi już o to – mówi Churchill – by wielka amerykańska demokracja podjęła akcję zbrojną w naszej obronie. Przyszedł czas, aby obywatele amerykańscy podjęli akcję cywilną we własnej obronie. Nie ma dwóch oddzielnych historycznych dramatów – amerykańskiego i brytyjskiego – i nigdy nie było. Łączy nas wspólny los, któremu teraz, tak jak w przeszłości, musimy wspólnie stawić czoło”.

Piątek, 16 października 1942

Począwszy od dziewiątej rano, ukryty gdzieś w stolicy kraju nadajnik transmituje głos Pierwszej Damy, która z pomocą Lindberghowskich lojalistów ze służb specjalnych zdołała uciec ze szpitala Waltera Reeda, gdzie – wbrew zapewnieniom władz, że jako chora umysłowo trafiła pod opiekę wojskowych psychiatrów – zapakowana w kaftan bezpieczeństwa, więziona była przez dwadzieścia cztery godziny. Jej ton jest ujmująco łagodny, słowa nie zdradzają ani cienia gniewu czy wyniosłej pogardy – jest to zrównoważony głos osoby ze wszech miar godnej szacunku, która nauczyła się znosić przykrości i rozczarowania bez utraty samokontroli. Nie porywa jak cyklon, jednak całe wystąpienie jest niezwykłe, a mówczyni nie okazuje lęku.

– Moi drodzy rodacy, Amerykanie. Bezprawie praktykowane przez amerykańskie instytucje powołane do przestrzegania prawa nie może być i nie będzie tolerowane. W imieniu mego męża apeluję do wszystkich oddziałów Gwardii Narodowej o rozbrojenie i rozwiązanie formacji oraz powrót ich członków do życia cywilnego. Apeluję do wszystkich żołnierzy sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych o opuszczenie naszych miast i powrót do baz macierzystych, pod dowództwo formalnie ustanowionych zwierzchników. Apeluję do FBI o zwolnienie wszystkich aresztowanych pod zarzutem udziału w spisku przeciwko mojemu mężowi i o przywrócenie im pełnych praw obywatelskich. Apeluję do władz policyjnych w całym kraju, by postąpiły tak samo z aresztantami więzień lokalnych i stanowych. Brak jakichkolwiek dowodów na to, że którykolwiek z zatrzymanych ponosi odpowiedzialność za losy mojego męża i jego samolotu, począwszy od środy, siódmego października czterdziestego drugiego roku. Apeluję do policji miasta Nowy Jork o opuszczenie nielegalnie okupowanych redakcji kontrolowanych przez rząd gazet, czasopism i radiostacji i o umożliwienie im podjęcia normalnej działalności, gwarantowanej Pierwszą Poprawką do Konstytucji. Apeluję do Kongresu Stanów Zjednoczonych o wszczęcie procedury usunięcia od władzy urzędującego prezydenta i wyznaczenie nowego, zgodnie z Ustawą o Sukcesji Prezydenckiej z roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego, która w razie wakatu na urzędzie wiceprezydenta, następcą prezydenta mianuje sekretarza stanu. Ustawa o Sukcesji z roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego stanowi również, że w powyższych okolicznościach Kongres podejmuje decyzję o ewentualnym ogłoszeniu nadzwyczajnych wyborów prezydenckich, apeluję więc do Kongresu o wyznaczenie wyborów prezydenckich na ten sam dzień, w którym odbędą się wybory do Kongresu, czyli na wtorek po pierwszym poniedziałku listopada.

Pierwsza Dama powtarza swoje radiowe wystąpienie co pół godziny, aż wreszcie w południe oświadcza, że wbrew woli urzędującego prezydenta – którego imiennie oskarża o spowodowanie jej uprowadzenia i uwięzienia – powraca razem z dziećmi do rezydencji w Białym Domu. Celowo nawiązując do otaczanego największą czcią tekstu amerykańskiej demokracji, kończy słowami:

– Nie ulegnę i nie dam się zastraszyć bezprawnym przedstawicielom samozwańczej administracji, a naród amerykański proszę jedynie o to, by idąc za moim przykładem, nie uznawał i nie popierał bezpodstawnych poczynań rządu. Historia obecnej administracji to ciąg niegodziwości i zawłaszczeń, których wyraźnym celem jest ustanowienie tyranii absolutnej nad objętymi jej władzą stanami. Obecny rząd, głuchy na głos sprawiedliwości, poddaje nas niczym nieuzasadnionej jurysdykcji. Dlatego broniąc tych samych niezbywalnych praw, o które w lipcu tysiąc siedemset siedemdziesiątego szóstego roku upomnieli się Jefferson z Wirginii, Franklin z Pensylwanii i Adams z Massachusetts Bay, z upoważnienia tego samego szlachetnego narodu Stanów Zjednoczonych, zwracając się do tych samych najwyższych sędziów świata o poświadczenie czystości naszych intencji, ja, Annę Morrow Lindbergh, urodzona w New Jersey, zamieszkała w Dystrykcie Kolumbii, małżonka trzydziestego trzeciego prezydenta Stanów Zjednoczonych, ogłaszam koniec krzywdzącej uzurpacji. Spisek naszych wrogów spalił na panewce, wolność i sprawiedliwość zostały przywrócone, a gwałciciele Konstytucji Stanów Zjednoczonych staną teraz przed państwową władzą sądowniczą, tak jak tego wymaga prawo naszego kraju.

„Matka Boska od Białego Domu” – jak ją kąśliwie ochrzcił Harold Ickes – powraca wczesnym wieczorem do kwatery prezydenckiej, skąd, emanując mistyczną siłą zbolałej rodzicielki umęczonego niemowlęcia i rezolutnej wdowy po bogu, który przepadł bez śladu, dyryguje pospiesznym demontażem przez Kongres i sądy niezgodnej z Konstytucją administracji Wheelera, której zbrodnicze ekscesy poczyniły w ciągu zaledwie ośmiu dni daleko więcej szkody niż wcześniejszy o lat dwadzieścia republikański rząd Warrena Hardinga.

Zainicjowane przez panią Lindbergh przywracanie rzetelnych procedur demokratycznych osiąga punkt kulminacyjny dwa i pół tygodnia później, we wtorek 3 listopada 1942 roku, gdy demokraci lawinową przewagą głosów zdobywają Izbę Reprezentantów i Senat, a Franklin Delano Roosevelt bezapelacyjnie wygrywa trzecią kadencję prezydencką.

Miesiąc później – po druzgocącym, niespodziewanym ataku Japończyków na Pearl Harbor, wyprzedzającym o cztery dni wypowiedzenie wojny Stanom Zjednoczonym przez Niemcy i Włochy – Ameryka włącza się w globalny konflikt zbrojny, zapoczątkowany trzy lata wcześniej niemiecką inwazją na Polskę i angażujący już dwie trzecie światowej populacji. Skompromitowani kolaboracją z niedawnym urzędującym prezydentem i osłabieni totalną porażką wyborczą, nieliczni pozostali w Kongresie republikanie deklarują poparcie dla demokratycznego prezydenta i jego polityki nieustępliwej walki przeciwko państwom Osi. Izba Reprezentantów i Senat bez jednego głosu sprzeciwu aprobują przystąpienie Ameryki do wojny, a prezydent Roosevelt, nazajutrz po zaprzysiężeniu, wystosowuje Proklamację Nr 2568, O ułaskawieniu Burtona Wheelera. Oto jej fragment:

„W związku z pewnymi poczynaniami poprzedzającymi usunięcie go z funkcji urzędującego prezydenta, Burton K. Wheeler winien zostać postawiony w stan oskarżenia i sądzony za działanie na szkodę Stanów Zjednoczonych. Pragnąc oszczędzić narodowi bolesnego spektaklu postępowania karnego przeciwko urzędującemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych oraz uniknąć niezdrowej sensacji takiego widowiska w czasie wojny, ja, Franklin Delano Roosevelt, prezydent Stanów Zjednoczonych, korzystając z prawa łaski gwarantowanego mi przez Artykuł II, Paragraf 2 Konstytucji, niniejszym udzielam Burtonowi Wheelerowi całkowitej i bezwarunkowej abolicji, obejmującej wszelkie wykroczenia przeciwko Stanom Zjednoczonym, których wspomniany Burton Wheeler był sprawcą, domniemanym sprawcą lub współuczestnikiem w okresie od 8 października do 16 października 1942 roku”.

Jak wszyscy wiemy, prezydent Lindbergh przepadł bez wieści, chociaż do końca wojny i przez następne dziesięciolecie był przedmiotem sensacyjnych płotek i spekulacji, podobnie jak dwaj inni sławni zaginieni tych niespokojnych czasów – Martin Borman, osobisty sekretarz Hitlera, który miał rzekomo zbiec przed aliantami do Peronowskiej Argentyny (chociaż bardziej prawdopodobne jest, że zginął w ostatnich dniach przed zajęciem Berlina), czy Raoul Wallenberg, szwedzki dyplomata, który uratował przed eksterminacją około dwudziestu tysięcy węgierskich Żydów, wystawiając im szwedzkie paszporty, po czym sam zniknął bez śladu, prawdopodobnie w sowieckim więzieniu, po zajęciu przez Rosjan Budapesztu w roku czterdziestym piątym. Choć teoretyków spisku przeciw Lindberghowi ubywało, doniesienia o tym, że trafiono na jego ślad lub wręcz go widziano, pojawiały się nadal w okazjonalnych biuletynach poświęconych spekulacjom na temat niewyjaśnionego losu trzydziestego trzeciego prezydenta Ameryki.

Najkunsztowniejszą i najmniej wiarygodną, choć na swój sposób przekonującą historię przekazała nam ciotka Evelyn po aresztowaniu rabbiego Bengelsdorfa – a źródłem tej historii był nie kto inny jak Annę Morrow Lindbergh, która rzekomo wyznała wszystko z detalami rabinowi na parę dni przed zabraniem jej siłą z Białego Domu i uwięzieniem na oddziale psychiatrycznym Szpitala Waltera Reeda.

Według pani Lindbergh, jak relacjonował żonie rabin Bengelsdorf, wszystko zaczęło się w roku trzydziestym drugim, od porwania jej maleńkiego synka Charlesa – porwania uknutego i sfinansowanego przez Partię Nazistowską na krótko przed dojściem Hitlera do władzy. Następnie Bruno Hauptmann miał oddać dziecko na przechowanie do przyjaciela, który mieszkał blisko niego w dzielnicy Bronx – również imigranta niemieckiego, będącego w rzeczywistości nazistowskim szpiegiem – i już w parę godzin po wykradzeniu go z kołyski w Hopewell, New Jersey, i wyniesieniu przez okno po prowizorycznej drabince, Charles junior przeszmuglowany został przez granicę i wywieziony w stronę Niemiec.

Zwłoki znalezione dziesięć tygodni później i zidentyfikowane jako ciałko niemowlęcia Lindberghów należały w istocie do innego dziecka, wybranego na ofiarę przez nazistów z uwagi na podobieństwo do małego Lindbergha. Gdy zaczęły się rozkładać, umieszczono je w lesie niedaleko domu Lindberghów, by nie pozostawiać wątpliwości co do winy Hauptmanna, który musiał zostać skazany i stracony, by utrzymać w sekrecie prawdę o okolicznościach porwania przed wszystkimi, oprócz samych Lindberghów. Wkrótce nazistowski szpieg, będący oficjalnie korespondentem prasowym w Nowym Jorku, powiadomił ich o dotarciu Charlesa, całego i zdrowego, na ziemię niemiecką, gdzie otoczony zostanie najtroskliwszą opieką przez specjalnie dobrany zespół nazistowskich lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli i wojskowych – opieką godną pierworodnego syna najsłynniejszego pilota na świecie – pod warunkiem, że Lindberghowie pójdą na pełną współpracę z Berlinem.

Wskutek tego szantażu, przez najbliższe dziesięć lat o losie Lindberghów i ich porwanego dziecka – a stopniowo coraz bardziej także o losie Stanów Zjednoczonych Ameryki – decydował Adolf Hitler. Dzięki sprawności swoich agentów w Nowym Jorku i Waszyngtonie – a także w Londynie i Paryżu, gdy fetowana powszechnie para „zbiegła” do Europy na rozkaz swoich mocodawców, by Lindbergh jako uchodźca mógł regularnie odwiedzać nazistowskie Niemcy i zachwycać się rozwojem ich machiny wojennej – naziści zaczęli wykorzystywać sławę Lindbergha na korzyść Trzeciej Rzeszy, za to ze szkodą dla Ameryki, dyktując sławnemu pilotowi i jego żonie, gdzie mają mieszkać, z kim się zadawać, a przede wszystkim – jakie opinie mają wygłaszać w wystąpieniach publicznych i na piśmie. W roku trzydziestym ósmym, w nagrodę za to, że Lindbergh, podczas wydanego w Berlinie bankietu na swoją cześć, z wdzięcznością przyjął z rąk Hermanna Göringa prestiżowy medal, a także w odpowiedzi na liczne błagalne listy, kierowane przez Annę Morrow Lindbergh sekretnym kanałem do samego Führera, Lindberghom pozwolono po raz ostatni odwiedzić synka, który był już prawie ośmioletnim przystojnym blondynkiem, wychowywanym od dnia przybycia do Niemiec na modelowego hitlerowskiego młodzieńca. Mówiący wyłącznie po niemiecku mały kadet nie zrozumiał, ani też nie został poinformowany, że sławni Amerykanie, którym wraz całą klasą został przedstawiony po uroczystym pokazie sprawnościowym w swojej elitarnej akademii wojskowej, to jego rodzice. Lindberghom zaś zabroniono rozmawiać i fotografować się z chłopcem. Wizytę umożliwiono im w momencie, gdy Annę Morrow Lindbergh doszła do wniosku, że cała nazistowska historia o porwaniu to skrajnie okrutny blef i czas najwyższy, aby Lindberghowie wyrwali się spod władzy Adolfa Hitlera. Skończyło się jednak na tym, że ujrzawszy Charlesa żywego po raz pierwszy od trzydziestego drugiego roku, wyjechali z Niemiec jako dożywotni niewolnicy najgorszego wroga swojego kraju.

Kazano im zakończyć okres uchodźstwa i powrócić do Stanów, gdzie pułkownik Lindbergh miał rozpętać akcję Najpierw Ameryka. Dostarczano mu napisane po angielsku przemówienia szkalujące Brytyjczyków, Roosevelta i Żydów, za to propagujące ideę neutralności Ameryki w europejskiej wojnie; otrzymywał też szczegółowe instrukcje, gdzie i kiedy ma wygłaszać poszczególne teksty, a nawet w co się ma ubierać na kolejne wystąpienia. Wszystkie reżyserowane z Berlina ruchy polityczne wykonywał Lindbergh z tym samym sumiennym perfekcjonizmem, który charakteryzował jego wyczyny lotnicze – aż nadszedł wieczór, gdy pojawił się w stroju pilota na konwencji republikanów, by przyjąć kandydaturę na prezydenta, dziękując za zaszczyt słowami napisanymi specjalnie na tę okazję przez nazistowskiego ministra propagandy Josepha Goebbelsa. Naziści sterowali następnie każdym krokiem jego kampanii prezydenckiej, a gdy już Lindbergh zwyciężył FDR, ster przejął sam Hitler, który – na cotygodniowych spotkaniach z Geringiem, namaszczonym przezeń na następcę szefem niemieckiej gospodarki, oraz Heinrichem Himmlerem, nadzorcą spraw wewnętrznych i szefem gestapo, formacji policyjnej, której polecono pieczę nad Charlesem Lindberghiem juniorem – ustalał politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych, która najlepiej służyłaby celom wojennym Niemiec i jego własnym imperialistycznym zakusom.

Himmler zaczął niebawem wtrącać się w sprawy wewnętrzne USA, wywierając naciski na prezydenta Lindbergha – obecnego w notatkach szefa gestapo pod szyderczym przydomkiem „naszego amerykańskiego Gauleitera” – by go zmusić do wszczęcia represji przeciwko czterem i pół miliona amerykańskich Żydów, i właśnie w tej kwestii, jeśli wierzyć pani Lindbergh, prezydent stawił – zrazu tylko bierny – opór. Zaczął od powołania Organizacji Asymilacji Amerykańskiej, która w jego opinii była niegroźna i nie robiła Żydom większej szkody, zachowując zarazem pozory – choćby pod postacią ruchu Zwykli Ludzie i akcji Osadnictwo 42 – wypełniania dyrektywy Himmlera, nakazującej „rozpoczęcie w Ameryce systematycznego procesu marginalizacji, który w przewidywalnej przyszłości doprowadzi do konfiskaty całego żydowskiego mienia oraz do całkowitego zniknięcia populacji żydowskiej, wraz z wszystkimi jej przyległościami”.

Heinrich Himmler, oczywiście, nie dał się zwieść takim sztuczkom, nie próbował też kryć rozczarowania, gdy Lindbergh – za pośrednictwem von Ribbentropa, którego Himmler posłał do Waszyngtonu, by pod pozorem oficjalnej wizyty państwowej dopomógł prezydentowi w ustalaniu surowszych sankcji antyżydowskich – ośmielił się tłumaczyć jemu, głównemu nadzorcy hitlerowskich obozów koncentracyjnych, że gwarancje zawarte w Konstytucji Stanów Zjednoczonych, w połączeniu z odwieczną tradycją amerykańskiej demokracji, uniemożliwiają ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej w USA z taką sprawnością i skutecznością, z jaką proces ten dokonuje się na kontynencie, gdzie tysiącletnia historia antysemityzmu jest głęboko zakorzeniona w umysłach zwykłych ludzi, a naziści sprawują rządy absolutne. Podczas uroczystego bankietu na cześć Ribbentropa gość honorowy wziął prezydenta na stronę, by wręczyć mu kablogram, rozszyfrowany chwilę wcześniej w ambasadzie niemieckiej, a zawierający jednoznaczną odpowiedź Himmlera: „Proszę pomyśleć o dziecku, zanim znów zacznie Pan prawić swoje banialuki. Proszę pomyśleć o dzielnym małym Charlesie, wyróżniającym się kadecie niemieckim, który już w wieku lat dwunastu zna lepiej niż jego słynny ojciec wartość, jaką nasz Führer przypisuje gwarancjom konstytucyjnym i demokratycznym tradycjom, zwłaszcza gdy idzie o prawa pasożytów”.

Himmlerowska krytyka „Samotnego Orła o zajęczym sercu” (jak nazwał Himmler Lindbergha w swoich prywatnych notatkach) stanowiła początek końca reputacji prezydenta jako użytecznego pupila Trzeciej Rzeszy. Pokonując Roosevelta i antynazistowski front jego partii, Lindbergh dał armii niemieckiej dodatkowy czas na pokonanie niespodziewanego oporu Związku Radzieckiego, bez ryzyka jednoczesnej konfrontacji z przemysłową i militarną potęgą Stanów Zjednoczonych. Co ważniejsze, prezydentura Lindbergha wzmocniła niemieckie zaplecze przemysłowe i naukowe – trwały już tajne prace nad bombą o niezwykłej sile rażenia będącej skutkiem rozszczepienia atomu oraz nad silnikiem rakietowym pozwalającym na transport tej bomby przez Atlantyk – przedłużając o dwa lata okres niemieckich przygotowań do apokaliptycznej walki ze Stanami Zjednoczonymi, której wynik, wedle wizji Hitlera, miał przesądzić o losach zachodniej cywilizacji i postępie ludzkości na następne tysiąclecie. Gdyby Himmler odkrył w Lindberghu nawiedzonego żydożercę, jakiego oczekiwało najwyższe dowództwo niemieckie po raportach wywiadu, a nie, jak go pogardliwie określił, „salonowego antysemitę”, być może pozwolono by prezydentowi dokończyć kadencję, a nawet pełnić funkcję przez kolejne cztery lata, do czasu przejścia na emeryturę i przekazania władzy Henry’emu Fordowi, którego Hitler, nie bacząc na jego podeszły wiek, wyznaczył już na następcę Lindbergha. Gdyby Himmler mógł polegać na amerykańskim prezydencie o nieposzlakowanej w kraju opinii jako realizatorze ostatecznego rozwiązania amerykańskiej kwestii żydowskiej, niewątpliwie z chęcią uniknąłby angażowania niemieckich środków i personelu do wypełnienia północnoamerykańskiej misji, a samolot Lindbergha nie musiałby zniknąć z nieba, co Berlin uznał za konieczne w środę, 7 października 1942 – nie doszłoby też nazajutrz wieczorem do objęcia funkcji urzędującego prezydenta przez Wheelera, który, ku zaskoczeniu i uciesze ludzi uważających go dotąd za zwykłego bufona, okazał się autentycznym przywódcą i w ciągu paru dni spontanicznie wcielił w życie te właśnie metody, które von Ribbentrop proponował Lindberghowi i z których amerykański bohater nie skorzystał, ulegając, jak przypuszczał Himmler, infantylnym moralnym obiekcjom swojej żony.

W niespełna godzinę po zniknięciu Lindbergha ambasada niemiecka poinformowała Pierwszą Damę, iż od tej chwili na niej jednej spoczywa odpowiedzialność za bezpieczeństwo syna, jeśli więc nie opuści Białego Domu i nie wycofa się w milczeniu z życia publicznego, Charles junior zostanie relegowany z akademii wojskowej i wysłany na front rosyjski, gdzie weźmie udział w listopadowej ofensywie na Stalingrad i jako najmłodszy piechur Trzeciej Rzeszy pełnić będzie służbę wojskową, dopóki nie polegnie bohatersko na polu walki, ku chwale narodu niemieckiego.

Taką to historię przekazała w skrócie mojej matce ciotka Evelyn, gdy zjawiła się u nas w parę godzin po wyprowadzeniu zakutego w kajdanki rabina Bengelsdorfa z waszyngtońskiego hotelu przez agentów FBI. Pełniejszą wersję zdarzeń przeczytać można w Moim życiu za Lindbergha - pięćsetpięćdziesięciostronicowej apologii w formie osobistego dziennika, opublikowanej tuż po wojnie przez rabina Bengelsdorfa i natychmiast zdyskredytowanej przez rzecznika prasowego rodziny Lindberghów jako „stek obrzydliwych kalumnii, niepopartych faktami, motywowanych żądzą zemsty i chciwością, podszytych megalomanią i wyssanych z palca dla taniego rozgłosu, których pani Lindbergh nie zaszczyci dalszym komentarzem”. Moja matka po wysłuchaniu tej historii doszła do wniosku, że wskutek szoku, jakim było aresztowanie na jej oczach rabina Bengelsdorfa, jej siostra chwilowo postradała zmysły.

Następnym dniem po niespodziewanej wizycie ciotki Evelyn był piątek, szesnasty października czterdziestego drugiego roku. Pani Lindbergh, przed powrotem do Białego Domu, wygłosiła przez radio odezwę z tajnej stacji nadawczej w Waszyngtonie i jako „małżonka trzydziestego trzeciego prezydenta Stanów Zjednoczonych” ogłosiła „koniec krzywdzącej uzurpacji”. Czy odwaga Pierwszej Damy okazała się zgubna w skutkach dla jej porwanego syna, czy Charles junior w ogóle przeżył wiek niemowlęcy, by doświadczyć straszliwego losu obiecanego mu przez Himmlera, a wcześniej spędzić dzieciństwo jako uprzywilejowany podopieczny i cenny zakładnik państwa niemieckiego, czy Himmler, Göring i Hitler mieli cokolwiek wspólnego z karierą polityczną Lindbergha jako propagatora ruchu Najpierw Ameryka, czy istotnie wpływali na kształt polityki amerykańskiej podczas dwudziestodwumiesięcznej kadencji Lindbergha i czy ukartowali jego tajemnicze zniknięcie – wszystkie te pytania pozostają przedmiotem sporów od przeszło półwiecza, sporów znacznie dziś mniej zajadłych i powszechnych niż w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym, kiedy to przez trzydzieści parę tygodni (mimo uporczywie cytowanej opinii Westbrooka Peglera, luminarza antyrooseveltowskiego prawicowego dziennikarstwa, który nazwał tę książkę „poronionym pamiętnikiem klasycznego mitomana”) Moje życie za Lindbergha utrzymywało się na szczycie amerykańskiej listy bestsellerów, obok dwóch biografii FDR, który zmarł rok wcześniej na urzędzie prezydenta, zaledwie parę tygodni przed bezwarunkową kapitulacją faszystowskich Niemiec, która położyła kres drugiej wojnie światowej w Europie.