39735.fb2
Wszedłem do środka i usiadłem na stołku. Podszedł barman.
– Cześć, Eddie – powiedział.
– Nie jestem Eddie – oznajmiłem.
– Ja jestem Eddie – rzekł.
– Nie chcesz mnie chyba wpieprzyć? – zapytałem.
– Nie. Nie wyglądasz pan apetycznie.
– Słuchaj, koleś, jestem spokojny gość. I w miarę normalny.
Nie wącham niczyich pach i nie noszę damskiej bielizny. Ale gdziekolwiek dziś wejdę, zaraz ktoś się mnie czepia. Wiesz może dlaczego?
– Myślę, że ma pan zły dzień.
– Lepiej przestań myśleć, Eddie, tylko przyrządź mi podwójną wódkę z tonikiem i kawałkiem limony.
– Nie mamy ani jednej limony.
– A właśnie że macie. Widzę ją stąd.
– Tej nie mogę panu dać.
– Tak? A dlaczego? Trzymasz ją może dla Elizabeth Taylor?
Jeśli chcesz spędzić najbliższą noc w swoim własnym łóżku, wrzucisz mi do drinka kawałek tej limony. I to szybko.
– Taa? A bo co? Załatwisz mnie sam, czy zawołasz brata?
– Jeszcze jedno słowo, koleś, a będziesz miał trudności z oddychaniem.
Patrzył na mnie zastanawiając się, czy blefuję czy nie. Wreszcie rozsądek zwyciężył. Barman zamrugał, odszedł i zabrał się za przyrządzanie mi drinka. Obserwowałem go uważnie. Żadnych kawałów. Po chwili przyniósł szklankę.
– Tylko żartowałem, proszę pana. Nie zna się pan na żartach?
– Zależy, czy są zabawne.
Odmaszerował i stanął na końcu baru, jak najdalej ode mnie. Podniosłem szklankę i opróżniłem jednym haustem. Wyciągnąłem z portfela banknot. Wyjąłem ze szklanki ćwiartkę limony, wycisnąłem na banknot. Po czym owinąłem ją banknotem i poturlałem w stronę barmana. Zatrzymała się przed nim. Spojrzał na nią. Wstałem wolno, pokręciłem głową, żeby rozluźnić mięśnie karku, i ruszyłem do wyjścia. Postanowiłem wrócić do biura. Czekała mnie kupa roboty. Miałem błękitne oczy i nikt mnie nie kochał. Oprócz mnie samego. Szedłem ulicą nucąc ulubioną melodię z Carmen.