39742.fb2
Jakow nigdy nie widział takiej rzeki. Czarna jak sadza, ze spokojną matową powierzchnią, lekko pomarszczoną, jakby w głębi narastało ogromne ciśnienie. Pasma mgły unosiły się nad martwą wodą, poruszając się z własnej woli, skręcając i rozkręcając jak wstążki; opadały ku powierzchni i płynęły w górę, zestalały się w gęste straszne chmury i rozpadały w bezustannym hipnotycznym tańcu. Jakow nie mógł zdecydować, czy bardziej niepokoi go pozorne życie mgły, czy jej bezmyślna stereotypia.
Nad rzeką brakowało roślinności, nawet blaskodrzewa nie ośmieliły się skolonizować jałowego bazaltowego brzegu, naturalnego czy sztucznego, nie był pewien. Nawet blada trawa odsuwała się od czarnej powolnej wody i kłębiącej się nad nią żywej mgły.
– Jak się przeprawimy? – Zapytał.
Krowa popatrzyła z zadumą na rzekę.
– Zaczekamy na wioślarza.
Jakow zerknął przez ramię na Galinę.
– Słyszałaś?
Skinęła głową.
– Mówiłam ci, że tu na dole jest gdzieś Styks. Powinniśmy zabrać ze sobą Fiodora i jego monetę.
– Kiedy zjawi się wioślarz?
Kościej wzruszył ramionami.
– Kiedy będzie chciał, cholera. Nie śpieszy się, ten wioślarz.
– David mówił, że Elena może przesłać nam wiadomość – powiedziała Galina. – Przez rusałkę albo wodnika.
– A w jaki sposób mogłoby to nam pomóc w poszukiwaniach? – Zapytał Kościej.
– Na pewno nie przeszkodzi – mruknęła Zemuna.
Jakow obserwował mgłę, mając nadzieję, że wypłynie z niej łódź, sunąca po czarnej jak sadza powierzchni, kierowana przez wysokiego mężczyznę na rufie, z długą tyczką w pomarszczonych dłoniach. Potrząsnął głową, przepędzając tę wizję.
– Dlaczego pomyślałaś, że tu będzie rzeka? – Zapytał szeptem Galinę. – Skąd wiedziałaś?
Wzruszyła ramionami.
– W podziemnym świecie zawsze jest rzeka. Albo przynajmniej most.
Jakow zostawił ją, pogrążoną w rozmowie z Tatarem-Mongołem, i usiadł na brzegu, na wpół zły, na wpół zadowolony, że może pobyć sam.
Nie zawsze był taki, pokonany bez walki, obowiązkowy z nawyku. Kiedyś, świeżo po szkole, był rumianym młodzieńcem, który od dziecka chciał zostać policjantem, choć nie pamiętał, że pomysł i marzenie o szaroniebieskim mundurze pochodziły z rymowanej ilustrowanej książeczki o bardzo wysokim policjancie, ratującym koty z drzew bez pomocy drabin czy żurawi.
Kiedyś był również kochankiem i mężem, optymistą. Patrzył w przyszłość ze swoją żoną Tamarą, dziewczyną tak różową i jasnowłosą jak on, pracującą w zakładach włókienniczych, dzielącą małe mieszkanie z ojcem alkoholikiem i cierpiącą bez skargi matką. Jakow pamiętał o teściowej tylko tyle, że miała najbardziej spektakularne ciemne kręgi wokół oczu, jakie kiedykolwiek miał nieszczęście widzieć.
Zakochali się i pobrali, i zamieszkali u matki Jakowa, którą Tamara chyba lubiła bardziej od własnej, choć czasami kłóciły się o drobiazgi. Jakow miał wrażenie, że obie są lekko zakłopotane, że tak dobrze się dogadują; przesądnie wszczynały zdawkowe utarczki (zwykle związane z zupą), żeby odeprzeć demony poważnej walki.
Nie lubił myśleć o tamtych czasach; gardził swoją naiwną głupotą i żałował, że ją utracił. Nienawidził siebie za tę zmianę, a jednak nie wyobrażał sobie, jak mógłby jej uniknąć. Wciąż pamiętał twarz Tamary, ale tylko dlatego, że jego matka nie zgodziła się, żeby zdjął ich zdjęcie ślubne ze ściany, gdzie wisiało obok ikony świętego Gieorgija. Nie potrafił zrozumieć słabości matki do świętego patrona miasta, smok czy nie smok. Smok zresztą był mało imponujący, chuderlawy, wielkości dużego psa, i nie miał skrzydeł. Mimo to spojrzenie Jakowa zwykle zatrzymywało się na nim, niechętne przesunąć się w lewo, na zaróżowioną twarz Tamary, otoczoną chmurą białego welonu. W końcu zawsze spoglądał.
Teraz łatwiej było myśleć o tych czasach, tutaj, na solidnym bazalcie brzegu martwej rzeki, pod czujnym zadumanym spojrzeniem niebiańskiej krowy, która twierdziła, że stworzyła Drogę Mleczną; łatwiej było wierzyć w magiczną krowę niż we własną zdolność do szczęścia. Kościej Nieśmiertelny siedział opodal po turecku, drażniąc się z duszą przestępcy uwięzioną w tęgim gładkim ciele białego gawrona. Galina i Tatar-Mongoł sprzeczali się o naturę pamięci i o to, czy można wybaczyć przewinę, wciąż o niej pamiętając.
Woda rzeki zafalowała. Mały pokryty łuską wodnik wynurzył się i ruszył do brzegu niezdarną żabką. Jego wodorostowe włosy rozkładały się niczym aureola, a ręce z błonami pławnymi, zielone i nakrapiane wielkimi trójkątnymi łuskami, rozbryzgiwały czarną jak smoła wodę. Wygramolił się na brzeg, jego wielkie wyłupiaste oczy badały ich twarze.
– Elena cię przysłała? – Zapytała Galina.
Mały wodnik nieśmiało pokiwał głową i przetrząsnął festony alg zdobiące jego ciało, by wyjąć zmięty, mokry list pokryty czarnymi wirami rzecznej wody, ale poza tym nieuszkodzony. Galina podziękowała mu i rozwinęła list.
– Co pisze? – Zapytała Zemuna, próbując wcisnąć wielki łeb pod jej łokieć, żeby lepiej widzieć.
– Że zastanawia się nad wysłaniem Fiodora, Wija i Oksany na powierzchnię. Radzi także zachować ostrożność.
– Doskonały pomysł – pochwalił Kościej. – Założę się, że wy, worki mięsa, nawet o tym nie pomyśleliście.
– Uważaj, nie jesteś taki niezniszczalny jak myślisz – mruknął gawron Siergiej. – Wiem, gdzie jest twoja śmierć.
– Ja też – dodał Jakow.
Gawron obrzucił go wyniosłym spojrzeniem.
– Oglądałeś kiedyś W krainie baśni?
– Tak, co sobotę rano… A może w niedzielę?
– W niedzielę. W sobotę była szkoła. Nie wiedziałem, że gliniarze lubili takie rzeczy.
– Miałem dziesięć lat – uświadomił go Jakow, ale się uśmiechnął. – Puszczali głównie filmy z lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
– Te bajki były komunistyczną propagandą w przebraniu. Jakow przestał się uśmiechać.
– Nie sądzę.
– Jesteś taki naiwny – powiedział gawron. – Zrobili ci pranie mózgu i nawet o tym nie wiesz. Dlatego zostałeś gliną.
Jakow tylko wzruszył ramionami. Nie lubił, gdy niedawno poznane osoby wyrabiały sobie iluzoryczne wrażenie, że znają go lepiej niż on sam.
– Gdzie jest ten wioślarz? – Zapytał Zemunę.
Zamiast udzielić kolejnej wymijającej odpowiedzi, zalecającej cierpliwość i czekanie, Zemuna bez słowa podniosła kopyto. Przez mgłę, która dla odmiany wisiała nieruchomo jak kurtyna, Jakow zobaczył cień i usłyszał cichy plusk.
Mały wodnik zaskrzeczał i skoczył do rzeki, znikając jak kamień.
– Co w niego wstąpiło? – Zapytała Galina. Pomiędzy jej ciemnymi brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
– Boi się, że wioślarz weźmie od niego – wyjaśnił Kościej. – Głupie stworzenie. Wioślarza nie obchodzą duchy, bogowie i ci, którzy już zapłacili. Bierze tylko od mięsistych, a ten – wskazał ponurego gawrona, siedzącego mu na ramieniu – ten już nie żyje. Tym sposobem, jak myślę, zostajecie tylko wy dwoje.
Jakow i Galina wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Co zabiera? – Zapytał Jakow. – I dlaczego nikt nas nie uprzedził?
– Niebawem się dowiecie – odparł Kościej i uśmiechnął się drwiąco. – Może to was oduczy paplania o tym, gdzie ludzie chcą trzymać swoją śmierć.
– Kiedyś płynąłem przez rzekę – powiedział Timur-bej. – Bierze wspomnienia, nic innego.
Jakow chciał wiedzieć więcej – jakie wspomnienia i dlaczego – ale wąska łódź z szarego drewna dotknęła brzegu. Starzec popatrzył na nich, na łąki i lasy za ich plecami.
– Wsiadajcie – powiedział obojętnym melodyjnym głosem kupca – wsiadajcie, jedno wspomnienie od grupy za podróż w obie strony.
– Jakie wspomnienia zabierasz? – Zapytała Galina.
– Cenne. Będziesz za nimi tęsknić i zastanawiać się dzień i noc, co takiego zapomniałaś – odparł wioślarz. – Ty płacisz?
– Ja – powiedział Jakow. – Nie sądzę, żeby brakowało mi jakichś wspomnień.
Głęboko osadzone oczy w pomarszczonej, twardej niczym rzemień twarzy wpatrzyły się w niego. Rzadkie pasma białych włosów wioślarza powiewały na wietrze i stapiały się z mgłą.
Jakow poczuł w sobie nieprzyjemną obecność, jakby koścista ręka wioślarza sięgnęła w głąb jego duszy i przesiewała zawartość, wypłukując złote samorodki.
– To będzie dobre – usłyszał w końcu. Poczuł ukłucie, gdy coś się w nim oddarło. – Chcesz pomyśleć o tym ostatni raz?
Jakow pokręcił głową.
– Bierz – powiedział i zamknął oczy.
Wioślarz widział mnóstwo wspomnień, ale to nowe stanowiło cenny dodatek. Miało skomplikowany bukiet – sugestia permanentnego przygnębienia tworzyła gorzkawe tło dla rozgrzanej do czerwoności furii i bezradności. Ta mieszanka sprawiła, że pod wioślarzem ugięły się kolana i chętnie by zapomniał o bieżącym zadaniu. Tyczka wbiła się w muliste dno, pchnęła, uniosła się w znajomym ruchu, który pozwolił mu skupić uwagę na delektowaniu się nowym nabytkiem. Dobry wybór, osądził, dobry wybór. Niezupełnie oryginalny, niemniej jednak ekscytujący. Głębia emocji. Smutek tak wielki, że jego martwe serce stało się nagle szkarłatne i ciężkie, jak róża perska ociekająca miodem i rosą.
Rozwód, powolny melancholijny żal, wir mlecznej bieli przysłaniający pulsującą czarną dziurę w środku pamięci. Wioślarz zdumiewał się, że nie ma tu imion i bezpośrednich nawiązań – tylko zawoalowane aluzje, spowite w wiele cienkich jak gaza warstw okoliczności i nieistotnych szczegółów. Drżąc z podniecenia, zerwał je niczym bandaż z rany, przygotowany na nieuchronny gorączkowy rozkwit gangrenowatego kwiatu.
Jest. Powijaki, niebieski kocyk w żółte kaczuszki i czerwono-zielone arbuzy, wir puszystych białych włosów, skręcony zgodnie z ruchem wskazówek zegara na ciemieniu maleńkiej główki. Zdumienie, to samo u każdego dorosłego, na widok drobnych paluszków i paznokietków, maleńkich jak różowe muszelki znajdowane na piaszczystych plażach Bałtyku. Jakie małe, jakie ludzkie, jakie żywe – aż rozum nie chce dać temu wiary. I uznanie dziecka za własne wykraczało poza granice prawdopodobieństwa.
Wioślarz zdumiewał się przez chwilę zdolnością Jakowa do oszukiwania samego siebie – wspomnienie było pogrzebane tak głęboko pod stertami nieistotnych odpadków, że niemal je przeoczył. Nigdy nie nudziły go nowości, te dziwne samorodki radości i bólu, które ostrożnie, skrupulatnie wyłuskiwał z dusz ludzi przychodzących na brzeg jego rzeki; nie mógł zrozumieć, dlaczego z taką desperacją próbują je skrywać.
Jak dziecko, które obraca na języku twardy cukierek, rozkoszując się wyjątkowym smakiem i konsystencją, obracał w głowie obraz niemowlęcia, jego szczelnie zamkniętych oczu i zaciśniętych piąstek. A potem niemowlę zniknęło, tak po prostu, zostawiając po sobie zwinięty kocyk w czerwono-zielone melony i żółte kaczuszki, i wioślarz nie mógł zrozumieć, gdzie się podziało. Przetrząsał wspomnienie, przekładając fragmenty i obrazy jak więdnące płatki, patrząc, szukając odpowiedzi, ale znajdował tylko kolejne woale, jedno wyrzucone opakowanie po drugim, a pomiędzy nimi tylko popiół.
Wreszcie spojrzał na zewnątrz, na ludzi kucających w łodzi. Jakow, jasnowłosy mężczyzna, który parę minut temu zapłacił rachunek, trzymał się za głowę, a siedząca obok niego kobieta poklepywała go po ramieniu w słabym geście pocieszenia.
– Daj spokój – powtarzała. – Nie może być tak źle. Mężczyzna tylko kręcił głową i patrzył z udręką w oczach.
– Przepraszam – powiedziała kobieta. – Czy mogę coś zrobić?
– Nie.
Wioślarz wziął zapłatę i wiedział, że nie ma prawa prosić o więcej. Ale ciekawość wzięła górę. Przestał popychać łódź i zostawił tyczkę wlokącą się w czarnej wodzie za rufą.
– Co się stało z dzieckiem? – Zapytał Jakowa.
– Jakim dzieckiem? – Szepnął.
– Nie baw się ze mną w kotka i myszkę. Wiesz, co zabrałem. – Wspomnienia, które wyłuskiwał, nie znikały, tylko traciły znaczenie emocjonalne; zostawały puste skorupy faktów.
– Nie muszę ci nic mówić – mruknął rozdrażniony Jakow. – Daj mi spokój.
Wioślarz wrócił do kontemplowania nowego wspomnienia. Było niepodobne do innych, małe, a zarazem zniekształcone i pełne zawiłości. Przebiegał ten labirynt, pokonując każdą przeszkodę, badając każdą ślepą uliczkę, każdy zakręt i ukryty zakamarek. Był w tym dobry – karmił się ich wspomnieniami, odkąd zaczęli tu przychodzić, i nie pamiętał co porabiał wcześniej; wspomnienia zabrane innym zastąpiły jego własne.
Pomyślał o amerykańskiej tancerce, o jej wspomnieniach otulonych warstwą obcego języka; rozpoznawał tylko jej wizerunki, gdy stała otoczona przez kilkoro dzieci (Jej? Cudzych?), drżących w śnieżną noc, przy czarnym molo w jakimś nieznanym porcie, gdzie lód obrzeżał ciemną wodę morską i kry tarły o siebie z powolnym zgrzytliwym dźwiękiem. Pamiętał scenę i pełne napięcia twarze widowni, i czerwone draperie wirujące w jej polu widzenia, gdy z rozrzuconymi rękami kręciła pirueta przez wieczność. Pamiętał twarz jasnowłosego mężczyzny, niegdyś przystojną, ale teraz zniszczoną przez alkohol i zarywane noce, i tę samą twarz później, tlącą się ruinę, zgruchotaną strzałem z pistoletu. Te obrazy były symbolami tajemnicy, pozostały niewyjaśnione, lecz przez to nie mniej cenne.
Wioślarz zastanawiał się, czy ten wewnętrzny przymus smakowania wspomnień innych ludzi jest chorobą. Zastanawiał się, czy mógłby brać coś innego jako zapłatę, może jedzenie lub pieniądze, albo czy w ogóle nie powinien przewozić ich za darmo. Nie cieszyło go zadawanie bólu; dawniej wierzył, że im pomaga, uwalniając od tortur emocjonalnych i udręki niespełnionych pragnień. Dawniej myślał, że czyni dobro.
Obojętne jak bardzo dręczyły ich wspomnienia, cierpienie stawało się dotkliwsze, gdy zostały im odebrane – rana ropieje i zaognia się po wyjęciu drzazgi, aż człowiek zaczyna rozważać, czy nie byłoby lepiej, gdyby zostawił przyczyny jątrzenia. Wspomnienia stawały się ich częścią, przemienione z ciał obcych w integralne elementy duszy. Wioślarz nie umiał tego zrozumieć, ale nie mógł też przestać, przymuszony do wyłuskiwania i wchłaniania każdego bolesnego samorodka, dzięki czemu mógł się czuć prawdziwy jeszcze chwilę dłużej.
Łódź dotknęła przeciwnego brzegu, pustego, kamienistego i czarnego jak ten, który niedawno opuścili. Jakow miał wrażenie, że minęły wieki, choć wiedział, że upłynęły minuty. Wyszedł na brzeg na niezgrabnych zdrewniałych nogach i się przeciągnął. Galina stanęła przy nim, milcząca, ale pełna współczucia i wyrzutów sumienia.
– Wszystko w porządku – powiedział do niej. – To nie twoja wina.
Zemuna wygramoliła się z łodzi, jej kopyta ślizgały się po mokrych skałach brzegu. Kościej i Timur-bej wysiedli za nią, uważając, żeby nie wejść w czarną wodę.
Przed nimi rozciągał się las – las Berendeja – i Jakow od razu się domyślił, że Ojczulek Mróz często tu zagląda. Drzewa i gałęzie były pokryte śniegiem, przybrane soplami, skrzące się szronem. W lesie Berendeja rosły prawdziwe drzewa – Jakow rozpoznał białe nakrapiane pnie brzóz, smukłe witki wierzb, kępy wysokich, wyprężonych jak struny drżących osik. Były tam krzepkie dęby i jesiony o popielatej korze, czerwone klony, które sięgały w górę z gracją tańczących dziewcząt, gęste zielone świerki, wyniosłe majestatyczne sosny… Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu ich brakowało.
– Tu jest zima – szepnęła Galina. – Myślisz, że na powierzchni też panuje zima?
– Nie bądź niemądra, jesteśmy tu tylko trzy dni – odparł Jakow.
– A jeśli tutaj czas płynie inaczej?
– W takim razie niewiele możemy zrobić, prawda? – Burknął z irytacją.
– Chyba nie – przyznała i została w tyle, przy Zemunie.
Weszli do lasu i Jakow, choć zdenerwowany, poczuł się jak dziecko, które wkroczyło do prawdziwej bajki. Pomimo zamarzniętych drzew, powietrze było tylko trochę chłodniejsze niż w innych częściach podziemia, a w górze wisiał duch słońca, rozpalający w szronie na każdej powierzchni pryzmatyczne błękity, czerwienie i żółcienie. Delikatne maswerki szadzi tworzyły kwiaty i fantastyczne zwierzęta, które niczym magiczne obrazy wiły się wokół każdego pnia.
Pomiędzy drzewami wiły się zadbane ścieżki i Jakow zdał sobie z zażenowaniem sprawę, że wypatruje na nich stworzeń leśnych, które zwykle mieszkały w lesie Berendeja, przynajmniej w bajkach. Zauważył białego królika śmigającego wśród drzew i rogatą głowę łosia, łypiącego w gałęziach świerka.
– Mogę na chwilę pożyczyć twojego gawrona? – Zapytał Kościeja.
– Proszę bardzo – odparł Kościej i wyciągnął Siergieja z kieszeni. – Tylko nie pozwól mu uciec.
– Jak myślisz, dokąd miałbym pójść? – Burknął Siergiej i nastroszył pióra. – Boże, ale tu zimno.
– Nie jest źle – powiedział Jakow i ostrożnie posadził go na ramieniu. – Czy las wygląda tak, jak się spodziewałeś?
Gawron zamrugał w jasnym świetle i powiódł dokoła spojrzeniem czerwonych oczu.
– Wygląda jak plan filmowy.
– Tylko że jest prawdziwy.
– Albo tak myślisz.
Jakow zastanowił się, czy nie wepchnąć gawrona do kieszeni, ale postanowił dać mu jeszcze jedną szansę.
– Pamiętasz, jak znaleźć Berendeja?
– Jak go znaleźć? Widziałem go tylko w filmach. Jest zmiana sceny, cięcie, a potem się pojawia. Chyba czekamy na cięcie.
Jakow tylko pokręcił głową.
– W zasadzie on ma rację – zamruczała Zemuna za jego plecami. – Berendej wie, co się dzieje w jego lesie. Przybywa bezzwłocznie, gdy zjawiają się intruzi.
Szli kolejnymi ścieżkami, ponieważ spacer sprawiał im przyjemność, a las był taki ładny, że szkoda byłoby go nie zbadać, póki mieli okazję.
– Ile masz lat? – Zapytał Jakow Siergieja.
– Dwadzieścia pięć. A ty?
– Trzydzieści. Myślałem sobie… Jakie lody lubiłeś w dzieciństwie?
Gawron parsknął skrzekliwym śmiechem.
– Pamiętasz te w wafelkowych rożkach, ze śmietankową różą na czubku?
– Też je uwielbiałem. A pamiętasz te małe serniczki w polewie czekoladowej? Mógłbym jeść je na okrągło.
– Je też – przyznał Siergiej. – Dziwne, jakie dobre było jedzenie, gdy byliśmy mali. Teraz wszystko smakuje jak gówno. Ciekawe, czy to dlatego, że wszystko jest z importu i z puszki, czy może tak działają wspomnienia?
Jakow wzruszył ramionami.
– Pewnie po trosze jedno i drugie. I nie wszystko jest do chrzanu. Kurczaki z importu są całkiem niezłe.
W głębi ptasiego gardła zrodziło się pogardliwe burknięcie.
– Pomoc humanitarna? Nazywają je nogami Busha.
– Tak słyszałem.
– Te kurczaki to pieprzone mutanty. Czym oni je karmią w tej Ameryce?
– Nie wiem – odparł Jakow. A jednak czuł, że kolejne wspólne doświadczenie, choć nieznaczące, jakoś ich zbliżyło. Nie podobało mu się to uczucie, bo Siergiej był przestępcą i straconą duszą, wciśniętą na jakiś czas do ciała tłustego białego ptaka. Nie był podobny do niego, na pewno nie był kimś, z kim chciałby się zaprzyjaźnić.
Spojrzał przed siebie. Już się przyzwyczajał do kryształowego światła i magicznego lasu. Zastanowił się, dlaczego jeszcze nie ma Berendeja, a potem przypomniał sobie pogłoski o jego zniknięciu i spochmurniał. Zaczął myśleć, że na błąkaniu się po tym lesie mogą spędzić całą wieczność. Wątpił, czy będą w stanie znaleźć drogę powrotną.
– Patrzcie! – Zawołała Galina, a Siergiej z podniecenia załopotał skrzydłami.
Ciemna chmura zestaliła się ponad drzewami, w powietrzu zabrzmiało krakanie i pohukiwanie. Czarne ptaki, brązowe ptaki, siwe ptaki. Jakow nigdy nie widział tylu ptaków naraz – przysłaniały niebo jak okiem sięgnąć.
– Skąd one się wzięły? – Zapytał.
– Nie wiem – odparł Kościej – ale mnie bardziej interesuje, co robią.
Ptaki, choć było ich nieprzebrane mnóstwo, leciały jak się zdaje w jedno miejsce, wprost przed nimi. Utworzyły nad nim wielki wir, krążąc z głośnym krzykiem.
Pobiegli przez las. Drzewa zrzedły, gdy się zbliżyli do polany.
– Jak z książki z obrazkami – powiedziała Galina.
Jakow przyznał jej w duchu rację. Kryta strzechą schludna chatka z czerwonawych bali, z kominem, z którego płynęły kłęby białego dymu, byłaby jak najbardziej na miejscu, służąc za siedzibę cnotliwemu drwalowi lub jakiejś innej dobrodusznej, acz nieco mizantropijnej postaci. Dach, ganek, poręcz i trzy schodki wiodące do frontowych drzwi były szare i czarne od siedzących ptaków.
Siergiej zesztywniał na ramieniu Jakowa.
– Odpręż się – mruknął Jakow. – Nie wiedzą, kim jesteś. Może nawet to nie są te same ptaki.
– Oczywiście, że są – powiedziała Galina. Odepchnęła go na bok i wbiegła po schodkach. – Masza? – Pytała każdą wypatrzoną kawkę.
Ptaki spoglądały na nią lśniącymi, czarnymi oczami, przekrzywiały łebki porośnięte kępkami piór, ale żaden nie odpowiedział.
Zemuna i Kościej zbliżyli się do drzwi. Kościej szarpnął klamkę.
– Zamknięte na klucz.
– Może go nie ma – powiedziała Zemuna.
Timur-bej pokręcił głową.
– Droga Niebiańska Krowo – zaczął – nie możemy odejść bez sprawdzenia, czy Berendeja nie ma. Nie znam się na waszych bogach, ale duchy moich przodków mówią mi, że bogowie są śmiertelni. Musimy sprawdzić. Jeśli pozwolisz, z przyjemnością wyważę drzwi.
– Zapukajmy jeszcze raz – zaproponował Jakow. – Może nie usłyszał nas za pierwszym razem. – Nie wspomniał o czymś, co zaczęło trapić go w chwili, gdy zobaczył ptaki: a jeśli to Berendej zmawiał się ze Sławą? Może to jego słyszał Siergiej? Należał do tych bardzo nielicznych mieszkańców podziemia, którzy często odwiedzali powierzchnię, żeby kraść światło słoneczne; miał okazję, a Jakow wiedział z doświadczenia, że okazja często przeważa nad motywem.
Timur-bej uśmiechnął się drwiąco.
– Wiem, co mówią ludzie. „Nieproszony gość gorszy od Tatarzyna", prawda?
– To tylko takie powiedzenie. – Galina uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
Ten uśmiech zirytował Jakowa – przypomniał mu o byłej żonie, o jej skłonności do łagodzenia każdego konfliktu, do wygładzania zmarszczek na powierzchni bez względu na to, jaka uraza wrzała w głębi. Odwrócił się do Timur-beja.
– A co, wolałbyś, żebyśmy mówili, że nieproszony gość jest lepszy od Tatara?
Ku jego zaskoczeniu Tatar-Mongoł parsknął śmiechem, pokazując drobne, nierówne i bardzo białe zęby.
– Rozumiem cię, choć nadal wątpię w celowość dokonywania takich porównań. Śmiało, pukaj.
Jakow zapukał i przez parę minut wszyscy – ludzie, ptaki, krowa – słuchali, czy z domu napłyną jakieś dźwięki. Nie napłynęły. Jakow pomyślał, że słyszy ciche brzęczenie, ale nie mógł określić jego pochodzenia, a nawet nie był pewien, czy nie jest po prostu wytworem wytężonego słuchu.
Po chwili kiwnął na Timur-beja.
– Na trzy.
Policzył do trzech i obaj uderzyli ramionami w mocne drzwi. Powiodła się trzecia próba – drewno przy zawiasach pękło i drzwi na wpół wpadły do środka, wisząc na zamkniętym ryglu.
W środku dom pachniał wiórami i żywicą, słońcem i sianem. Ptaki wlały się do środka, jakby przymuszone jakąś niewidzialną siłą.
– Jest tu kto?! – Zawołał Jakow w głąb mrocznego korytarza, stojąc w przestronnej sieni.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, dał znać, żeby wszyscy zostali na miejscu. Nigdy w życiu nie nosił broni, ale teraz żałował, że nie ma pistoletu, gdy szedł korytarzem, lewą ręką muskając ścianę. Kopniakiem otworzył drzwi po lewej stronie. Była to kuchnia, sądząc po wypolerowanych miedzianych rondlach, i zastanowił się przelotnie, po co w ogóle bogom i półbogom kuchnia. Niedawno zamieciona podłoga pachniała świeżą sośniną, pękaty piec był wyczyszczony, bez odrobiny popiołu w przepastnym wnętrzu; obok leżał stos długich wiórów kory brzozowej na rozpałkę, a w kącie piętrzyły się starannie połupane szczapy.
Ptaki wpadające do domu omijały kuchnię, szturmując zamknięte pomieszczenie na końcu korytarza; machały skrzydłami, uderzały, padały na podłogę i podrywały się do kolejnego ataku. Kolejne czarne fale rozbijały się o drzwi i Jakow musiał się przedzierać między ptakami. Skrzydła biły go w twarz, a Siergiej wbijał mu pazury w ramię, jakby się bał, że obłęd otaczających ich ptaków owładnie jego ptasim ciałem i pchnie go do bezmyślnego ataku na zamknięte drzwi.
Jakow przesuwał się wśród pisku i trzepotania. Miękkie puszyste pióra sowy musnęły jego policzek w nieomal czułym geście. Była to płomykówka, i jej widok przypomniał mu o dziewczynie, Darii, z zamierzchłej przeszłości, o jej małym ciemnym mieszkaniu z torami tuż za oknem… Z tymi samymi torami, uświadomił sobie, które mijały jego dom, z tymi samymi torami, którymi jeździły wagony ze szklanymi kulkami – duszokamieniami – do huty szkła. Pokręcił głową, gdy zrozumiał, że gra na zwłokę, niechętny otworzyć drzwi ze strachu, co może za nimi zobaczyć.
Przyłożył ramię do drewna i słaby zamek ustąpił po pierwszej próbie. Była to sypialnia, pełna łagodnego światła przesianego przez zaciągnięte zasłony. Na łóżku leżała pierzyna z zaskakującą górą ozdobnych poduszek, a spod niego wystawał lśniący mosiężny nocnik. Z ikon na ścianie spoglądały ciemne oczy świętego Nikołaja i świętego Gieorgija (i jego wszechobecnej jaszczurki). Na podłodze, równolegle do łóżka, leżały zwłoki, wyciągnięte jak we śnie. Wokół zebrała się kałuża ciemnej krwi, która ściekła z szerokiej klatki piersiowej okrytej kaftanem w kolorze mchu. W ranie nad sercem tkwił bagnet. Choć Jakow nie był ekspertem, rozpoznał, że bagnet jest stary.
– To broń z okresu wojen napoleońskich – powiedział usłużnie Siergiej na jego ramieniu. – Może chcesz ją zabrać, zanim obsiądą go ptaki.
Jakow pokiwał głową. Ptaki, mając wolną drogę, wlatywały do pokoju w niemal komicznie poważnej procesji. Siadały na podłodze, na pomarszczonej, sympatycznej twarzy martwego mężczyzny, na białej brodzie, rozłożonej wachlarzem na piersi i miejscami poczerwieniałej; siadały na zielonej czapce, na czerwonych sękatych dłoniach leżących na podłodze, na szpicach butów z cholewami, i na nogach.
Niewiele było do zrobienia, więc Jakow zawołał swoich towarzyszy. Kiedy stanęli z szacunkiem w półkolu przy zwłokach martwego półboga, Jakow wyszarpnął bagnet.
Kościej westchnął.
– Ostrzegałem go. Mówiłem mu, że lepiej ma ten, kto ukryje swoją śmierć. Strzępiłem język po próżnicy.
– Zamknij się – powiedziała Zemuna z niezwykłą u niej stanowczością. – Okaż trochę szacunku. Zostało nas niewielu, a teraz jednego ubyło.