39742.fb2
Fiodor spędził cały dzień z Oksaną, cygańską dziewczyną, jak wciąż nazywał ją w myśli. Próbował jej wyjaśnić swój lęk przed Cyganami i wytłumaczyć, że to nie jego wina, ale nie okazała mu sympatii. Jakby nie zdawała sobie sprawy, ile wysiłku wymaga od niego tylko sama z nią rozmowa.
Znalazł się w kłopotliwym położeniu, bo Oksana, choć z niego pokpiwała, wciąż szukała jego towarzystwa, jakby na coś liczyła. Świta szczurów ciągnęła za nimi, gdy wybrali się na kolejny długi spacer. Wrócili w porze kolacji i stwierdzili, że trwa następne zgromadzenie.
Fiodor czuł gorycz – po tak wielu latach wreszcie znalazł swoje miejsce, był szczęśliwy, nie musiał użerać się z życiem, ale nawet tutaj odnalazły go duchy przeszłości w postaci Oksany. Świat powierzchniowy zdołał tu wtargnąć, zasypując go swoimi troskami, ani na chwilę nie zostawiając w spokoju.
Wśliznął się za stół obok Sowina.
– Co się dzieje?
Sowin przesunął się na długiej ławie, żeby zrobić miejsce dla niego i Oksany. Gdy usiedli ściśnięci, szepnął:
– Berendej nie żyje.
– Wrócili?
Sowin pokręcił głową.
– Przysłali list przez wodnika, jednego z kumpli Eleny, jak sądzę. Mówią, że chcą podążyć jakimś tropem. Przypuszczam, że napisał to twój przyjaciel gliniarz.
– Nie jest moim przyjacielem – zaznaczył Fiodor. – Lubię gliniarzy nie bardziej niż ty.
Sowin uśmiechnął się ironicznie.
– Na tym zawsze polegał problem, rozumiesz? Nie można lubić bandytów, nie można lubić prawa. Pewnego dnia rozmawiałem z paroma gośćmi, i wiesz co? Obojętne, jaki okres weźmiesz pod uwagę, gliny, tajniacy i bandyci pracowali razem, czasami niepodobna ich było rozróżnić.
– W dzisiejszych czasach nie jest tak źle – powiedział Fiodor. – Jasne, biorą w łapę… Ale daleko im do poziomu zła KGB.
– Poziomu zła – powtórzył Sowin. – Podoba mi się. I masz rację, jak sądzę. Ten Jakow wygląda na przyzwoitego faceta, na dodatek jest wnukiem Davida. Chce dobrze, kłopot w tym, że próbuje pracować ze spierdolonym systemem.
Nie było Zemuny, żeby pokierowała zebraniem, więc tej roli podjęła się Elena. Fiodor zazdrościł jej pewności siebie, gdy wstała i jak gdyby nigdy nic przemówiła do tuzinów ludzi, stworów i bóg tylko wie, czego jeszcze.
– Sytuacja jest znacznie gorsza, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. – Jej czysty głos niósł się w pełnym dymu powietrzu, docierając do każdego stołu we wszystkich zakamarkach karczmy. Nawet małe domowiki, które zwykle zajmowały się drinkami i kubełkami z trocinami, stanęły jak wryte, słuchając z powagą na małych brodatych obliczach.
– Wodniki donoszą, że znaleziono w rzece inne rzeczy z powierzchniowego świata: broń, noże, pistolety. Mówią mi, że codziennie przybywa duszokamieni, że rusałki już nie wychodzą na powierzchnię, nawet przy pełni księżyca, gdy powinny tańczyć na brzegu. A teraz słyszymy, że Berendej nie żyje.
Szept przemknął nad tłumem jak podmuch wiatru w trawie i znów zapadła cisza. Fiodor czekał, żeby Elena powiedziała, co trzeba zrobić – zejść głębiej pod ziemię, wycofać się i uciec w nieznane, niezbadane miejsca?
– Jest jasne, co musimy zrobić – powiedziała Elena. – Musimy podjąć walkę z powierzchnią, nie po raz pierwszy i zapewniam was, że nie ostatni, przynajmniej jeśli odniesiemy zwycięstwo.
– Co to znaczy: nie po raz pierwszy? – Szepnął Fiodor. – Myślałem, że trzymanie się jak najdalej od powierzchni to podstawa.
– Prawda – przyznał Sowin. – Tak było, odkąd tu jestem. Dawni ingerują, ale zazwyczaj subtelnie. Ale słyszałem o czasach, kiedy ingerencja miała charakter bardziej bezpośredni, i byli w to zamieszani nawet ludzie.
Fiodor wsparł głowę na złożonych rękach, gotów wysłuchać kolejnej historii.
– Czego się na mnie gapisz? – Burknął Sowin. – Ich zapytaj. – Wskazał stół na wpół ukryty za rogiem.
Fiodor mógł zobaczyć tylko ciemny męski żakiet i sznurowane dziewczęce trzewiki, z których wystawały drobne palce stóp.
– Kim oni są? – Zapytał Oksanę.
– Żydami. Chodź, przedstawię cię. Zwykle siadam z nimi.
– Dlaczego? – Fiodor wstał i poszedł za nią.
– Dlatego. Gdy nie masz kraju, każdy sądzi, że nie masz prawa tworzyć narodu. Jakby brak ziemi odbierał ci prawo do posiadania własnego języka. Jakby to była twoja wina. Żydzi i Cyganie, nikt ich nie lubi.
Ludzie przy stole – rodzina, jak się wydawało, mężczyźni w długich surowych chałatach, dzieci w podniszczonych ubraniach po starszym rodzeństwie, kobiety w szarościach i czerni – spojrzeli na niego ciemnymi oczami i uśmiechnęli się, jakby niepewni jego zamiarów.
– To Fiodor – przedstawiła go Oksana. – Prawdopodobnie jedyny żyjący człowiek, który nie wie, co to jest pogrom.
– Słyszałeś o Protokołach mędrców Syjonu? - Zapytał mężczyzna z długą brodą i zmarszczkami wokół życzliwych oczu.
– Coś obiło mi się o uszy. Czy nie zostały sfabrykowane?
Mężczyzna westchnął.
– Czy to się nigdy nie skończy?
Mieszkali w strefie osiedlenia – wszyscy mówili „strefa" – w mieście Witebsku. Rodzina Herszela mieszkała w tym sztetl od pokoleń, od czasów powstania strefy. Byli kupcami i rzeźnikami, urzędnikami i czasem żołnierzami. Mieli liczne rodziny i byli pobożni, gdy okoliczności pozwalały – Herszel w młodości studiował Torę, a potem został przyjęty na uniwersytet w Kijowie. Wrócił do Witebska zaraz po ukończeniu studiów jako lekarz z dyplomem, gotów do dobrej pracy dla swojego środowiska. Niedługo później poślubił Rozę. Było to w tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym; ich pierwszy syn urodził się rok później.
W osiemdziesiątym pierwszym wszystko się zmieniło. Herszel stwierdził, że spekulowanie, jak i dlaczego, jest raczej bezcelowe, ale fakt był taki, że Aleksander III, następca Aleksandra II, wyzwoliciela i generalnie dobrego cara, po prostu uwziął się na Żydów. Co więcej, z nieznanych powodów wszyscy ich winili za zabójstwo Aleksandra II. Herszel nie był zaskoczony – żył dość długo, by wiedzieć, że gdy zaczynają się kłopoty, prędzej czy później znajdzie się winny, zwykle pochodzenia semickiego.
Tajna policja, Ochrana, nigdy nie angażowała się jawnie, ale gdy w całym Witebsku zaczęto plądrować żydowskie sklepy, Herszel nie czekał, aż czarne sotnie wedrą się do prywatnych domów i zaczną bić i mordować mieszkańców. Postanowił przeprowadzić rodzinę do Moskwy w nadziei, że tam, wśród milionów, zdołają się ukryć przed nieszczęściem. Mogli się przechrzcić albo wyemigrować na obiecane ziemie Ameryki, ale, podobnie jak Sowin, Herszel nie wierzył w emigrację. „Nie można uciec przed sobą", powiedział żonie, gdy wspomniała o takiej możliwości, „i nie można uciec przed własnym przeznaczeniem".
– Czy przeprowadzka do Moskwy nie jest ucieczką? – Zapytała sceptycznie i pogłaskała po włosach najmłodszą córkę, która czepiała się jej długiej spódnicy.
– Nie – odparł. – Rosja jest naszym domem. Przenosimy się do innego pokoju, ale pod tym samym dachem.
Roza mruknęła coś niepochlebnego o wartości tego domu i zasugerowała, że gdy dom się wali, najmądrzej jest wyjść na zewnątrz. Herszel udał, że nie słyszy. Ameryka leżała daleko i nie był przekonany, czy naprawdę jest warta miesięcy podróży. Powiódł wzrokiem po schludnej małej jadalni, po świeżo bielonych ścianach, i zrobiło mu się przykro na myśl o pożegnaniu. Nie chciał zostawiać gadatliwych sąsiadów, którzy ostatnio zrobili się cisi i przygnębieni, i miał wyrzuty sumienia z powodu swojego przywileju – jako lekarz mógł opuścić strefę. Świat na wschodzie był nieznany i przerażający, ale teraz takie same stały się strome wzgórza i wąskie kręte uliczki Witebska.
Moskwa powitała ich zimnem i ponurymi lodowatymi murami. Osiedlili się nad rzeką, w wilgotnym małym domu. Tęsknili za czystym, suchym mieszkaniem w Witebsku, gdzie pomimo biedy Herszel cieszył się szacunkiem; tutaj mieli budować wszystko od nowa. W ich tutejszym sąsiedztwie mieszkało paru Żydów i Herszel opiekował się nimi, a także, od czasu do czasu, ich krowami i końmi.
Najmłodsze z sześciorga dzieci urodziło się jesienią roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego. W dziewięćdziesiątym pierwszym w Moskwie zaczęła się antysemicka czystka.
Dom ich sąsiadów został spalony, a na ulicy wymalowano popiołem gwiazdy Dawida. Poskarżyli się żandarmom, ale władze okazały ewidentny brak zainteresowania. Poradzono im się nawrócić.
– Może powinniśmy – powiedział Herszel.
Roza westchnęła i poprawiła najmłodszą córeczkę w ramionach, poklepując ją po plecach.
– I co to da?
– Dostaniemy nowe papiery.
– Och, mój drogi naiwny mężu. Czyżbyś nie wiedział, że nie pytają Żyda o papiery przed walnięciem go w twarz? A jeśli sądzisz, że nie wyglądasz na Żyda, to musisz spojrzeć w lustro.
Ameryka wydała się bardziej atrakcyjna, zwłaszcza gdy połowa żydowskich mieszkańców Moskwy została wyeksmitowana, w większości zakuta w łańcuchy.
Herszel uważał, że jego rodzina niczym się nie wyróżnia, dlatego wydawało mu się niesprawiedliwe, że oni ocaleli. Wyraźnie pamiętał ten dzień – Pascha, zimna wiosna, śnieg wciąż gruby, ale zapach wilgotnej ziemi, z dnia na dzień coraz silniejszy, zapowiadał wiosnę, prawdziwe ciepło, kwiaty i lepkie pierwsze liście, pyłek w powietrzu i puch z wysokich topoli, i słodką woń kwitnącej lipy. Był to czas, gdy każdy śni o krokusach kwitnących pod śniegiem, o nasionach nabrzmiewających w ciemnej glebie, gotowych wybuchnąć ze świeżą energią odnowionego życia; był to również tradycyjnie czas, gdy słowa „zabójca Chrystusa" padały częściej, niż Herszel mógłby sobie życzyć.
– Jestem pożytecznym Żydem – powiedział Rozie. – Nic złego nam się nie stanie.
Westchnęła i nic nie powiedziała, co samo w sobie było niezwykłe – rzadko kiedy brakowało jej słów. Herszel przypuszczał, że widok tylu Żydów w łańcuchach i ignorowane przez policję pogłoski o tylu śmiertelnych ofiarach odebrały jej mowę; a może sprawił to wstyd, że oni uniknęli podobnej niedoli, wstyd, że są „pożyteczni". Nigdy nie nazwała go zdrajcą, ale podejrzewał, że tak o nim myśli i to być może częściej, niż gotowa byłaby przyznać.
– Co mam zrobić? – Zapytał. – I co z dziećmi?
Pokręciła głową, wciąż milcząca i niepocieszona, i zostawiła go samego w ciemnej jadalni, która wciąż pachniała wczorajszą wieczerzą paschalną. Niski, mroczny sufit przytłaczał, płomień samotnej wysokiej świecy migotał, wąskie smużki sadzy przyciemniały i tak już beznadziejnie ponure mieszkanie.
Tej nocy, o czym Herszel dowiedział się później, mieszkańcy podziemia zrobili się niespokojni, poruszeni przez chmury rozpaczy, które powoli przesączały się z powierzchni pod ziemię. Wyjaśnił, że to normalne – przeważająca atmosfera jednego miejsca udziela się drugiemu, ale zazwyczaj emanacje były na tyle słabe, że maskowały je miejscowe emocje i nastroje. Tylko w czasach wielkich tragedii stawały się tak potężne, że pobudzały podziemnych mieszkańców do działania.
– Nie rozumiem – przerwał Herszelowi Fiodor. – Bez obrazy, ale co wtedy było takie wyjątkowe? Zdarzyło się przecież mnóstwo innych tragedii.
– Nie wiem – odparł Herszel. – Wszyscy mamy swoje powody i domysły, ale czy to naprawdę jest ważne? Oczywiście były inne tragedie. Ale przypuszczam, że wtedy wszyscy już mieli dość.
Ich dom stał tak blisko rzeki, że Herszel miał prawo obawiać się powodzi. Wiosną, gdy drzewa wciąż były nagie, miał dobry widok na skutą lodem rzekę i martwił się o dzieci – zwłaszcza nieustraszonego, krnąbrnego pierworodnego Daniła – biegające po zielonym, niepewnym lodzie, który w każdej chwili mógł się otworzyć w czarnym lodowatym uśmiechu. Zawsze miał oko na rzekę, zwłaszcza wieczorem, licząc się z nieposłuszeństwem dzieci i niepojętymi zrządzeniami losu.
Tej nocy wyszły z otwierających się w lodzie szczelin, skakały wśród drzew. Herszel patrzył, przerażony, a jednak nie zaskoczony, przekonany, że groteskowe stworzenia wyłażące ze wszystkich zakamarków, z łat świeżego śniegu, z każdego rozwidlenia gałęzi drzewa, mają coś wspólnego z exodusem jego ludu. Zrozumiał, że się nie mylił, gdy wielka, mało ludzka głowa wniknęła przez szybę w oknie jadalni, nie wytłukując jej, jak gdyby z niej pochodząc, i zapytała, gdzie są Żydzi.
Herszel nie wiedział co powiedzieć.
– Kim jesteś? Czego chcesz? – Szepnął.
Głowa przygryzła obwisłą wargę.
– Przyjacielem – zapewniła. – Nazywam się Pan. Przyszliśmy was zabrać, pomóc wam.
– Większość odeszła. Zabrano ich w łańcuchach do strefy, zostali tylko pożyteczni Żydzi. – Był zaskoczony pogardą, jaka zabarwiła jego słowa.
– A ci „pożyteczni Żydzi" – głowa powtórzyła słowa, nie rozumiejąc ich znaczenia – chcą tu zostać? Pomimo wszystkich krzyków i skarg, jakie słyszymy w podziemiu?
– Ja nie chcę – odparł Herszel – ale dokąd mamy pójść? Cierpienia są wszędzie, w dodatku jest ich za wiele. Co mam zrobić?
– Znajdź tych, którzy chcą odejść – poleciła rogata głowa. – Wrócimy jutro i zabierzemy was tam, gdzie cierpienia zelżeją. – Zagwizdała i roztopiła się w mrocznym szkle, a wraz z nią zniknęły pozostałe zjawy, jakby nigdy nie istniały.
Słowa o złagodzeniu cierpień podejrzanie kojarzyły się ze śmiercią, ale Herszel uznał, że nie ma wyboru. W końcu takie rozwiązanie udobrucha Rozę. Zawołał ją i dzieci i dopiero wtedy zrozumiał, że jeśli nie patrzyli przez okno w ciągu ostatnich dziesięciu minut, nie uwierzą w jego historię.
Niczego nie tłumacząc, kazał im zapukać do drzwi sąsiadów i zapytać, czy chcą odejść. Nie powiedział dokąd ani dlaczego, ograniczył się do stwierdzenia, że wszędzie będzie lepiej niż tutaj, gdzie mogli tylko czekać na wygaśnięcie ich pożyteczności. Czekać na śmierć albo nawrócenie, czekać na kolejną mowę Konstantego Pobiedonoscewa, nazywającego Rosję dziedzicem Konstantynopola i Bizancjum, a Moskwę trzecim Rzymem. Czekać, aż znów przypomni wszystkim, kto zabił Chrystusa i komu nigdy nie zostanie to wybaczone. Herszel założył, że kimkolwiek było rogate stworzenie, nie przyjaźniło się z Chrystusem, i w tym momencie to mu wystarczało.
Ale nie innym. To kara, podejrzewał, za jego dawne tchórzostwo i drobne, ale codzienne zdrady. Wszyscy mówili, że jest im dobrze, gdzie są, a niektórzy zagrozili napuszczeniem na niego Ochrany. Wszyscy chcieli wierzyć, że najgorsze minęło, że przeżyją, bo są albo zbyt ważni, albo zbyt niepozorni. Herszel uśmiechnął się smutno na myśl o ich złudzeniach i nagle poczuł się zakłopotany swoją zarozumiałością – przecież wcale się od nich nie różnił.
W końcu tylko jego rodzina zgodziła się pójść do podziemia. Była to lekcja, jak przypuszczał – smutna lekcja o smutnym stanie kraju, gdzie jedyna droga ucieczki prowadziła pod ziemię, gdzie na jego życiu zależało tylko pogańskim bóstwom, w które nawet nie wierzył.
Fiodor pokiwał w milczeniu głową. Siedział obok Oksany, która przytulała się do najmłodszej córki Herszela i Rozy, wiecznego niemowlęcia w powijakach. Dziecko zaczęło radośnie gaworzyć i Oksana się roześmiała.
– Prawda, jaka milutka? – Zapytała Fiodora.
Wzruszył ramionami, nie chcąc podejmować tematu; dzieci były mu obojętne, zwłaszcza te, które jeszcze nie umiały mówić. Słuchał głosów wznoszących się dokoła. Skupiony na opowieści Herszela, stracił coś ważnego i teraz wytężał słuch, żeby to nadrobić. Elena zadecydowała, że wypad na powierzchnię jest najlepszym wyjściem, i pozostawało tylko pytanie, kto poprowadzi ekspedycję. Na pewno nie Pan, oświadczyła. Pan, z rozłożystym porożem i smutnymi oczyma, dąsał się w kącie, wyzywająco krzyżując koźle nogi i ludzkie ręce.
To nic osobistego, wyjaśnił Wij. Zeszłym razem akcja przebiegała zbyt chaotycznie, była niezorganizowana. Nie możesz wypędzać wszystkich swoich sług na powierzchnię i ukazywać się w postaci kolorowej zjawy, bo zostaniesz wzięty za diabła lub halucynacje. Mogliby ocalić więcej ludzi, dodał, gdyby wysłali kogoś, kto bardziej przypominał człowieka.
– Jak ty – burknął z kąta Pan. Zawtórował mu powszechny śmiech, który ucichł, gdy tylko pomocnicy Wija podeszli z widłami, żeby podnieść jego straszne powieki.
– Wij ma rację – poparła go Elena – zwłaszcza że to będzie rekonesans. Powinniśmy wysłać ludzi. Może ty pójdziesz, Fiodorze?
Fiodor nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.
– Ja?! Dlaczego?!
– Ponieważ niedawno przybyłeś z powierzchni – odparła Oksana. – Podobnie jak ja.
– Jeśli chcesz, możesz zabrać moje szczury – zaproponował Sowin. – Też chciałbym pójść, ale…
– W porządku – przerwała mu Elena. – Naprawdę nie musisz się tłumaczyć. Nie chcesz iść, nie idź.
– Ja też mogę? – Zapytał Fiodor.
– Nie. Ty jeszcze nie zapłaciłeś.
Za wszystko trzeba płacić, tyle Fiodor wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, że jego cierpienia uznano za błahe, że został osądzony i stwierdzono u niego braki. Jego drobne pospolite udręki poczytano za afektacje zasadniczo zdrowej duszy, wolnej od ran i prawdziwego smutku. Pomyślał, że to dziwne, czuć się winnym i niedocenionym, podczas gdy całe jego życie było niczym więcej niż jedynie nieprzerwanym pasmem beznadziei i powolnym opadaniem ku najniższemu wyobrażalnemu stanowi energetycznemu. I co za to dostał? Miał być rzucony z powrotem w kotłujący się rynsztok, z którego zdołał uciec, z cygańską dziewczyną i stadem szczurów do towarzystwa.
– Nie jest źle – powiedziała Oksana i delikatnie poklepała go po ręce. Nagle to ona była tą silną, to ona dodawała otuchy i panowała nad sytuacją. – Jestem pewna, że wszystko pójdzie dobrze.
– Jak wrócimy na powierzchnię?
– Nie wiem. – Oksana popatrzyła pytająco na Elenę. Elena wzruszyła ramionami i spojrzała na Pana. Pan parsknął w piwo.
– Nie chcecie mojej pomocy, znajdźcie sobie kogoś innego.
– Ja was tam dostarczę – oznajmił Ojczulek Mróz. Choć siedział spory kawałek dalej, przy barze, trudno było nie zwrócić uwagi na jego dudniący głos i widoczną z daleka czerwoną czapkę. – O ile nie macie nic przeciw wczesnej zimie.
Fiodor pomyślał o menelach i żebrakach, o długich fluorescencyjnych tunelach podziemnych skrzyżowań i stacji przesiadkowych metra.
– Byle nie za srogiej – poprosił.
– Nie będzie za zimna – zgodził się Ojczulek Mróz. – Ale śnieżna.
Była noc i świecił księżyc w pełni. Wyszli z zamarzniętego lasu pełnego girland, kwiatów i niezwykłych drzew z czystego lodu, a gdy się obejrzeli, zobaczyli, że las jest tylko warstwą szronu na oknie wystawy. Fiodor zadarł głowę, patrząc na duże wilgotne płatki śniegu sypiące się z niskich chmur, podświetlonych srebrzystą poświatą.
– Tego mi brakowało – powiedziała Oksana. Zadrżała, chowając ręce głęboko w kieszenie wyświechtanego paletka z nastroszonym sztucznym futrem na kołnierzu i łatami na łokciach. – Naprawdę.
– Mnie chyba też – mruknął Fiodor. Zastanowił się przelotnie, dlaczego nie jest poruszony pięknem śniegu i zupełnie niezwykłą ciszą nocy, i dopiero po chwili uświadomił sobie, że padający śnieg stłumił zwyczajny ryk samochodów i rozbrzmiewające od czasu do czasu pijackie krzyki. Podejrzewał, że ta niezdolność do odczuwania wzruszenia jest swego rodzaju wadą wrodzoną, i chciałby coś z tym zrobić, chciałby nauczyć się czuć coś poza upartym strachem przed Cyganami i całym światem.
Szczury otaczały ich jak ciemna kałuża – rozbiegały się i zbiegały, przyciskając się mocno do siebie i kolejno podnosząc różowe łapki, by chronić je przed kontaktem ze śniegiem.
– Lepiej chodźmy – powiedziała Oksana. – Marzną.
– Dokąd? – Zapytał Fiodor.
– Gdzie możemy się ukryć ze stadem szczurów? W taborze, jak sądzę.
Fiodor chuchnął na palce.
– Wiesz, gdzie są?
Pokręciła głową.
– To nie ma znaczenia. Możemy pójść na którykolwiek dworzec, zobaczyć, czy są tam Cyganie. – Popatrzyła na linię dachów na tle nieba. – Najbliżej jest Kijowskiej. Sprawdźmy, kogo tam znajdziemy. Jeśli wolisz, możemy spróbować w parku.
Fiodor ruszył z nią po zasypanej śniegiem ulicy. Słaby wiatr tworzył wiry śniegu; podnosiły się i upadały, obciążone grubymi płatkami. Zła pogoda dla narciarzy, pomyślał, śnieg jest za ciężki, za mokry. Będzie się przyczepiać do nart wielkimi grudami.
Szczury otoczyły szczelniej stopy Oksany, próbując schować się pod spódnicą i rąbkiem płaszcza. Niektóre ośmieliły się do tego stopnia, że wskoczyły na buty Fiodora i wcisnęły się w nogawki. Czuł na łydkach ich futro, zaskakująco ciepłe i miękkie. Z westchnieniem zgarnął kilka gryzoni i włożył do kieszeni. Inne uznały to za zaproszenie, błyskawicznie wspięły się na jego ramiona i wcisnęły pod grubą pikowaną kurtkę, którą pożyczył od Sowina, za ciasną, ze zbyt długimi rękawami.
– Polubiły cię – powiedziała z uśmiechem Oksana. Biały śnieg osiadał na jej czarnych włosach, tworząc grubą przejrzystą koronę, gdy się topił i znowu zamarzał.
„A ty?" – chciał zapytać, ale nie mógł zmusić języka do wypowiedzenia tych słów. Lepiej zastanawiać się w duchu niż raz na zawsze zyskać pewność, że przez swoją niezdolność do odczuwania jest antypatyczny; nigdy nie próbował rozważać paradoksu swojej obojętności i silnego pragnienia, żeby ktoś go polubił, choćby Cyganka – zwłaszcza Cyganka.