39742.fb2
Żołnierze zajmowali się swoimi sprawami – Galina słyszała ich kroki, którym towarzyszyło wesołe brzęczenie ostróg na kocich łbach dziedzińca.
Timur-bej pokręcił z dezaprobatą głową.
– Rozdzierali boki koniom, niedobrze. Koń jest mądrym zwierzęciem. To jak dźganie ostrogami rodzonego dziecka.
– Nie znam się na tym – powiedział Jakow. – Bądź cicho, próbuję usłyszeć, co się dzieje.
Głosy, które do nich docierały, były stłumione, słowa niezrozumiałe. A potem rozległ się inny dźwięk – zgrzyt, i okropne ciche siorbanie, i szepty, przenikliwe jak lodowe igły. Galina przygryzła kłykieć palca wskazującego, żeby powstrzymać się od krzyku i ucieczki w ślepym przerażeniu.
Straszne dźwięki – nie śmiała wyobrazić sobie ich źródła, ale wiedziała, że nie jest ludzkie – zabrzmiały głośniej. Miała wrażenie, że coś liże drzwi szopy chropawym, a zarazem wilgotnym jęzorem. Jej pamięć zalały opowieści – ongiś zapomniane ze strachu, gdy była jeszcze dzieckiem, teraz zaś świeże jak przed laty. Wiedźma, która lizała drzwi pieca wykute z siedmiu warstw żelaza. Stwory z jęzorami zwieszonymi na wysuszone piersi, szpony znajdujące oczy dziecięcych ofiar z bezlitosną precyzją przeznaczenia. Słowa jak igły, oczy jak węgle.
Węszenie przy drzwiach. Ogromny mokry nos przyciśnięty do kruchych desek, wyczuwający za nimi ludzkie ciało. Gorący cuchnący oddech omył jej twarz, płynąc przez szczeliny pomiędzy deskami, skąpał ją w smrodzie zgniłej cebuli. Zacisnęła zęby, żeby się nie zakrztusić.
Nawet Zemuna wyglądała na przerażoną – przytuliła do niej duże cielsko, szukając pociechy i niemal ją przewracając. Ciepło i mleczny zapach krowiej skóry na chwilę podniosły ją na duchu. Zastanowiła się, co ma w sobie Zemuna – prawdziwe ciało czy tylko gwiazdy? Gdyby przedziurawić białą krowią skórę, czy wyrwałoby się oślepiające światło, spalając wszystko w pobliżu na gorący astralny popiół?
A potem, tak po prostu, coś rozerwało deski niczym strzał z obrzyna. Galina zobaczyła rozcapierzone pazury i ogromne oko, płonące niczym słońce w czasie astralnej burzy, i coś uderzyło ją w pierś, przewracając na ziemię. Jakow i Timur-bej chwycili intruza, a Zemuna stanęła dęba i młóciła powietrze kopytami. Nachyliła rogi i rzuciła napastnika na ścianę. Wylądował z głuchym łoskotem. Galina usiadła, oddychając urywanie i chrapliwie.
Stworzenie było mniejsze niż z początku myślała – wielkości człowieka, ale z ostrymi szponami i kępkami piór na nadgarstkach obciągniętych pomarszczoną siną skórą. Pozbawione warg usta skrzywiły się, odsłaniając duże żółte zęby, kwadratowe jak pola szachownicy. Jedno oko gorzało pośrodku czoła. Galina zrozumiała, kto ich zaatakował.
Zemuna odezwała się pierwsza.
– Jednookie Licho. Myślałam, że pozbyliśmy się was obu.
Galina słyszała opowieści o Lichu i jego towarzyszu, Zlydenie. Wiedziała, że te dwa pasożyty, ucieleśnienia wszelakiego nieszczęścia, przyczepiają się do swojej ofiary i odchodzą dopiero wtedy, gdy straci wszystko i w końcu zginie wskutek czystego zbiegu niefortunnych okoliczności. Licho dyszało ciężko.
– Głupia krowa – powiedziało zgrzytliwym głosem. – Myślisz, że zapakowanie do beczki i wrzucenie do rzeki wystarczy, żeby się mnie pozbyć? Zawsze znajdzie się jakiś biedny głupiec, który ją otworzy. Ludzie nie mogą znieść zamkniętych beczek, skrzyń i pudełek, jeszcze się tego nie nauczyłaś?
– A zatem wypuścili cię ci żołnierze – domyślił się Kościej. – Głupi śmiertelnicy.
– Owszem, wypuścili – zarechotało Licho. – A my przyczepiliśmy się do nich jak smoła do futra. Przyszliśmy za nimi do domu, tylko że są martwi i tępi, i tkwią po niewłaściwej stronie rzeki. Nie znaleźliśmy ich pobratymców, nie znaleźliśmy waszej głupiej mieściny. Są zbyt martwi, żeby wiedzieć, jakiego mają pecha.
– W takim razie czemu z nimi zostaliście? – Zapytał Timur-bej. – I dlaczego ptaki?
Licho zachichotało obłąkańczo.
– Zbyt ciekawy, zbyt ślepy. Ślepy jak Berendej, głupi staruch, chociaż mógł nas zwabić z powrotem do beczki. Ale odmieniliśmy jego szczęście, odmieniliśmy. Wasze szczęście też się odwróci, obłąkana dziewczyno, leniwy gliniarzu. Będzie wam tak źle, że wszystko, co was spotkało do tej pory, uznacie za dobre.
Żołnierze stłoczyli się w wejściu, z muszkietami w pogotowiu. Zemuna zamuczała i potrząsnęła rogami.
– Nie musicie robić tego, co wam każe Licho i Zlyden.
– Tak, musimy – odparł kapral. – Obiecali nam życie, obiecali, że znów będziemy chodzić po ziemi, uciekniemy z tego zimnego piekła i odzyskamy życie. Obiecali nam oczy i skrzydła ptaków, które latają, które widzą…
Gdy jego głos się wyciszył, bagnet wycelował w pierś Jakowa. Żołnierz zrobił krok do przodu. Przez otwór, w którym były drzwi, wpadało nieco światła. Spojrzenie Galiny powędrowało w górę ściany pałacu. Nie widziała dachu, bo był za wysoko, ale mogła go sobie wyobrazić, pokryty czarną masą biednych przesiedlonych ptaków.
– Masza! – Wrzasnęła.
Żołnierze podeszli bliżej i zamarli, niepewni co zrobić – ostatecznie nie walczyła z nimi, tylko krzyczała.
– Masza! Masza!
Odpowiedział jej łopot tysięcy skrzydeł i krakanie, jej nawoływania spłoszyły ptaki. Wyobraziła sobie, jak krążą, rozkrzyczane – a potem wlały się do szopy pierzastym, czarnym jak smoła strumieniem.
Ptaki wydawały się zdezorientowane, najpierw zaatakowały żołnierzy, potem Galinę i jej przyjaciół. Zemuna odganiała je ogonem, ich ostre dzioby i lśniące oczy nie robiły na niej wrażenia. Jakow zakrył głowę rękami, ale patrzył spomiędzy palców w chmurę ptaków, podobnie jak Galina, oboje szukali, choć poszukiwania były z góry skazane na niepowodzenie – wszystkie kawki wyglądały jednakowo, wszystkie wrony były takie same. Może Masza była wśród nich, może nie. Galina przypuszczała, że Jakow chce odnaleźć swojego Carla, i może prosić go o wybaczenie.
Zerkając pomiędzy palcami chroniącymi oczy, widziała, jak żołnierze odpędzają ptaki. Kilka padło na ziemię, uderzonych kolbami muszkietów. Pióra fruwały w powietrzu. Jedno, lśniąco czarne, zawirowało przed jej twarzą jak śmigło helikoptera.
– Proszę – szepnęła do obracającego się piórka, gdy szorstkie ręce i drewniane kolby muszkietów popychały ją do wyjścia – proszę, nie pozwól mi umrzeć, zanim jej nie znajdę.
Szeptała do pióra, póki nie upadło na ziemię, jak spadająca gwiazda.
– Oczywiście, że nas nie zabiją – powiedział Jakow. – Nie słyszałaś? Dlaczego mieliby nas zabijać, skoro mogą zabrać nasze szczęście? Rusz głową, chociaż raz.
Galina zagryzła usta i nie odpowiedziała. Odkąd żołnierze poprowadzili ich do pałacu, przez cały czas broniąc się przed oszalałymi, skrzeczącymi ptakami, Jakow wydawał się niespokojny. Jego zwykła apatia ustąpiła rozdrażnieniu okraszonemu jadowitą złośliwością.
Pomieszczenie, w którym obecnie przebywali, było prawdziwym lochem – podziemnym, z krzyżującymi się grubymi belkami i ciężkimi zaryglowanymi drzwiami z maleńkim okienkiem strzeżonym przez żelazne pręty. Było tu mnóstwo słomy do spania i odrobina światła, w którym twarz Jakowa miała zły, nawiedzony wyraz. Może to tylko broda, pomyślała Galina, nadaje mu taki wygłodniały, zdesperowany wygląd. Ale jego złe słowa wciąż dzwoniły jej w uszach, dlatego uciekła w kąt, nie pragnąc niczego więcej niż zagrzebać się w słomie i zniknąć.
Jakow krążył po lochu.
– Nie do wiary. To miejsce… Rabują człowiekowi wszystko w co wierzy, potem zabierają wspomnienia, a teraz nasze szczęście. Co to za miejsce?
– Elena mówiła, że to nie będzie utopia – odparła Galina.
Jakow potrząsnął głową, nie przestając krążyć.
– Dokąd zabrali Zemunę i pozostałych?
– Nie wiem.
– No to pomyśl!
Zakopała się w słomę i podciągnęła kolana do piersi. Zabiłaby za kąpiel i za możliwość posiedzenia w samotności, chociaż przez krótką chwilę. W towarzystwie Jakowa, który zachowywał się w ten sposób, na niczym nie mogła się skupić. Czuła się nieważna i mała, jak wtedy, gdy nauczyciel przepytywał ją przed klasą, a ona nie mogła podać właściwych odpowiedzi, i im bardziej się starała, tym bardziej się plątała. Zbierało jej się na płacz.
– Nie wiem – powtórzyła. – Przestań tak do mnie mówić.
Zatrzymał się i odwrócił.
– Jak?
– Właśnie tak. Zachowujesz się, jakby to była moja wina.
– A nie jest?
Z niedowierzaniem pokręciła głową.
– To ty jesteś gliną.
– I robiłem swoje. Robiłem dobrze, a potem ty się zjawiłaś i zaciągnęłaś mnie na spotkanie z tym swoim kumplem, który jest obłąkany, ale miał dość oleju w głowie, żeby się wymigać od tej przygódki, i teraz tkwimy w lochu. Skąd wiesz, że twoja siostra jest tutaj? Skąd wiesz, że ten rozgardiasz ma coś wspólnego z nami?
– Ptaki… – Zaczęła.
– Tak, tak, wiem. Ptaki są wszędzie. I co z tego?
– One są ich oczami. Widzą wszystko. Może, jeśli się dowiemy, co widzą ptaki…
– A niby jak?
Galina usiadła, wyprostowała plecy.
– Zostało jakieś jedzenie?
– Nie. Aha, mam kawałek tego okropnego keksu, który upiekł David. – Przelotny uśmiech rozjaśnił jego brodatą twarz, gdy pomyślał o dziadku, i Galina poczuła wyrzuty sumienia, że go od niego zabrała.
– Wystarczy – powiedziała. Wzięła ze stwardniałych palców Jakowa lepki kawałek ciasta oblepiony kłaczkami i brudem. Jej ojciec miał takie ręce, twarde i szorstkie jak rzemień. Myślała, że wszyscy mężczyźni mają takie. Pamiętała zaskoczenie, gdy podała rękę jednemu ze współpracowników matki i odkryła, że ma miękkie, kobiece dłonie. Co więcej, szybko się dowiedziała, że bardzo mało ludzi ma takie ręce jak jej ojciec; była to jedna z niewielu rzeczy, jakie wciąż o nim pamiętała.
Uklękła przy kracie w drzwiach i kruszyła placek na podłogę, gruchając cicho. Gdy wyciągnęła szyję, mogła zobaczyć kawałek korytarza i na końcu mały otwór strzelniczy, zbyt wąski, żeby zmieścił się człowiek, ale dość duży dla ptaka.
– Chodźcie – wabiła. – Chodźcie, ptaszki, mam dla was dobre ciasto.
Ptak o czarnych, przylizanych piórach przysiadł na parapecie strzelnicy. Przekrzywił łebek, celując lśniącym koralikiem oka w okruszki na podłodze.
– To na nic – powiedział Jakow. – Nie przyleci.
– A skąd wiesz? – Zapytała Galina, nie odwracając się od drzwi.
– Nie mamy szczęścia. Nie rozumiesz? Kiedy Licho i Zlyden są razem, nie mamy szans. Gdy tylko coś może pójść źle, to na pewno pójdzie.
Galina nie odpowiedziała. Kucnęła niżej, palce jej zdrętwiały od kruszenia placka; ciasto kruszyło się i kruszyło, przemieniając w drobny proszek.
Karmiły gołębie, ona i Masza; Masza, wówczas malutka, z jakiegoś powodu niczego bardziej nie pragnęła, niż mieć w domu gołębia. Galina uśmiechnęła się, wspominając drewnianą skrzynkę, którą znalazły przy tylnych drzwiach pobliskiego sklepu monopolowego, pachnącą świeżymi wiórami i kwaśnym rozlanym piwem; jak znalazły patyk i pożyczyły kłębek włóczki od jednej z posępnych starszych pań, które lubiły robić na drutach, siedząc na ławce przy wejściu do ich bloku. Jak podparły skrzynkę na patyku obwiązanym jasnobłękitną włóczką i nakruszyły wczorajszego chleba. Jak czekały z zapartym tchem, chichocząc, na gołębie, które stłoczą się pod skrzynką, jakby nie mogły się doczekać ich schwytania.
Galina chciałaby czuć to samo, co tamtego dnia – lekkie podenerwowanie z odrobiną poczucia winy, gotowa podać wymyślony powód każdemu dorosłemu, który zapyta, dlaczego chcą łapać gołębie, ale drżąca z radosnego oczekiwania, szczęśliwa, że siostrzyczka patrzy na nią z podziwem, że jest zachwycona, że Galina, generalnie niepotrzebna i niezdarna, posiada wiedzę tajemną umożliwiającą budowanie pułapek na gołębie. Zwykle Masza, wówczas pięcioletnia, traktowała ją z życzliwością i delikatnością, jaką dorośli okazują chorującym dzieciom. Galina nie okazywała niewdzięczności – przeciwnie, była przekonana, że Masza jest jedyną osobą pod słońcem na tyle wspaniałomyślną, by kochać kogoś, kto jest antypatyczny – ale wolała pielęgnować te nieliczne strzępki wspomnień, które świadczyły o jej kompetencji.
Ściągnęła brwi na myśl o gołębiu, którego udało im się zwabić wraz z szalejącą garstką innych ptaków. Pamiętała, jak skrzynka opadła z łoskotem, jak ptak bił skrzydłami o drewniane listewki swojego więzienia, niemal podnosząc je z ziemi. Skrzynka podskakiwała na rozgrzanym asfalcie podwórza jak opętana, a one śmiały się, trochę zawstydzone. Wreszcie pobiegły obejrzeć swojego więźnia. Gołąb był zwyczajny, szary, ale lśniący metaliczną zielenią i fioletem, jak plama oleju w kałuży, gdy promienie słoneczne padały na pióra pod odpowiednim kątem. Masza, zachwycona, pogłaskała ptaka.
– Serce bije mu tak mocno – powiedziała. – Czuję, jak skacze pod moimi palcami.
Wtedy Galina zauważyła, że ptak nie jest całkiem zdrowy – nóżki, zakończone pazurkami, łuskowate i gadzie, wydawały się większe niż powinny, opuchnięte i sine.
Masza też to spostrzegła i głośno wciągnęła powietrze.
– Patrz. – Wskazała brudny kawałek sznurka zwisający z nóżki i wybuchła płaczem. Galina z trudem powstrzymała łzy, gdy zrozumiała, że ktoś – pewnie chłopcy, którzy terroryzowali zabłąkane koty i spędzali większość czasu na zabawie w betonowych rurach na pobliskiej budowie – wcześniej schwytali ptaka, przywiązali go sznurkiem i puszczali jak latawiec. Zawiązany za ciasno sznurek odciął krążenie w ptasich łapkach – dlatego gołąb tak łatwo dał się złapać za drugim razem.
Galina otarła łzy Maszy i zaprowadziła ją do domu. Masza niosła biednego gołębia, który już nie walczył o wolność. Wyraźnie pamiętała ptaka z opuchniętymi nóżkami, leżącego biernie na otwartych dłoniach pięciolatki, tak idealny obraz klęski, że lepszego nie można sobie wyobrazić. Próbowały zdjąć sznurek, ale opuchlizna była zbyt duża – łuskowata skóra wybrzuszyła się i gołąb drżał za każdym razem, gdy dotykały zranionej nóżki. Niedługo później już nie mógł się podnieść. Pojechały autobusem do weterynarza. Gołąb zdechł w drodze, więc wysiadanie przy klinice nie miało sensu. Pojechały na ostatni przystanek i czekały, aż autobus zawróci, by zabrać je do domu. Pochowały gołębia w ostatnim ocalałym sadzie i nigdy więcej nie próbowały złapać innego.
Ptak zeskoczył z parapetu na podłogę korytarza, z wahaniem przypatrując się Galinie i okruszkom, najpierw jednym okiem, potem drugim.
– Nie ruszaj się – szepnęła Galina do Jakowa. – Błagam, tylko się nie ruszaj.
Nie odpowiedział, ale przestał chodzić. Galina nie widziała jego twarzy, ale wyobrażała sobie, że obserwuje zbliżającego się niepewnie ptaka z takim samym przejęciem jak ona.
Ptak czujnie dziobnął okruszki, zerkając z ukosa na otwartą rękę Galiny leżącą na podłodze.
– Wszystko w porządku – szepnęła. – Śmiało, jedz.
Ptak jadł, szyja podskakiwała mu z każdym dziobnięciem. Okruszki placka wypełniały wole, ptak wydawał się całkowicie pochłonięty kolacją. Galina przesunęła rękę, centymetr po centymetrze, aż niemal dotknęła ptasiej nogi. Ptak przestał dziobać i przyjrzał się dłoni, która znów znieruchomiała.
Galina przygryzła wargę, czując, jak sucha skóra łuszczy się jej pod zębami, ustępując delikatnemu ciału i gorącej słonej krwi.
– Nie ruszaj się – szepnęła – stój spokojnie.
Ptak zastygł w bezruchu i Galina rzuciła się ku niemu. Uderzyła głową w metalowe pręty drzwi – zupełnie o nich zapomniała – i skrzywiła się z bólu. Wyciągnięte palce musnęły skrzydło w chwili, gdy przerażony ptak zerwał się do lotu, bez większego wysiłku unikając pojmania. Zniknął w otworze strzelnicy na końcu korytarza, a ona wciąż chwytała puste powietrze, wyciągnięta ręka niemal wyskakiwała ze stawu, poskrzypywała w łokciu. Poczuła dłoń na ramieniu.
– Uciekł – powiedział Jakow. – Głowa do góry, prawie go miałaś.
– Prawie to zawsze za mało – szepnęła. W każdym razie tak mawiała jej matka.
– Co zrobiłabyś z tym ptakiem? Pomyśl o tym, Licho może rozmawiać z ptakami, ale to wcale nie znaczy, że ty też.
– Musimy spróbować. Co, chcesz tu zgnić?
Jakow otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale przeszkodził mu łopot skrzydeł. Tłusty biały gawron przecisnął się przez strzelnicę i omal nie spadł, niezdarnie machając skrzydłami. W krótkich podskokach zbliżył się do celi.
– Nareszcie – powiedział. – Szukałem was całe wieki.
– Siergiej! – Galina podniosła i przytuliła ptaka, opierając się chęci ucałowania dzioba. – Jak nas znalazłeś? Dlaczego cię puścili?
– Udawałem głupiego – wyjaśnił gawron i nawet jego wysoki ptasi głos nie zdołał zamaskować zadowolenia. – Uznali, że nie jestem dość ważny, by mnie ścigać. Zajęli się Zemuną i Kościejem.
– A co z Timur-bejem? – Zapytała Galina.
– Z nim? Nie wiem. Jest człowiekiem, więc pewnie gdzieś go zamknęli, żeby mu zabrać szczęście, o ile jakieś mu zostało po wszystkich tych latach pod ziemią. – Siergiej zachichotał, zadowolony z dowcipu. – Więc poszedłem was szukać, ale nie uwierzycie, co znalazłem.
Siergiej nie mógł latać; przycięte skrzydła wystarczały, żeby złagodzić upadek, ale były za krótkie i zbyt postrzępione, żeby umożliwić prawdziwy lot. Podskakiwał i podfruwał w drodze z szopy do okna na parterze pałacu; dostał się do środka i rozpoczął wędrówkę z jednego pokoju do drugiego. Znalazł wiele ptaków i więcej żołnierzy, niektórych francuskich. Żaden nie zwrócił na niego uwagi, a on szybko zrozumiał dlaczego – wśród czarnopiórych przybyszów, którzy obsiedli parapety i dziobali owoce na gałęziach drzewa, nie brakowało albinosów. Siergiej wciąż uważał, że to dziwne, myśleć o sobie jak o ptaku, ale musiał przyznać, że w tym przypadku ptasia postać jest przydatna, zapewniając mu doskonałe przebranie. Skakał po drewnianych podłogach i ręcznie tkanych chodnikach w czerwone, żółte i niebieskie pasy; podfruwał niezdarnie na parapety i balkony, wspinał się po kręconych schodach, tracąc orientację w niezliczonych korytarzach i amfiladach pustych pokoi, zamieszkanych tylko przez kłęby kurzu. Po jakimś czasie przestał się przejmować, czy nie odwiedza ponownie sprawdzonego już pokoju, i nie był szczególnie pewien, czy posuwa się w górę, czy w dół.
Nie pamiętał, jak trafił do wejścia jednej z siedmiu wież; wiedział tylko, że musiał wyciągnąć szyję, żeby zobaczyć następny zwój szerokiej spirali schodów, które biegły w górę i skręcały w lewo. Skakał ze stopnia na stopień, myśląc, że tylko w naprawdę wysokiej wieży schody skręcają tak łagodnie. Piął się coraz wyżej, od czasu do czasu zapominając o bożym świecie, przekonany, że wciąż pilnuje silosu, wciąż w ludzkiej postaci, i że kapral wysłał go po coś do magazynu. Wreszcie ocknął się i zobaczył, że słońce zachodzi, a potem znowu wschodzi – dziwne rzeczy działy się z czasem na tej klatce schodowej.
To wtedy usłyszał śpiew, rwący się i cichy, przerywany często dla nabrania tchu w wielkich hałaśliwych haustach. Słysząc ten drżący, niepewny, słaby głos, wyobraził sobie dziecko, może chore dziecko, małego chłopca z astmą, który zabija czas w chorobie, udając, że śpiewa w cerkiewnym chórze. Potem do pierwszego głosu dołączył drugi i nieudolny duet rozbrzmiał echem na klatce schodowej. Trzeci spróbował śpiewać, lecz zakaszlał, jęknął i zakończył szlochem, a potem zapadła cisza.
Siergiej przyśpieszył. To nie były głosy Licha ani żołnierzy. Zadecydował, że należą do więźniów, na pewno nie Zemuny czy Kościeja, ani nawet Galiny, skoro o tym mowa. Mimo to pędził w górę, ciekaw, kto śpiewał tak żałośnie.
Na szczycie schodów były jedne drzwi z wąską szczeliną u dołu. Siergiej nie bez trudności przecisnął się przez otwór. Owładnięty strachem przed spotkaniem z kotem czy wyrzuceniem siłą przez mieszkańców, nie spodziewał się, że poczuje taką głęboką litość i gniew.
Z początku pomyślał, że ma przed sobą trzy nagie kobiety przykute łańcuchem do ściany; jeśli w jego sercu zbudziła się wstrętna chora przyjemność na widok takiego zniewolenia, to wyparowała w chwili, gdy ujrzał długie krwawiące siniaki na nadgarstkach smukłych rąk bez palców, obwisłe cienkie piersi i ptasie nogi tak opuchnięte, że ciało na wpół skrywało kajdany. Szczupłe, drobnokościste twarze przywiodły mu na myśl bizantyjskich świętych i aniołów – wielkie ciemne oczy, delikatne wschodnie rysy zwężające się i przechodzące w drobne szpiczaste podbródki oraz niewielkie, ale idealnie wykrojone usta rozchylone w cierpieniu.
Potem zauważył, że ich nagie ciała są bezkształtnymi workami, przypominającymi oskubane kurczaki. Z drżeniem zrozumiał, że rzeczywiście są to ciała ptaków – oskubane do czysta z piór, z widniejącymi tu i ówdzie kępkami puchu i sterczącymi dudkami.
– Kim jesteście? – Szepnął do kobiet-ptaków.
Jedna po drugiej podniosły głowy, z oczami na wpół ukrytymi pod ciężkimi ciemnymi powiekami, i odszepnęły po kolei:
– Ałkonost.
– Sirin.
– Gamajun.