39742.fb2 Tajemna historia Moskwy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Tajemna historia Moskwy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

17 AŁKONOST, SIRIN, GAMAJUN

Jakow przerwał opowieść.

– Co się stało później?

Siergiej nastroszył pióra.

– Już ci mówiłem, żebyś nie przeszkadzał. Po prostu słuchaj, dobra?

Jakow skinął w milczeniu głową.

Siergiej podjął opowieść. Opowiedział, jak wrósł w podłogę przy drzwiach, niezdolny ani zawrócić, ani pośpieszyć z pomocą, sparaliżowany przez mieszaninę przerażenia, odrazy i litości, jak stał się boleśnie świadom swojego małego, tłustego ptasiego ciała. Zadrżał, gdy wyobraził sobie, jak wyglądałyby jego nagie skrzydła – patyki bez dłoni obciągnięte niebieskawą pomarszczoną skórą.

Ciemne bizantyjskie oczy obserwowały go spod ściany, przykuwając jego uwagę, i nie mógł się nawet rozejrzeć po pokoju.

Widział tylko oczy i zakrwawione kajdany skuwające niewysłowione, niewyobrażalne okropieństwo.

– Dlaczego tu jesteście? – Wychrypiał w końcu. – Co oni wam zrobili? Dlaczego… – Chciał zapytać, dlaczego są nagie, ale po namyśle zmienił zdanie. – Co się stało z waszymi piórami?

– Zabrali je – odparła Sirin rwącym się, lecz słodkim głosem, i usta jej zadrżały. – Zabrali je, żeby zrobić z nich amulety i dać złemu człowiekowi.

– Odrosły – dodała Ałkonost – ale znów je zabrali.

– Umrzesz po dwakroć – syknęła Gamajun, w jej oczach płonęło niepohamowane szaleństwo.

– Czy mogę jakoś wam pomóc? – Zapytał szeptem Siergiej. Przepełniał go smutek, potężniejszy niż wszystko, co dotąd odczuwał; pomyślał, że pierwszy raz w życiu naprawdę coś czuje. Niczego więcej nie pragnął, jak tylko im pomóc.

– Weź moje ostatnie pióro. – Ałkonost przesunęła się niezdarnie, obracając się bokiem, nagim z wyjątkiem jednego białego piórka. – To czar.

– Jak działa?

– Nie wiem. – Ałkonost przygryzła wargę, bliska płaczu. Teraz nie było w niej nic majestatycznego.

– Moje też weź – powiedziała Sirin i wykręciła się, przesuwając ciężkie ciało, odsłaniając siwe pióro pod skrzydłem. – To urok.

– Weź wszystkie! – Gamajun szamotała się dziko w łańcuchach, aż krew spływała z jej kostek i nadgarstków. – Weź moją klątwę, weź moją nienawiść, weź wszystko, co mamy, ale połóż kres temu poniżeniu. – Gdy przestała się miotać i zwisła bez siły w okowach, z głową zwieszoną na piersi, Siergiej zobaczył czarną smugę pióra na jej karku.

Zabrał trzy pióra i przystanął przed drzwiami. Nie chciał ich tak zostawiać.

– Wrócę po was – powiedział. – Obiecuję.

Trzy kobiety-ptaki milczały. Po chwili Ałkonost zaczęła śpiewać dziecięcą kołysankę, którą Siergiej słyszał zbyt dawno temu, żeby pamiętać słowa, ale melodia wzbudziła w jego sercu nieznaną mu tęsknotę za szczęśliwymi czasami bez odpowiedzialności, za czasami, gdy mógł się skulić pod grubym pikowanym kocem, bezpieczny od wszelkich zmartwień. Przełknął żółć podchodzącą do gardła i przecisnął się przez szczelinę pod drzwiami. Czuł się jakiś lżejszy, bardziej pusty.

Poruszył skrzydłami, próbując im to wyjaśnić.

– Tak to jest, widzicie – powiedział. – Już nic nigdy nie będzie takie samo. Jakby moje życie pękło na pół. Wiecie, o co mi chodzi?

Jakow pokiwał głową. Znał różnicę przed i po, czuł pęknięcie dzielące jego życie na dwie odrębne, niemożliwe do pogodzenia części, niemające ze sobą nic wspólnego; był teraz innym człowiekiem. Miał ochotę rzucić się na zimną podłogę swojego więzienia, płakać i bić pięściami w deski, gdy pomyślał, że ta rysa, ta przyczyna rozdziału – to wspomnienie – została wyrwana z jego duszy kościstymi widmowymi palcami wioślarza.

– Gdzie są pióra? – Zapytała Galina.

Siergiej uśmiechnął się, zadowolony z siebie, i podniósł skrzydła. Tam, wśród jego własnych brudnobiałych piór, tkwiło jedno połyskliwie białe piórko, jedno szare i jedno czarne, z dudkami bezpiecznie wplątanymi w puch.

Jakow wyjął je niezdarnymi krótkimi palcami i przyjrzał się im uważnie.

– Co z nimi zrobimy?

– Czar, urok i klątwa – powiedziała Galina.

Jakow westchnął i zamknął dłoń.

– Co to znaczy? Wszyscy tutaj mówią głupimi zagadkami, jakby rzucanie zlepków słów mogło im nadać znaczenie. Cóż, ja się do tego nie nadaję, dla mnie to jeden bełkot. Więc nawet nie próbuj mówić tak, jakbyś wiedziała, co się dzieje.

– Nie mów mi, co mam robić i mówić – burknęła. – Za kogo ty się uważasz? Nie jestem twoją żoną, więc nie warcz na mnie za każdym razem, gdy coś idzie źle.

Wzruszył ramionami i podał jej pióra.

– W takim razie sama to rozgryź.

Galina przyjrzała się piórom na dłoni, przechylając je na boki, żeby pochwycić światło z okna na końcu korytarza. Jej mina zdradzała konsternację równą tej, jaką odczuwał on. Jakow stłumił uśmieszek satysfakcji.

– Urok albo klątwa? – Szepnęła z zadumą. – Czy któryś z was pamięta jakieś bajki z piórami?

– Tylko z płatkami kwiatu – odparł Siergiej. – Pamiętacie tę o siedmiobarwnym kwiecie?

Galina uśmiechnęła się szeroko.

– Jasne. „Leć, mały płatku, ze wschodu na zachód, z północy na południe, i wróć, spełnij moje życzenie, kiedy dotkniesz ziemi".

– To ta – zaskrzeczał Siergiej, zadowolony. – Myślisz, że zadziała?

– Nie słowa. Ale zobaczmy, co się stanie, kiedy dotkną ziemi. – Otworzyła dłoń i wszyscy troje patrzyli, jak pióra spływają na podłogę, ich delikatne jedwabiste promienie falują w łagodnym przeciągu z okna na końcu korytarza.

Czekali, patrząc na leżące nieruchomo pióra.

– Pieprzyć to – burknął Jakow. – Chodźmy stąd, poszukajmy Kościeja. Może on będzie wiedział, o co tu chodzi.

– Nie możemy odejść – przypomniała mu Galina i wskazała drzwi. Jakby był głupi.

– Siergiej, dosięgniesz do zamka? – Zapytał.

– Zaczekaj – odparł gawron i przecisnął się na zewnątrz przez szczelinę pod drzwiami. Usłyszeli skrobanie i posapywanie przerywane łoskotem, który oznaczał upadek. – Nie mogę dosięgnąć. – Siergiej wetknął głowę przez otwór. – Gdybyś mógł mnie podsadzić… Ale jeśli nawet, nie wiem, czy jestem dość silny.

– Ja jestem – odparł Jakow i położył się na podłodze. Wcisnął rękę w otwór i czekał, aż gawron stanie na otwartej dłoni. Gdy szponiaste zimne ptasie palce zacisnęły się na jego kciuku, przekręcił się na prawy bok, wyciągając rękę w górę.

– Jeszcze kawałek – poinstruował Siergiej. – Jest. Dotykam dziobem. – Rozległo się zgrzytanie i pobrzękiwanie metalu. – Nie dam rady, zamek jest za mocny.

– Przyłóż dziób do zapadki – polecił Jakow. – Idzie w prawo czy w lewo?

– W lewo. Tylko bądź ostrożny.

Jakow chwycił ptasie nogi i wytężył siły, żeby przesunąć wewnętrzną zapadkę. Pracował po omacku, jego ciężki oddech mącił ciszę w celi. Siergiej był żołnierzem – Jakow czuł, jak gawron się pręży, próbując usztywnić ciało i pozostać bez ruchu.

Zaskoczył go ostry trzask – w pierwszej chwili pomyślał, że skręcił kark Siergiejowi. Galina skoczyła do drzwi i pchnęła. Drzwi się otworzyły. Jakow uwolnił ptaka, podniósł magiczne pióra i wstał z podłogi.

– Nic ci nie jest? – Zapytał Siergieja.

– W porządku – odparł z korytarza gawron. – Jestem tylko trochę obolały. Chodźcie, pokażę wam drogę.

***

Jakow nie lubił używać przemocy, a gdy już musiał, starał się zachować stoickie podejście, ani nie czerpiąc przyjemności, ani nie czując niesmaku. Próbował zachować ten sam dystans, gdy skręcili za róg i natknęli się na jednego z żołnierzy napoleońskich; ten był Francuzem. Patrzył na Jakowa bardzo okrągłymi, bardzo wyblakłymi oczami, jego usta naśladowały ich kształt. Sięgnął po muszkiet, ale nie zdążył wycelować, bo Jakow posłał go na ziemię jednym ekonomicznym ciosem.

– Co z nim zrobimy? – Zapytała Galina, patrząc na żołnierza ze zmartwioną, niemal współczującą miną. – Nie zostawimy go tak po prostu, prawda?

Jakow wzruszył ramionami.

– A co innego można zrobić? Ja go nie będę dźwigać. – Spojrzał na woskową twarz żołnierza, na zapadnięte powieki porysowane niebieskimi żyłkami, delikatnymi jak pęknięcia na porcelanowym kubku. – Nic mu nie będzie. – Prawdę mówiąc, żołnierz nie wyglądał najlepiej, podobnie zresztą jak ci, których widział wcześniej. Wydawało się, że nie mogą być bardziej martwi, i to wytrącało go z równowagi. Wszyscy inni tutaj byli żywi, a przynajmniej myśleli, że żyją. A jeśli było inaczej? A jeśli on też był martwy?

Jakow pokręcił z uśmiechem głową i ruszył za gawronem, który tańczył i podskakiwał niecierpliwie, w głąb drewnianego korytarza. Nie był martwy; to nie była jedna z tych głupich historyjek, które opowiadali sobie w dzieciństwie przy ognisku, podczas granatowych, niekończących się nocy na letnim obozie. Wciąż je pamiętał, niemądre i nielogiczne, o meblach zjadających ludzi i groźnych, ale beznadziejnie tępych seryjnych zabójcach. I o martwych ludziach, którzy nie wiedzieli, że nie żyją, dopóki ktoś im tego nie powiedział, i wtedy rozpadali się w proch. Nawet jako dorosły pamiętał lodowate ciarki na karku, wywołane nie tyle przez same opowieści, ile przez ciemność i ogólny nastrój radosnej konspiracji, wzajemnego straszenia się i udawania strachu, aż stawał się prawdziwy.

– Tutaj. – Siergiej przystanął przed drzwiami. Jakow obejrzał się ze zdziwieniem. Tylko zakręt i kawałek korytarza, który prawdopodobnie biegł wokół pałacu, oddzielał ich loch od celi Zemuny i Kościeja.

– Przez cały czas wiedziałeś, że tu są? – Zapytała Galina. – Dlaczego nie dałeś im piór?

Siergiej nadął ptasią pierś.

– Dlatego. Jesteście ludźmi, jesteście swoi. Te baśniowe istoty… Nie za bardzo.

– Sam jesteś baśniowym stworzeniem – zaznaczyła Galina. – Jesteś gadającym ptakiem.

– Zwyczajne ptaki też mogą mówić. Poza tym tak naprawdę nie jestem ptakiem.

– Twoje pióra mają odmienne zdanie w tej kwestii – powiedział Jakow. – Śmiało, wchodzimy.

Okienko w tych drzwiach było umieszczone wyżej niż w ich niedawnym więzieniu. Jakow złapał Siergieja i bezceremonialnie wepchnął do środka. Zajrzał przez otwór, ale zobaczył tylko ciemność i słabe migotanie. Lekki zapach mleka i trawy powiedział im, że w środku rzeczywiście przebywa Zemuna.

– Patrz – usłyszeli szeleszczący głos Kościeja – to ten ożywiony trup z powierzchni.

– Nie nazywaj go tak – upomniała go Zemuna. – Nie sądzisz, że nikt nie chce, by przypominano mu o jego śmiertelności?

– Mnie nic o tym nie wiadomo – odparł z wyraźną drwiną Kościej. – Co nam przynosisz, gawronie?

– Pióra – odparł Jakow, przyciskając usta do okienka w drzwiach. – Od Ałkonost i spółki. Wiecie, co z nimi zrobić?

Z zewnątrz dobiegło posapywanie i szepty. Jakow westchnął i zaczął majstrować przy prostym zamku, łatwym do otworzenia byle jakim wąskim narzędziem.

– Masz może spinkę? – Zapytał Galinę.

Sięgnęła do kieszeni dżinsów – tych samych, które nosiła, odkąd się tu zjawili. Jakow zdał sobie sprawę, że jego ubranie też jest brudne, i zastanowił się, dlaczego tak mało go to obchodzi.

– Masz. – Galina podała mu smukłą wsuwkę na otwartej dłoni.

Przyglądał się przez chwilę cienkiemu czarnemu kawałkowi metalu, wtulonemu w głęboką zmarszczkę jej linii życia. Przypominała słowo wyrwane z kontekstu, nie pasowała tutaj. Stali w drewnianym korytarzu jakiegoś średniowiecznego pałacu, mając do towarzystwa jedynie blade nieziemskie światło, w miejscu znajdującym się pod rzeką, tunelami metra i tajnymi bunkrami KGB, w miejscu, które na dobrą sprawę leżało zbyt głęboko, żeby w ogóle istnieć. Spinki do włosów nie miały tu prawa bytu. A jednak wcisnął ją w zamek, przesuwając zapadki – tym razem szło mu łatwiej, bo nie musiał pracować na ślepo. Wysunął język, bo przypomniał sobie, że w dzieciństwie to pomagało. Oddychając ciężko, trochę zawstydzony wystawianiem języka, pracował w skupieniu, aż zapadki się przesunęły. Galina poklepała go po ramieniu.

– Czego? – Parsknął z większym rozdrażnieniem niż zamierzał.

– Patrz – szepnęła.

Spojrzał. Więcej żołnierzy, oczywiście, i jeden niósł dziecko na ramionach – straszliwie zdeformowane dziecko, które trzymało go za szyję podobnymi do szponów rękami i okrutnie bębniło piętami po jego bokach, marszcząc mundur. Jakow rozpoznał legendarnego Zlydena. Od grupy płynął zapach starego popiołu i kwaśnego mleka, i Jakow nigdy nie pragnął bardziej niczego, niż znaleźć się jak najdalej od nich.

Koszmarne dziecko zakwiliło, kopniakami zmuszając żołnierza do truchtu. Pochyliło się i ugryzło w ucho swojego wyraźnie zezłoszczonego wierzchowca.

Jakow poczuł, że coś drgnęło w jego duszy na dźwięk płaczu dziecka. Dlaczego nie chciało przestać, dlaczego nie chciało się zamknąć i siedzieć cicho, dlaczego musiało dręczyć go chlipaniem i piskiem, nieregularnymi, zwodniczymi okresami ciszy, które zapowiadały kolejny atak płaczu? Jedyną rzeczą, która teraz powstrzymała go od krzyku – zamknij się, zamknij, bo inaczej… – Był nagły niewytłumaczalny strach, że głos ucichnie zgodnie z jego niewypowiedzianym życzeniem, a wówczas…

– Zrób coś – syknęła mu do ucha Galina, zanim zdążył dokończyć straszną myśl, i wątek się zerwał, rozsypał jak szkiełka w kalejdoskopie, nic, tylko śmieci, upiorne elementy rozdzierającej duszę zabawki, jakiej nigdy nie kupiłby dziecku.

Silne pchnięcie od tyłu rzuciło go pod nogi żołnierzy – drzwi, o których zapomniał, uderzyły go w plecy. Stanęli w nich Kościej i Timur-bej, gotowi do walki.

Jakow skulił się, zakrył głowę rękami, oczekując ciosu. Zamiast zaatakować, żołnierze przebiegli obok niego i jedyny kopniak, jaki otrzymał, był przypadkowy. Podniósł się na czas, by zobaczyć, jak Timur-bej sięga w szeroki rękaw i wyjmuje długie lśniące ostrze.

Kościej stał obok niego, wyjątkowo wysoki, chudy i prosty, z szarym piórkiem w kościstych palcach. Jego zapadnięte policzki wydęły się w parodii oddechu; dmuchnął na piórko, przez cały czas kreśląc lewą ręką symbole w powietrzu.

Jakow nie miał pojęcia, co się dzieje, ale zachował dość przytomności umysłu, żeby uskoczyć przed żołnierzami (starał się nie patrzeć na Zlydena), złapać Galinę za łokieć i odciągnąć ją z drogi. Chciał zakryć jej oczy dłonią, żeby oszczędzić widoku szerokiego błyskającego łuku szabli Timur-beja, matowego lśnienia bagnetów i ciemnego wiru w powietrzu, wzbudzonego przez rękę Kościeja. Pociągnął ją pod ścianę przy otwartych drzwiach celi, przyciskając się płasko do desek, które pomimo upływu stuleci zachowały lekki żywiczny zapach cedru i sosny.

– Nie patrz – szepnął.

Patrzyła. A dlaczego nie? Była dorosła, nie była wyimaginowanym dzieckiem, które Jakow chronił w swojej pokręconej wyobraźni; nie musiała się odwracać, gdy bagnety i szable dźgały i cięły, zostawiając po sobie gorączkowo rozkwitające czerwone goździki; mogła obserwować powietrze gęstniejące w szarą chmurę – urok Sirin dudnił w niej krótkimi błyskawicami, przesycając powietrze zapachem ozonu, grzejąc ścianę za ich plecami i sprawiając, że wydzielała aromat żywicy, lata i poziomek.

Chmura otoczyła żołnierza, który niósł Zlydena, i zestaliła się – wyglądała jak płynna porowata, z grubsza ociosana bryła betonu. Gdy skrzepła, pozostali żołnierze, wielu zakrwawionych, odsunęli się od niej, nie wiedząc, co czynić. Zlyden zniknął, a Licho się nie pokazało – Jakow czuł, że bez swoich dozorców żołnierze nie grzeszą odwagą.

Jakow zrobił krok do przodu, podnosząc dłoń, żeby zakończyć potyczkę. Ku jego zaskoczeniu nawet Timur-bej się cofnął i wytarł szablę o rękaw.

– Obywatele – powiedział do żołnierzy – jesteście aresztowani za zakłócanie spokoju. Proszę oddać broń.

– Nie – odparł jeden z nich. – Dlaczego mielibyśmy cię słuchać? – Przeniósł spojrzenie na jednego ze swych towarzyszy, wykrwawiającego się na ziemi. Krew, zaskakująco prawdziwa, wsiąkała w zieloną wełnę munduru i plamiła ją na czarno.

Ile razy mogą umrzeć zmarli? – Zastanowił się Jakow. Wiele, przyszło mu na myśl. Martwi zawsze umierają, za każdym razem, gdy żywi myślą o ich śmierci, jak dziecko, które płacze w łóżeczku, i milknie, by zacząć płacz na nowo – umierał setki razy, zabity przez samą myśl, by następnie wrócić do życia, płakać i znowu umierać. Jak żołnierz z dawnej wojny, który padał w zwolnionym tempie, od bagnetu, od kuli, od ostrza szabli; żołnierz, który pośliznął się we własnej krwi i osunął na ziemię, by spocząć wśród czerwonych goździków, znowu i znowu. Leżał nieruchomo tylko wtedy, gdy ktoś przyszpilił go wzrokiem.

Galina delikatnie odsunęła go na bok.

– Powinniście go posłuchać – powiedziała – bo Zlydena i Licha tu nie ma. Przehandlowaliście swoje szczęście, i nasze. Ja tylko szukam siostry, choć nie wiem, czy zdołam ją znaleźć bez szczęścia. Jeśli nie chcecie nam pomóc, to chociaż pozwólcie nam przejść.

Żołnierz otworzył usta, żeby odpowiedzieć, lecz nagle jego klatka piersiowa wybuchła z głośnym hukiem – nie rozkwitły goździki, ale ziejąca czerwona paszcza otworzyła się w jego piersi, obrzeżona białymi kawałkami żeber podobnych do głodnych zębów. Powolny wilgotny syk wypłynął z jego pobielałych warg, pokrytych różową pianą. Kolana się pod nim ugięły i upadł na twarz, składając się niczym leżak.

Z początku Jakow pomyślał, że to czary Kościeja, ale twarz Nieśmiertelnego wyrażała to samo zaskoczenie i szok, co twarz Galiny. Nawet Zemuna i Siergiej wysunęli się z celi, gdzie roztropnie postanowili przeczekać potyczkę, i teraz wypatrywali źródła wybuchu w ogłuszającej ciszy, która po nim nastąpiła.

Zza szarego głazu, który blokował pole widzenia, napłynął odgłos ostrożnych kroków. Wojskowe buty, domyślił się Jakow. Chwycił Galinę za łokieć, Kościej zacisnął pięści, Timur-bej sięgnął po szablę. Zapomniawszy o bitwie, żołnierze napoleońscy zwrócili się przodem ku nieznanemu zagrożeniu, ich ramiona muskały rękawy Timur-beja i wyciągnięte ręce Kościeja, ich plecy obróciły się w stronę Jakowa, jakby już nie był wrogiem, a sprzymierzeńcem.

– Nie ruszać się – rozległ się kobiecy głos i zza szarego głazu wyjrzała lufa strzelby. – Do licha, a co to takiego?

Galina strząsnęła rękę Jakowa i pobiegła, przepychając się pomiędzy żołnierzami.

– Elena! To ty?

Żona dekabrysty stanęła w polu widzenia, jej czarna aksamitna suknia była poplamiona rzecznym błotem, a pod paznokciami drobnych białych dłoni czerniały półksiężyce brudu. Rzuciła na podłogę strzelbę, którą dotąd trzymała gotową do strzału, i wyciągnęła ręce do Galiny. Kobiety uściskały się ze śmiechem, nie zważając na krew na podłodze.

Elena nie przyszła sama – zza szarego głazu uroku Sirin wyszło gęsiego kilka rusałek w ciężkich wojskowych butach, a za nimi wymaszerowali dwaj żołnierze z około tysiąc dziewięćset siedemnastego – Jakow uznał ich za kawalerzystów Budionnego, Kozaków albo wyjętych spod prawa (co nie czyniło większej różnicy). Rewolucjoniści i bohaterowie wojenni pod wodzą wroga klasowego i kilku utopionych dziewcząt. Jakow uznał, że lepiej się nad tym nie zastanawiać.

– Dlaczego go zastrzeliłaś? – Zapytał Elenę.

Obrzuciła go zirytowanym spojrzeniem, wyraźnie zła, że przerwał jej pogawędkę z Galiną.

– To zdrajcy – powiedziała.

– Nieprawda! – Zaprotestował jeden z ocalałych żołnierzy.

– Oczywiście, że prawda, poruczniku. Spaleni w czasie odwrotu, pomyśleć tylko! Zapomniałeś, że mój mąż dowodził waszym regimentem. Wiem, dlaczego zostaliście z tyłu, wiem, dlaczego spłonęliście – miasto nie mogło znieść waszej obecności, dezerterzy. Wolało stracić budynek niż pozwolić wam w nim pozostać. Porzuciliście swojego dowódcę.

Porucznik wyprostował się, jego białe oczy niemal zapłonęły z gniewu.

– Gadaj zdrowa, dziwko! To ty go zdradziłaś, nie zachowałaś się jak na dobrą żonę przystało, nie pojechałaś z nim na Syberię, więc ty też zasłużyłaś na pobyt w tym przeklętym podziemiu, ty też…

Nie skończył – Elena płynnym ruchem podniosła strzelbę i wycelowała w jego pierś. Jakow wziął to za brawurę, jak wszyscy inni – żołnierze po bokach Eleny uśmiechali się drwiąco, ci naprzeciwko niej pomrukiwali z niezadowolenia. Strzał huknął niespodziewanie.

– Co ty robisz?! – Wrzasnął Jakow, gdy porucznik padł w ramiona swoich towarzyszy, pchnięty siłą strzału. – Straciłaś rozum? On nic nie zrobił!

Elena wzruszyła nagim ramieniem i oparła na nim strzelbę.

– To nie jest zabójstwo w samoobronie, Jakow – powiedziała. – To akt zemsty. To oni zabili Berendeja, to przez nich mój mąż stracił zdrowie i duszę. Załamał się po wojnie. Syberia nie skrzywdziła go bardziej niż oni.

– Nakarmili również Licho i Zlydena – dodała Zemuna.

– Nie możesz tak po prostu chodzić i zabijać ludzi! – Zawołał Jakow.

– Jasne, że może – odezwał się Timur-bej. Milczał do tej pory i Jakow zdążył o nim zapomnieć. – Nie mamy tu policji. I nie lubimy zdrajców.

– Przykro mi, że muszę przerwać tę ożywioną dyskusję na temat natury sprawiedliwości – powiedział Kościej – ale myślę, że może powinniśmy zająć się Ałkonost i jej siostrami, odkładając na później martwienie się o te usmażone worki mięsa.

Trzej pozostali żołnierze posłusznie weszli do celi zwolnionej przez Zemunę i gawrona. Zamek był zepsuty, więc dwaj stoiccy kawalerzyści stanęli na straży.

– Czekajcie – powiedziała Galina. – Co z moją siostrą? Co z resztą ludzi przemienionych w ptaki?

Kościej obrócił w palcach białe piórko.

– Mogę im pomóc, ale najpierw musimy zabrać ich na powierzchnię. Niepotrzebni nam tutaj ci wszyscy turyści.

– Czy to miejsce nie jest połączone z Kołomienskoje? – Zapytał Jakow.

– Jest – zaskrzeczał Siergiej. – Sława zawsze się tam z nimi spotykał, musi być jakieś połączenie. Myślę, że wyjście jest we wschodniej wieży. Ptaki są więzione w zachodniej.

– Sprawdzimy to wszystko – powiedziała Elena i skinęła na swoją małą, ale groźną armię. – Twój drugi przyjaciel jest na powierzchni. Jeśli Ojczulek Mróz nie bredził w pijackim zamroczeniu, on i jego dziewczyna zamierzali zajrzeć do Kołomienskoje. Chodźmy, trzeba uwolnić Gamajun i jej siostry, znaleźć wyjście i spędzić ptaki.

– I odszukać Jednookie Licho – dodała Galina. – Dziwne, że nie natknęłaś się na nie.

Elena pokiwała z uśmiechem głową.

– Jest mnóstwo do zrobienia – powiedziała. – Ruszajmy.