39742.fb2
Galina spojrzała na Jakowa, który z rozdziawionymi ustami wlepiał wzrok w kałużę, która właśnie połknęła jego wronę. Lekko zanurzyła palce, ale poczuła tylko wodę i błoto, nie znalazła ptaka. Odbicie drzwi podskoczyło i rozpadło się na kawałki, ostro zarysowane w księżycowej bieli, falujące na powierzchni.
– Może powinieneś skoczyć za swoim ptakiem – powiedział Fiodor do Jakowa. W jego ciemnych oczach odbijał się żar na końcu papierosa, a gdy się zaciągnął, pomarańczowe błyski rozświetliły zapadnięte policzki.
– Dokąd? – Zapytał Jakow.
Fiodor wskazał na kałużę, znów spokojną. Drzwi były zamknięte.
Galina przenosiła spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego. Znaleźli się w impasie – negowanie zniknięcia wrony wydawało się równie niedorzeczne jak twierdzenie, że drzwi odbite w wodzie mogą wpuszczać i wypuszczać ptaki. Galina przywykła do dziwnych zdarzeń, ale dzielenie ich z kimś obcym było dla niej nowym doświadczeniem. Czuła się bezradna, słaba bez podnoszącego na duchu koca szaleństwa, który skrywał ją przed tym, czego nie chciała widzieć, i pozwalał wszystko wyjaśnić – na podobnej zasadzie właściciele kotów nie mają powodu obawiać się nocnych hałasów w swych domach. To tylko kot, mówią sobie, nawet gdy zwierzak śpi spokojnie w nogach łóżka. Nie ma się czym przejmować.
Ale tutaj jest się czym przejmować, pomyślała Galina. Czekała, żeby Jakow coś powiedział – z ich trojga wydawał się najbardziej zrównoważony, najbardziej normalny. Może dlatego wciąż stał jak sparaliżowany, z paniką w oczach.
– Mówiłaś, że on wie coś o zniknięciach.
– Nie sądzisz, że ta kałuża ma coś wspólnego z przemianą ludzi w ptaki? – Zapytała.
– Ludzie nie przemieniają się w ptaki – odparł Jakow. – To była tylko iluzja, złudzenie optyczne… Wiał silny wiatr.
– Widziałeś. Ty też to widziałeś.
Jakow nie odpowiedział. Galina spojrzała na odwrócone drzwi w kałuży. Wciąż zamknięte, spostrzegła ze ściśniętym sercem. Czuła podobne ukłucie zawodu, gdy siedziała godzinami na stacji metra, obserwując czarną dziurę tunelu, czekając, aż coś się wydarzy. Nie wiedziała, co czyni kolej podziemną takim magicznym miejscem – może tylko fakt, że tunele są wyryte w mrocznym, wilgotnym sercu Ziemi. Ona jednak wierzyła, że stanowią wejście do ukrytego świata, do którego mogłaby uciec.
Może za mało się starała, może czekała za krótko – wychodziła ze stacji, gdy zamykano metro, zamiast się ukryć i zostać na całą noc. Wracała prosto do domu, zamiast wędrować po nocnym mieście, dopóki niebo nie poróżowieje i długie nieruchome chmury nie zrobią się przejrzyste. Nie pragnęła tego dostatecznie mocno.
Pragnienie osłabło z czasem, od jednego szpitala do następnego, od jednej diagnozy do drugiej, aż w końcu, przekonana o własnym obłędzie, przestała wierzyć, że ucieczka jest możliwa. Nagle odebrano jej szaleństwo, które wreszcie zaczęło nieść pociechę i ukojenie, a wówczas powróciły dawne marzenia o ucieczce, straszne i kuszące.
– Lepiej chodźmy – powiedział Jakow.
Uśmiechnęła się.
– Tak prowadzisz dochodzenia? „Dobra, idziemy"? Nic dziwnego, że tyle zabójstw nie zostało wyjaśnionych.
Jakow wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Przytyk musiał zaboleć, i Galinie natychmiast zrobiło się go żal.
– Nie chciałam, żeby tak wypadło. Przepraszam, ale moja siostra zniknęła i pomyślałam sobie, że może powinniśmy się temu przyjrzeć.
– Czemu przyjrzeć? – Parsknął nerwowym śmiechem. – Ludziom przemieniającym się w ptaki? Drzwiom do kałuży? Wariatom? – Ruchem głowy wskazał Fiodora. – Co w związku z tym mielibyśmy zrobić?
– Moglibyśmy spróbować przejść przez drzwi.
Jakow pokręcił głową.
– To tylko odbicie.
– Twój ptak miałby odmienne zdanie. Zostawisz go tak po prostu?
– Jest dziki – odparł. – Poza tym chyba masz rację. Co, do cholery, może być za tymi drzwiami?
Galina rozmyślała przez chwilę. Dziecięce wyobrażenia jednorożców i wróżek wydawały się naciągane – co jednorożce i wróżki miałyby robić pod tym mrocznym miastem, które piętrzy się wysoko, otacza ze wszystkich stron dławiącym kamieniem i metalem? Co dobrego mogło się pod nim ukrywać?
– Nie wiem – odparła. – Ale jestem pewna, że odkrycie rzuci trochę światła na zniknięcie Maszy.
Jakow poderwał ręce w powietrze i okrążył kałużę.
– Skąd możesz wiedzieć, że to ma coś wspólnego z twoją siostrą? Bo ten wariat tak ci powiedział?
– Nie jestem wariatem – zaoponował Fiodor.
Galina nie zwróciła na niego uwagi.
– Dwie dziwne rzeczy zdarzają się w tym samym czasie. Nie sądzisz, że muszą być jakoś powiązane?
– To możliwe – odparł Jakow. – Ale…
Przerwał mu cichy świst, który dobiegł ze wszystkich stron naraz. Sekundę później wielka chmura ptaków wpadła na podwórze, ich skrzydła biły gęste nocne powietrze. Galina zakryła twarz i skuliła ramiona – wspomnienie ptaków na dachu było zbyt świeże.
Ptaki, nie zwracając na nią uwagi, wpadły prosto w kałużę i zniknęły bez śladu; tylko parę wron wciąż krążyło w powietrzu, kracząc chrapliwie.
– A teraz co myślisz? – Galina się wyprostowała.
– No dobrze – mruknął Jakow. – Wydarzenia są powiązane. Ale nie możemy tam wejść. Gdy sięgnęłaś ręką w kałużę, nic się nie stało, pamiętasz? To tylko kałuża.
– Właśnie – powiedział Fiodor. – Sięgnęłaś do kałuży. Widziałaś kałużę, nie drzwi. Ale tak czy siak, te byłyby dla nas za małe.
Galina popatrzyła na odbicie.
– Gdzie znajdziemy większe?
– Znam pewne miejsce. Są wielkie. Tylko że nigdy nie widziałem, by ktoś z nich korzystał.
– Gdzie to jest? – Zapytał Jakow.
– Niedaleko. Na stacji metra, chyba Arbatskaja. A może Smolenskaja. Kto, kurwa, zna różnicę.
– Na linii ciemnoniebieskiej czy jasnoniebieskiej? – Zapytała Galina.
Fiodor tylko wzruszył ramionami i wyszedł z podwórza, pod łukiem i garbiąc plecy na wietrze.
Metro, pomyślała Galina. Zawsze wiedziała, że to będzie metro, i znów zaczęła ubolewać nad swoim brakiem wytrwałości. Przez cały czas myślała, że żyje złudzeniami, podczas gdy w rzeczywistości złudzenia okazały się zbyt słabe, żeby podtrzymać nadzieję.
Jakow zrównał z nią krok, jego torba rozdziawiała się jakby z rozpaczy.
– Znalazłem zwyczajną wronę – powiedział. – Nie domowego pupilka.
– A kałuża była zwyczajną kałużą – odparła. – Czy ty zawsze się tak wycofujesz? Za każdym razem, gdy spotyka cię coś znaczącego, po prostu wmawiasz sobie, że to nie jest ważne?
Pomyślał nad tym chwilę.
– Tak – przyznał. – W ten sposób jest łatwiej.
Galina pokiwała głową.
– Fakt. Czasami sama tak robię. Przepraszam.
– Jestem tutaj w środku nocy, prawda?
Zaskoczył ją jego obronny ton. Uważała policjantów za brutalnych egzekutorów prawa, przynajmniej w dawnych czasach. Teraz wydawali się niepotrzebni i bezradni, bez większego powodzenia walcząc z tą samą falą, z którą zmagali się wszyscy inni. Jak świat mógł się tak zmienić? Jak mógł z dnia na dzień stanąć na głowie? Obiecali im przyszłość i zabieranie jej sprzed nosa po prostu nie było uczciwe.
A teraz to. Szli po bruku Nowego Arbatu, różowy blask latarni wydawał się zbyt różowy, zbyt chorobliwy. Z bocznych ulic płynęły głosy, pijackie i chuligańskie, i Galina odruchowo przyśpieszyła kroku. W tej części miasta nie było aromatu liści, tylko drapiący w gardle smród dymu i benzyny. Różowe światło malowało długie brzydkie smugi na fasadach, a podmuch wiatru niósł słabą woń z restauracji McDonalds, którą niedawno otworzono w centrum. Był to zapach śmierci znanego jej świata. Galina zmarszczyła brwi.
Gdy się zbliżyli do stacji metra, rozpoznała budynek Ministerstwa Obrony, w który była wbudowana stacja; a zatem Arbatskaja. Fiodor wprowadził ich do środka, zwinnie przeskakując nad kołowrotem. Galina i Jakow wymienili spojrzenia, ale zapłacili. Przeszli pod wielkim kolistym żyrandolem, wiszącym pod sufitem niczym podziemne słońce, i ruszyli ku ruchomym schodom. Galina przystanęła, porażona nagłym światłem, odbijającym się od wnętrza kopuły z białego marmuru, i weszła na schody z drżeniem pływaka, który się zbliża do wodospadu. Przez ułamek sekundy trwali w najwyższym punkcie, a potem rozpoczęli oniryczny, pełen dostojeństwa lot w dół.
Podziemna część stacji przywitała ich niskim stropem, chłodem i wystrojem godnym sarkofagu. Kolumny, odchylające się od torów, spotykały się z sufitem w łagodnych łukach, jak wręgi przewróconej do góry dnem pogrzebowej barki. Galina odchyliła głowę, żeby lepiej widzieć stację, która łagodnie się wokół niej zamykała. W tunelu ryknął zbliżający się pociąg; kilkoro pasażerów wstało z ławek i podeszło do torów, jakby z obawy, że pociąg ich nie zobaczy i przejedzie bez zatrzymania.
– Gdzie jest odbicie? – Zapytał Jakow. – Myślałem, że potrzebujemy odbicia.
– Pociąg nadjeżdża. – Fiodor zgasił papierosa na jednej z kolumn. W zimnym fluorescencyjnym świetle jego twarz z ostrymi cieniami pod szczęką, ze szczeciniastym zarostem, brwiami ściągniętymi nad czerwonymi oczyma, wydawała się jeszcze bardziej kanciasta i dzika. Zrobił parę kroków, zatrzymał się pośrodku jednego z łuków łączących stację z peronem i przywołał ich ruchem ręki. Gdy w milczeniu stanęli z obu stron, naprężył ramiona. Nic dziwnego, pomyślała Galina, ona też nie lubiła takiego osaczenia przez udawaną życzliwość.
Pociąg wjechał na stację, jego smukła sylwetka zatrzymała się z sykiem. Drzwi się otworzyły, wypuszczając i wpuszczając pasażerów.
– Wsiadamy? – Zapytała.
Fiodor pokręcił głową.
– Patrzcie na szkło.
Drzwi zasunęły się z westchnieniem i pociąg ruszył. W oknach i drzwiach, które przesuwały się coraz szybciej, Galina zobaczyła odbicia łuków i swoją twarz o wielkich oczach, zniekształconą przez smugi światła i cienia, przez wklęsłe szkło. Patrzyła w łuk – gdy pociąg przyśpieszał, odbicie rozmyło się i zestaliło, niemal płynnie prześlizgując z jednej szyby na drugą. Patrzyła, jak twarze ludzi wewnątrz zacierają się i znikają, wchłonięte przez narastającą ciemność pomiędzy białymi filarami z marmuru.
– Nic się nie dzieje – usłyszała i poczuła silne szarpnięcie za ramię.
Młócąc rękoma powietrze, straciła równowagę i poleciała do przodu, kuląc się przed zderzeniem z pędzącym pociągiem albo upadkiem na trzecią szynę, ale nie odrywając oczu od chybotliwego białego łuku. Chłodne powietrze uderzyło ją w twarz i w końcu wylądowała na rękach i kolanach, czując pod palcami coś ciepłego i wilgotnego.
– Nic ci się nie stało? – Zapytał Jakow. Kucał obok niej, białka jego oczu połyskiwały w półmroku.
– Nie. – Wilgoć sączyła się przez tkaninę dżinsów. Wstała, czując słabość w kolanach i mdłości w żołądku.
Fiodor chwycił ją za łokieć, pomógł utrzymać równowagę.
– Pocałowałaś glebę.
Mężczyźni skakali koło niej, jakby chcieli opóźnić chwilę, gdy będą musieli spojrzeć dokoła, a wtedy zobaczą biały łuk nad głowami, a przed sobą niewyraźną drogę. Przez chwilę fantazjowała, że wpadli do nieczynnego tunelu, do tajemnej hali stacji metra, i parsknęła śmiechem.
– Naprawdę tu jesteśmy – powiedziała swoim towarzyszom, którzy popatrzyli na nią ze zmartwieniem. – To naprawdę istnieje.
– Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie jest to „tu" – mruknął Jakow.
– Pod ziemią – odparł Fiodor. – Czy to nie oczywiste?
Droga, na której stali, biegła w dal, wąska, gruntowa, głęboko poorana bliźniaczymi koleinami. Obrzeżały ją namioty, drewniane chałupy, porzucone szopy na siano, tu stłoczone, ówdzie samotne, wtulone w kępy czarnych krzaków z poskręcanymi długimi gałęziami.
– Wygląda jak moja rodzinna wioska – powiedział Fiodor.
Jakow się zaśmiał.
– Bez obrazy, ale gratuluję, że się stamtąd wyrwałeś.
Wzrok Fiodora błądził po drodze, gdy leniwy uśmiech rozciągnął mu wargi, czarne w mrocznym podziemiu.
– Dzięki. I wzajemnie, limitczik. Co, myślałeś, że nikt nie zauważył?
Twarz Jakowa pociemniała, a jego pięści zrobiły się wielkie i ciężkie.
– Nie mów tak do mnie, kurwa, bo cię aresztuję.
– Aha, glina. – Fiodor parsknął. – Co, myślisz, że jak będziesz szczekał głośniej od innych i chronił ich dupy, to będą traktować cię jak człowieka, a nie jak psa? Marz sobie dalej, durny kundlu.
Galina ściągnęła brwi.
– O czym wy mówicie? O kim?
Mężczyźni gwałtownie odwrócili się w jej stronę.
– O was – odparli jednocześnie.
– Macie coś przeciwko moskwianom? – Spytała zaskoczona. I zaśmiała się, zanim zdążyli odpowiedzieć. – I dlaczego rozmawiacie o tym teraz?
– Pora dobra jak każda inna – odparł Jakow. – Ale nie jesteśmy w Moskwie, więc na razie możemy to zostawić.
Fiodor pokręcił głową.
– Jesteś pewien, że nie jesteśmy pod jakimś lochem KGB? Ta droga pewnie wiedzie do Łubianki albo jakiegoś tajnego więzienia.
– Myślałam, że obwiniasz Cyganów – powiedziała Galina. Fiodor zapalił następnego papierosa.
– Winię wszystkich.
Galina zapobiegła kolejnej sprzeczce, ruszając drogą.
– Zastanawiam się, czy prowadzi do rzeki. Takiej jak Styks.
Jakow zrównał się z nią, umyślnie zostawiając Fiodora, żeby zamykał tyły.
– Spodziewałbym się prędzej czegoś w rodzaju chatki na kurzej nóżce – powiedział. – Wiesz, jak w bajkach dla dzieci.
– Nie wiem. Wszystkie moje książki w dzieciństwie były tłumaczeniami. Angielskie historie, o Jacku, który pokonał olbrzyma, i inne, których nie pamiętam.
– Ha – mruknął. – To dziwne. Ja też miałem mnóstwo angielskich książek w dzieciństwie, po dziadku. Mama je wyrzuciła, gdy wyjeżdżaliśmy z Sierpuchowa.
Szopy i namioty ustąpiły drzewom, swoistemu parkowi. Drzewa były wysokie i nagie, ich szkieletowe gałęzie fosforyzowały, emanując blade światło. Z obu stron napierały na drogę, ich gałęzie spotykały się nad nią, tworząc koronkowy baldachim na czarnym tle nieistniejącego nieba.
– Zdecydowanie terytorium Baby Jagi – stwierdził Fiodor. – Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz ją zaaresztować.
– Zwyczajnie. Obywatelko Jaga, jesteście aresztowana – odparł Jakow i wszyscy troje zaśmiali się nerwowo.
Kręta droga prawie zniknęła, zwężając się do ledwo widocznych kolein w gęstej białej trawie, której widok przepełniał Galinę irracjonalną odrazą. Białe ptaki – szpaki i gawrony – pstrzyły drzewa jak pryszcze. Zastanawiała się, czy są zupełnie inne niż te na powierzchni, czy może zwyczajne ptaki stopniowo zmieniają kolor pod ziemią, zrzucając ciemne pióra i zastępując je nowymi, białymi jak całun.
Cichy dźwięk, który narastał od jakiegoś czasu, wreszcie dotarł do jej świadomości. Zaczęła nasłuchiwać cichego, ale potężnego dudnienia. Brzmiało tak, jakby płynęło z daleka, i domyślała się, że z bliska musi być ogłuszającym rykiem. Jak wodospad, pomyślała, wodospad ruchomych schodów, które zwiozły ją do przewróconej barki pogrzebowej – stacja metra zapowiadała to, co kryło się w dole, i musiała się zastanowić, czy efekt był zamierzony.
Ludzie na zewnątrz, ludzie, którzy rządzili za czasów jej odległego pionierskiego dzieciństwa i, jak się zdaje, nie stracili władzy, musieli maczać palce w tworzeniu identycznego projektu nad i pod ziemią. Nagle słowa Fiodora o lochach KGB przestały brzmieć śmiesznie, nabrały sensu. Komuniści znaleźli i okiełznali rzekę Styks, może odwrócili jej bieg i zbudowali na niej hydroelektrownię, przycupniętą na brzegu jak szpetna betonowa ropucha, zanieczyszczającą zimną czarną wodę. Charon nie żył, zgnił w obozie pracy ileś lat temu, a jego barka, wyniesiona na powierzchnię, została cynicznie wykorzystana jako szkielet stacji metra, i nikt o tym nie wiedział. Ale prawdopodobnie wciąż brali opłatę za przeprawę. Galina sięgnęła do kieszeni.
– Czego szukasz? – Zapytał Jakow.
– Monet – odparła. – Na wypadek, gdybyśmy musieli zapłacić za przeprawę przez Styks.
– Już zapłaciłem – powiedział Fiodor z tyłu. – Nie martw się o monety. Ale czemu tak się uczepiłaś Styksu?
– Posłuchajcie – poleciła Galina. – Czy to nie szum wodospadu?
Słuchali. Dudnienie i daleki ryk stały się głośniejsze.
– To nie rzeka – stwierdził Jakow. – To… Jakieś urządzenie.
– Elektrownia wodna.
– Patrzcie, tam jest – powiedział Fiodor i wskazał polanę przed nimi. Drzewa odsunęły się od ścieżki, odsłaniając jakąś niewiarygodnie wielką konstrukcję, szarą i niską, niewątpliwie będącą dziełem ludzkich rąk. Wyglądała jak porzucona budowa, z nieregularnymi płaszczyznami i sterczącymi kominami, miejscami okryta płótnem żaglowym, jakby dla ochrony przed deszczem.
Ostrożnie zbliżyli się do budowli, która w szarym podziemnym świetle wydawała się wyjątkowo martwa. Ruszyli wokół podstawy, wypatrując ludzi. Konstrukcja drżała z jakiejś wewnętrznej udręki, bucząc tak głośno, że musieli wrzeszczeć na całe gardło, żeby się wzajemnie słyszeć. Na szczęście niewiele mieli do powiedzenia, ograniczając się do okrzyków zdumienia.
Ściany były popękane ze starości i w rysach rosły grube źdźbła białej trawy; w wyjątkowo dużej szczelinie zagnieździł się czarny krzak, a jego korzenie, grube niczym liny, kruszyły cement, próbując dosięgnąć ziemi.
Galina okrążała fundament, płótno żaglowe łopotało jej nad głową jak para leniwych skrzydeł. W pewnej chwili oderwała wzrok od budowli i natychmiast przywołała swoich towarzyszy. W cieniach mruczącego monstrum, dotąd ukryte przed ich wzrokiem, leżało miasto – pierwsze drewniane zabudowania i chodniki zaczynały się ledwie sto metrów dalej. Co ważniejsze, na ulicach byli ludzie.
Weszli do miasta. Z początku Galina myślała, że natknęli się na tajne podziemne więzienie, ale ludzie wydawali się zbyt dobrze odżywieni i brakowało im tego nawiedzonego wyrazu oczu, jaki zawsze kojarzyła z więźniami politycznymi.
Z wyjątkiem jednego mężczyzny. Stary, z zapadniętymi policzkami, ubrany w grubą kurtkę z płótna żaglowego, zatrzymał się pośrodku wąskiej ulicy. Jego głęboko osadzone oczy pochwyciły jej spojrzenie.
– Nowi? – Zapytał niskim, dudniącym głosem. Galina chciała odpowiedzieć, ale Jakow ją ubiegł:
– Tak. Szukamy zaginionych…
– Mojej siostry – wtrąciła szybko.
– Tak. Ludzie przemieniają się w ptaki, wiecie coś o tym? Starzec przeżuł powietrze w bezzębnych ustach.
– Ptaki – mruknął. – Nic mi o nich nie wiadomo. Nazywam się Sowin. Mogę was oprowadzić. – Popatrzył na Galinę i towarzyszących jej mężczyzn, jakby ich oceniał. – Dziwne, ostatnio nie widujemy tu młodych.
– Tu? – Podchwycił Jakow.
Starzec niejasno machnął ręką.
– Tak, tu. A gdzieżby, kurwa, indziej? Jesteś pod ziemią, to wszystko, co trzeba wiedzieć. Jak powiedziałem, ostatnio zjawia się tu niewielu młodych; jestem naprawdę zaskoczony.
– Dlaczego? – Zapytała Galina.
– Zawsze przybywa ich więcej, gdy na powierzchni następują zmiany. Słyszałem, że w latach trzydziestych i czterdziestych przyjmowaliśmy uciekinierów całymi stadami. W sześćdziesiątych trochę się polepszyło, ale w siedemdziesiątych i osiemdziesiątych napływali ciągłym strumieniem. Zakładaliśmy się, o ile ruch wzrośnie za dziewięćdziesiątych, biorąc pod uwagę cały ten popieprzony obłęd, jaki panował na górze. Ale nic, wyobraźcie sobie.
– A co z ptakami? – Zapytał Jakow.
– To jakaś błędna magia i naprawdę niewiele mi o tym wiadomo. Nie obchodzi mnie to gówno, jestem naukowcem.
– Wobec tego, kogo możemy zapytać? – Zapytała Galina.
Sowin strzyknął śmierdzącą, brązową śliną.
– Pytajcie Davida Michaelowicza, właściciela karczmy. Sprzedaje gorzałę wszystkim, nawet odmieńcom.
Galina odwróciła się w stronę Jakowa, żeby zapytać, kim według niego mogą być ci odmieńcy, ale zaskoczyła ją nagła zmiana w jego zachowaniu. Wciąż przełykał ślinę, jakby ość utkwiła mu w gardle.
– Dziwne nazwisko – wydukał w końcu. Głos miał zduszony, nienaturalnie spokojny.
– Tak – przyznał Sowin. – Nazywa się Richards, naturalizowany Anglik. Niewielu tu cudzoziemców, ale paru się znajdzie. Mieszkał w Moskwie, pracował jako spiker radiowy czy coś takiego. Głupi dupek przyjechał w trzydziestym siódmym, żeby budować komunizm, niech go licho. Zgadujcie, do trzech razy sztuka, ile czasu minęło, nim został oskarżony o szpiegostwo?
– Czysty idiotyzm – skomentował Fiodor.
– Tak – zgodził się Sowin. – A jednak człowiek miał ideały, i za to trzeba go podziwiać.
– On nie żyje – powiedział Jakow nagle. – Martwy i pogrzebany.
– Tak jak my wszyscy, w pewnym sensie. Jesteśmy pod ziemią.
– Znasz go? – Szepnęła Galina do Jakowa.
Jakow skinął głową, wciąż przełykając nieistniejącą ość. Jego jabłko Adama podskakiwało jak nakręcone.
– To mój dziadek, jak myślę.
– No to chodźmy – zarządził Sowin, ruszając z wielką prędkością i zdecydowaniem w głąb bocznej ulicy. Jego ciężkie wojskowe buty klekotały na drewnianym chodniku jak kopyta szarżującego konia kawaleryjskiego. Dopiero wtedy Galina zauważyła, że Sowin wyraźnie utyka, co jednak nie umniejszało zwinności jego ruchów.
Pomyślała, że miasto wygląda zaskakująco normalnie, jeśli przymknąć oko na jarzące się, płaczące drzewa i budynki zaprojektowane raczej przez fantazję niż zdrowy konstrukcyjny rozsądek. Z domów, kokieteryjnie ukrytych za dzikim gąszczem chwastów i jeżyn, mrugały do niej ciepłe maślane oczy okien, każde innego rozmiaru.
– Macie elektryczność? – Zapytała Sowina.
– Oczywiście. A co tu, kurwa, według ciebie mamy średniowiecze? – Znów splunął. Spod desek chodnika wybiegło coś małego, niebieskiego i kościstego, by pierzastym językiem zlizać do czysta brązową, gęstą ślinę. – Mamy elektryczność – mówił Sowin. – Musieliście po drodze minąć naszą elektrownię.
Galina wspomniała monstrum z betonu i płótna żaglowego.
– A więc to było to. Na czym pracuje?
– Na wszystkim, co spada z powierzchni. Mniejsza z tym, chodźmy pogadać z Davidem Michaelowiczem.
Przystanął przed niskim brązowym budynkiem, rozpostartym jak wielka rozgwiazda; jedno z ramion wystawało na ulicę, zatrzymując przechodniów. Na budynku wisiał szyld z lapidarnym napisem wymalowanym jaskrawożółtą farbą. „Karczma", oznajmiał światu po rosyjsku i angielsku.
– Wchodźcie – powiedział Sowin. – Nie krępujcie się. Tu jest jak w pierdolonej Casablance, tylko więcej piwa i mniej muzyki, bezsensownej gadaniny i innego szajsu.
Galina pomyślała, że naukowiec Sowin strasznie się wyraża, ale podeszła z nim do ciężkich drzwi. Na progu odwróciła się i szepnęła do Jakowa:
– Wszystko będzie dobrze.
– Wiem – odparł. – Tylko… Nie znałem nawet ojca, a teraz jestem tutaj i zaraz zostanę przedstawiony dziadkowi, który nie żyje od pięćdziesięciu lat. Moja mama co tydzień chodzi na jego grób.
Galina szukała słów, ale nie znalazła nic stosownego do powiedzenia. Weszła za Sowinem, ostrożnie stąpając po dywanie z trocin.
Zobaczyła drewniane stoły i stołki, częściowo zajęte przez klientów, którzy pili i rozmawiali cicho. Pomyślała, że lokal wygląda jak angielski pub, wymyślony na podstawie paru pirackich filmów i powieści Dickensa.
Na niskim barze, pokrytym skomplikowanym fraktalowym wzorem okrągłych śladów szklanek, stała imponująca bateria butelek o różnych kształtach i rozmiarach, opatrzonych nalepkami własnej roboty. Na starannie opisanych etykietkach widniały proste, ale pełne ekspresji rysunki wykonane tuszem.
Mężczyzna za barem wyglądał młodo, nie więcej niż na trzydzieści pięć lat. Na jego muskularnych przedramionach lśniły kropelki wody po niedawnym zmywaniu naczyń. Wytarł ręce w ręcznik zatknięty za pasek i uśmiechnął się do Galiny. Miał szczupłą twarz, a jego oczy patrzyły czujnie na nowych gości przez okrągłe okulary w drucianych oprawkach, osadzone na długim wklęsłym nosie. Skinął głową do Galiny i uśmiechnął się szerzej, pokazując białe nierówne zęby.
– Nowa – powiedział po rosyjsku z silnym obcym akcentem. – Witaj w domu, moja droga. Mogę ci podać coś do picia?
– Odpuść sobie flirty z kobitką – powiedział Sowin i przyciągnął do baru Jakowa, nagle zawstydzonego i zarumienionego. – To twój krewny. Przynajmniej tak gada. Zostawię was, żebyście się mogli czule przywitać, gdy tylko dasz mi piwo na koszt firmy.
David przyglądał się Jakowowi znad szkieł, nalewając do szklanki szczodrą miarkę bursztynowego piwa z butelki.
– W porządku – powiedział, gdy Sowin odszedł, powłócząc nogami, w kierunku jednego ze stołów, gdzie dwaj staruszkowie grali w warcaby. – A kim ty właściwie jesteś?