39742.fb2
– Twoim wnukiem – odparł Jakow. – Chyba. – Nie mógł się do końca pogodzić z myślą, że dwa pokolenia dzielą go od mężczyzny tylko trochę starszego od niego.
Brwi Davida wygięły się w łuki, twarz mu pobladła.
– No nie – szepnął. – Tania była w ciąży?
– Babcia Tania. – Słowa przywołały wspomnienie wysokiej tęgiej kobiety o silnym głosie nauczycielki i z wiecznym cierpieniem w oczach. – Była w ciąży. Gdy nie wróciłeś do domu, uznała, że zabrało cię NKWD. Tej samej nocy spakowała torbę i złapała pociąg do Sierpuchowa; miała tam krewnych.
David pokiwał głową.
– Mądrze. Jak się miewa?
Jakow nie był dobry w mówieniu ludziom, że ktoś, kto był im drogi, nie żyje. Z racji wykonywanego zawodu musiał przynosić złe wieści, ale niezależnie od tego, jak często to robił, wciąż się jąkał i odwracał oczy.
– Nie żyje – wymamrotał, studiując wzory na powierzchni baru. – Od dwudziestu lat. Ale ją pamiętam.
– Ja też – powiedział jego dziadek. – Tak mi przykro.
– Myślała, że nie żyjesz. Pisała do NKWD, ale nie chcieli jej nic powiedzieć. Wreszcie w latach sześćdziesiątych przysłali list z przeprosinami, standardowy formularz, jaki dostawały wszystkie rodziny represjonowanych. – Jakow przygryzł wargę, wspominając pismo, które babcia trzymała w małym pudełku po cygarach z wesołą Kubanką na wieczku. Fotografie i listy, niektóre pożółkłe, niektóre nowe. Zdjęcia maleńkiego Jakowa i jego mamy, zdjęcia paszportowe babci patrzącej w czarne oko aparatu z determinacją, jak w lufę pistoletu. Jedno zdjęcie dziadka, uśmiechniętego, robiącego głupią minę. Było żółte i kruche, nie pozwalała go dotykać, zwłaszcza że jego palce zwykle pokrywała lepka paćka takiego czy innego pochodzenia. Ale pozwalała mu patrzeć. I listy od wdzięcznych uczniów, kartki urodzinowe od krewnych z Sierpuchowa, dyplomy, suszone kwiaty i jeden list na rządowym papierze. Pośmiertnie oczyszczony ze wszystkich zarzutów. Rehabilitowany. Nawet teraz Jakow czuł na języku gorzki smak tego słowa. Zwłaszcza teraz, gdy człowiek rehabilitowany w liście stał przed nim, z roztargnieniem wycierając szklankę od piwa.
David pokiwał głową. Szklanka wyślizgnęła mu się z rąk i poturlała po szorstkim blacie, najwyraźniej wyciosanym z pnia blaskodrzewa. Chwycił ją i postawił.
– W porządku. Siądźmy i pogadajmy.
Jakow przepraszająco machnął dłonią do Galiny i Fiodora, którzy przysiedli się do Sowina i jego sędziwych przyjaciół. Pomachali do niego w odpowiedzi, pewnie radzi, że siedzą przy piwie i nie muszą się o nic martwić.
David zajął miejsce przy stoliku w głębi jednego z ramion karczmy, przy trójkątnym oknie, które wpuszczało trochę światła z drzew i z którego roztaczał się widok na rząd podwórek, zarośniętych bladym zielskiem. Przyniósł ze sobą dwie szklanki i butelkę, i nalał, gdy tylko Jakow usiadł.
– Pozwól więc – zaczął David – że opowiem ci swoją wersję historii.
David urodził się w Lancashire pod Manchesterem, w mieście niezbyt się różniącym od tego podziemnego – niewiele światła, pył węglowy wiszący w powietrzu, nadający wszystkiemu zakurzony, czarno-szary wygląd. Gdy padało, czarne łzy spływały po szybach w przędzalni bawełny, gdzie pracowała jego matka. Sam zaczął tam pracować, gdy miał dziesięć lat, a jako piętnastolatek wstąpił do związku zawodowego.
Dwa lata później, gdy angielski przemysł bawełniany przeniósł się za morza, David wyjechał z Lancashire za chlebem. Pracował jako robotnik w dokach i na plantacjach chmielu, a nocami czytał. Wciąż bratał się ze związkami zawodowymi i w wieku dwudziestu jeden lat miał w pełni wykształcone poczucie sprawiedliwości społecznej, powiązane z duchem przygody.
Wybrał się do Melbourne – niezupełnie dobrowolnie, jak zasugerował. Tam wstąpił do rodzącej się Komunistycznej Partii Australii i założył socjalistyczną gazetę, która błyskawicznie przyciągnęła uwagę władz, w przeciwieństwie do odbiorców, do których była skierowana. Jego powiązania z nielegalną organizacją Robotników Przemysłowych Świata doprowadziły do oskarżeń o działalność przestępczą.
– Musisz zrozumieć – powiedział Jakowowi i dotknął jego ręki z nieśmiałą, ciepłą poufałością. – W tamtych czasach trzeba było mocno się starać, żeby zostać osobą niepożądaną w Australii.
Naprawdę mocno. A ja tylko chciałem, żeby moja działalność polityczna wyszła komuś na dobre, pomimo wszystkich kłopotów, jakie mi sprawiła. – Westchnął. – Pomimo wszystko.
Przez gazetę socjalistyczną trafił do więzienia, a gdy wyszedł, był persona non grata w wielkiej części świata anglojęzycznego.
– Więc to cię sprowadziło do Moskwy? – Zapytał Jakow.
– Postanowiłem udać się do źródła. Do miejsca, gdzie naprawdę istniał nowy porządek. Chciałem go poznać, lepiej zrozumieć, żeby móc wytłumaczyć ludziom – słuchaj, widziałem, wiem. Myślałem, że gdy na własne oczy zobaczę socjalizm, gdy zyskam wiedzę z pierwszej ręki, będę mógł lepiej ich przekonywać. I że gdy będę w tym dobry, obalenie kapitalizmu w Brytanii stanie się tylko kwestią czasu.
– Brzmi… Naiwnie.
David pokiwał głową.
– Tak wszyscy tu mówili. Kawki mają więcej rozumu niż ja. Nawet cholerne baśniowe stwory naśmiewają się ze mnie. Niech im będzie. Może jestem głupi. Ale gdybym nie był, nie poznałbym twojej babci. Co na to powiesz?
Jakow nie miał nic do powiedzenia, więc David podjął opowieść.
Tania, powiedział, była jedyną kobietą, jedyną osobą, która interesowała go bardziej niż lektura Das Kapital. Po raz pierwszy zobaczył ją w autobusie, którym codziennie dojeżdżał do pracy, i zaczął zabiegać o jej względy z determinacją, jaka zawsze wpędzała go w kłopoty. Na ironię, po raz pierwszy w dorosłym życiu trzymał się z dala od polityki, ale polityka nie chciała zostawić go w spokoju.
Nie przeszkadzało mu ubóstwo w tym nowym kraju; przywykł do biedy i stwierdził, że wydaje się bardziej dotkliwa, gdy idzie w parze z bogactwem nielicznych. Jednakże bariera językowa stanowiła poważne wyzwanie. Znalazł pracę w przetwórni mięsa – nie musiał wiele mówić, a wysiłek fizyczny pomagał mu myśleć. Nocami czytał jak zwykle, dla odmiany rosyjskie podręczniki. I wyczekiwał poranków, żeby wsiąść do autobusu i obserwować dziewczynę o poważnych oczach, z włosami związanymi w koński ogon, dopóki nie wysiądzie parę przystanków dalej, przy szkole. Zwykle czytała podręczniki, więc przypuszczał, że jest nauczycielką; pewnego dnia zebrał się na odwagę, by usiąść obok niej i zapytać o wymowę słowa z książki do gramatyki, którą zabrał ze sobą.
– Jakie to było słowo? – Zapytał Jakow. Nagle musiał poznać słowo, które ich połączyło, nagle stało się to bardzo ważne.
– Rondel – odparł David. – Wiem, mało romantyczne, ale naprawdę trudne.
Była wiosna, gdy rozmawiali po raz pierwszy; na początku lata codziennie widywali się w autobusie. Jesienią się pobrali.
Tania zachowała nazwisko panieńskie. David był na tyle postępowy, że nie miał nic przeciw temu, ale się zastanawiał, bo z pewnością przeczyło to tradycji. W końcu zapytał.
Popatrzyła na niego ze śmiertelną powagą w ciemnych oczach.
– Zrozum, Davidzie. To nie jest bezpieczny czas dla cudzoziemców. On (nigdy nie wypowiadała nazwiska Stalina, albo z niekłamanego strachu, albo z przesądnej niechęci do nazywania sił zła po imieniu, żeby ich nie przyciągnąć) jest obłąkany. Czy wiesz, ilu ludzi znika każdego dnia? Czy wiesz, że jesteś podejrzany tylko dlatego, że jesteś cudzoziemcem?
– Przecież jestem komunistą.
– Jesteś głupcem – poprawiła. – Jeśli chcesz, przyjmę twoje nazwisko. Ale musisz wiedzieć, że jednakowe nazwisko zwykle oznacza jednakowy los.
– Myślałem, że jesteś gotowa oddać za mnie życie – zażartował.
Jej twarz pozostała poważna i nie był pewien, czy zrozumiała.
– Nie. Obiecałabym ci, że to zrobię, gdyby nie ryzyko, że obietnica się spełni.
Nie mógł osądzić, czy teraz ona nie żartuje.
Przeniósł się do jej mieszkania, dzielonego z niechlujnym mężczyzną w średnim wieku, który ciągle mamrotał do siebie i zostawiał brudne rondle we wspólnej kuchni. Tania ani razu nie powiedziała mu słowa, David jednak był mniej wyrozumiały.
– Sprzątaj po sobie, proszę – powiedział sąsiadowi w swoim najlepszym rosyjskim.
Mężczyzna skrzywił się gniewnie i burknął coś pod nosem.
– Robię, co chcę – oświadczył głośno, wychodząc z kuchni. – Jeszcze raz narób smrodu, a dopilnuję, żebyś zniknął.
David opowiedział Tani o zdarzeniu, ale zamiast śmiechu ze stukniętego sąsiada, usłyszał płacz. Siedziała na łóżku z niklowanym wezgłowiem, zasłanym kołdrą matki, i płakała.
– Davidzie, musisz zrozumieć. Musisz być miły dla ludzi. Nie możesz mieć ani jednego wroga.
– Dlaczego?
– Bo jesteś cudzoziemcem. On dał władzę najgorszym ludziom, czy ty nie pojmujesz? Jesteś za dobry, żeby podłożyć komuś świnię, i myślisz, że wszyscy inni są tacy sami. Nawet Rosjanie zwracają się jeden przeciw drugiemu, ale mając ciebie… Może powinniśmy wyjechać do mojej ciotki, do Sierpuchowa. Na prowincji łatwiej się ukryć.
David nie miał ochoty się ukrywać. Niedługo później dowiedział się, że angielskojęzyczna gazeta szuka korespondentów; złożył podanie i dostał pracę dzięki temu, że umiał czytać i pisać po angielsku. Ku jego zaskoczeniu, nie było wielu chętnych na to stanowisko, i musiał przyznać, że paranoja żony wydaje się powszechna. Co gorsza, uczucie zimna w dołku mówiło mu, że Tania ma rację.
Była zima, gdy po niego przyszli. Pracował w biurze do późna i na ulicę kładły się długie niebieskie cienie z latarni, gdy wracał do domu. Z przystanku autobusowego miał ledwie pięć minut drogi, ale tego dnia było tak zimno, że przyśpieszył kroku i tarł uszy. Ulicę obrzeżały zaspy, głębokie fioletowe cienie akcentowały ich delikatne błękity, a okna w blokach jarzyły się żółtym ciepłem.
Dwóch mężczyzn czekało przy wejściu. Nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby nie niedopałki w brudnym, zdeptanym śniegu – stali tam jakiś czas. Potem spostrzegł czarne trencze i czarny samochód bez tablic, stojący na jałowym biegu przy krawężniku. Serce zamarło mu w piersi i zapomniał o zimnie. Miał dość przytomności umysłu, żeby podziękować Bogu, w którego nie wierzył, za zatrzymanie ich na zewnątrz, z dala od Tani. Nie mógłby ich pokonać, ale nie był gotów się poddać. Minął ich z rękami wbitymi głęboko w kieszenie płaszcza. Twarz mu zdrętwiała od kąsającego zimna.
– Hej! – Zawołali za nim.
Pobiegł. Cienkie podeszwy butów ślizgały się na długich pasach lodu, zdradliwie ukrytych pod świeżym śniegiem. Słyszał sapanie pościgu, ale nie mógł się obejrzeć. Miał nadzieję dotrzeć do następnego bloku, odciągnąć ich od domu, choć zdawał sobie sprawę, że to na nic, bo przecież wiedzieli gdzie mieszka. Biegł co sił w nogach, ślizgając się, czując w gardle palenie lodowatego powietrza, które zasysał łapczywymi haustami.
Strzał zagrzmiał w mroźnym powietrzu. David rzucił się w bok i pochylił, ale nie zwolnił. Okulary zsunęły mu się z nosa; miał dość przytomności umysłu, żeby je złapać i schować do kieszeni – nie mógł ryzykować zakładania ich w biegu.
Skręcił za róg i omal nie upadł. Przed sobą ujrzał światła i zamarznięte drzewa, przymglone, przybrane w aureole blasku latarni. Bez okularów nie widział zbyt dobrze. Gdy zobaczył otwarte drzwi, ciemne, obiecujące bezpieczeństwo, rzucił się ku nim z wyciągniętymi rękami. Już prawie był w ich bezpiecznym uścisku, gdy kolejne strzały rozdarły powietrze. Poczuł pieczenie w plecach i tępy, rozdzierający ból w łopatce. Desperacko skoczył ku drzwiom, które nagle rozpadły się przed nim, i gdy przelatywał na drugą stronę, zrozumiał, że zwiódł go słaby wzrok – wziął okno wystawowe za wejście. Szkło zasypało mu głowę i ręce, żądląc jak milion pszczół. Potem zimne powietrze dmuchnęło mu w twarz, w górze zajarzyło się drzewo i opadło na niego dwanaście białych skrzeczących kawek.
Jakow dopił drinka. David patrzył na niego, jakby na coś czekał.
– Nigdy ponownie nie wyszła za mąż – powiedział Jakow. – Babcia, rzecz jasna.
David pokiwał głową.
– Ja też się nie ożeniłem. Żałuję, że nie wiedziałem… O twojej matce.
– Niewiele można o niej powiedzieć. – Jego matka była zwyczajna, nie wiodła ekscytującego życia, nawet jej dramatycznym przeżyciom brakowało egzotyki. Urodziła się trzy lata przed wybuchem wojny i jak przez mgłę pamiętała głód, strach, monotonię cierpienia szarych ludzi, którzy nigdy nie mieli szansy na brawurowe wyczyny. Była osobą, którą trzeba poznać, żeby docenić, a David nie miał takiej możliwości. – Jest dobrym człowiekiem – powiedział w końcu Jakow. – Byłbyś z niej dumny, jak babcia.
Ma na imię Walentyna, niedługo skończy pięćdziesiąt trzy lata. Cały tydzień pracuje, a w weekendy opiekuje się grobem twoim i babci. Załatwiła, żeby pochowano ją w Moskwie, obok ciebie. David osłupiał.
– Mam grób? Dlaczego?
– Nie wiem. Nigdy nie pytałem.
David przygarbił się, wsparł głowę na splecionych rękach.
– Chyba nie powinienem być zaskoczony. Tyle że to dziwne. Dowiedzieć się, że masz grób i pięćdziesięcioletnią córkę. Słyszałem o mężczyznach, którzy z nagła się dowiadują, że mają dzieci… Ale nie po pięćdziesięciu latach. Chciałbym z nią porozmawiać, powiedzieć jej…
– Co?
– Że mi przykro. Przykro mi, że tak się stało, i przykro mi, że przeżyłem. Wiem, że nie powinienem. Gdybym tylko miał okulary… Nie próbowałbym uciekać przez to okno.
Jakow zrozumiał, czego chciał jego dziadek – wybaczenia.
– Nie zrobiłeś nic złego – zapewnił. – Tak czy siak miałbyś przesrane.
David wzruszył ramionami, bez przekonania.
– Chyba.
Jakow nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. Widział to wcześniej, u ludzi, którzy uszli z życiem z katastrofy. Nie umieli cieszyć się życiem, mając świadomość, że inni zginęli – nazywano to poczuciem winy ocalałych. Widział to u swojej babci – wyjechała z Moskwy, ratując nienarodzone dziecko. Tak, nigdy nie opuściło jej poczucie winy, że porzuciła męża. List na rządowym papierze tylko pogorszył sprawę.
Może jest ku temu powód, pomyślał. Może tym, którzy trafili na tę podziemną ziemię niczyją, pozwolono żyć z jakiegoś powodu.
– Zostałeś oszczędzony – powiedział głośno. – Z pewnością ma to jakiś cel.
– Możliwe. Ale jeśli tak, mnie nic o tym nie wiadomo. Nikt z nas nie wie, a niektórzy są tu od stuleci. – David wyprostował się i z uśmiechem pokręcił głową. – Tylko słuchasz mojego ględzenia. Może opowiesz mi o sobie?
– Urodziłem się w Sierpuchowie. Mieszkaliśmy tam do lat osiemdziesiątych i przenieśliśmy się do Moskwy. Po śmierci babci. Jestem policjantem.
David wydawał się rozbawiony.
– Rzeczywiście, ciekawy wybór. Należysz do partii?
Jakow gwałtownie pokręcił głową.
– Skądże znowu! Powiedzieli mi, że nigdy nie awansuję, ale niech tak będzie.
– Żonaty?
– Byłem. Nie wyszło. – Próbował wymyślić coś do opowiedzenia, miał jednak kłopot z otwieraniem duszy przed obcym, nawet jeśli ten obcy był jego rodzonym dziadkiem, który nie postarzał się od roku trzydziestego siódmego. – Słuchaj, trafiliśmy tutaj i to mnie trochę przerasta.
– Rozumiem. Przywykniesz. Mogę ci jakoś pomóc?
– Tak. Widzisz tę dziewczynę? – Subtelnym ruchem głowy wskazał Galinę. – Jej siostra zaginęła. I mnóstwo innych ludzi. Ten wariat nas tu przyprowadził, a ja akurat szukałem tych, którzy zaginęli. Przemienili się w ptaki.
– Aha. W ptaki? Wychodzi na to, że któryś z dawnych się wygłupia. Najpewniej Berendej. Zwykle przesiaduje w lesie, ale nie możecie tam pójść, nie toleruje ludzi na swoim terenie. Trzymajcie się w pobliżu, bo wpada od czasu do czasu na drinka. Tymczasem idź do swoich przyjaciół, a ja poproszę Sowina, żeby odpowiedział na pytania, jakich jeszcze nie zadaliście.
Jakow posłuchał. Czuł lekką ulgę, że dziadek nie próbował go zatrzymać na dalszą rozmowę; obaj potrzebowali czasu, żeby oswoić się z sytuacją.
– W porządku – powiedział Sowin i popatrzył na nich takim wzrokiem, jakby dokonywał przeglądu wojska. – Gotowi? Chodźcie ze mną, ulokuję was na noc.
– Nie jestem zmęczony – powiedział Jakow.
– Niebawem będziesz. – Sowin poklepał go po ramieniu. – Rozchmurz się, synu. Jutro jest nowy dzień, znajdziemy twoich ludzi-ptaków.
Gdy młodzi ludzie odeszli z Sowinem, David pracował w barze do pory zamknięcia, jak zwykle otwierając butelki i nalewając do szklanek piwo, a czasami grzane wino dla zazwyczaj zmarzniętych rusałek. Mieszkańcy podziemnego świata zwrócili uwagę na jego przygnębienie i wiedzieli, że lepiej się z nim nie przekomarzać.
David zdawał sobie sprawę, że jego nastrój rzucił cień na atmosferę karczmy, i chciał wszystkich przeprosić, ale się powstrzymał. To była wyłącznie jego wina i nie miał prawa przeprosinami domagać się pociechy. Zaczekał, aż klienci odejdą, i oddał szklanki domowikom do pozmywania. Rozsypał grubą warstwę trocin na podłodze, zostawił spodek z mlekiem dla kikimory i wszelkich innych duchów domu, posapujących nieśmiało za ciemną boazerią. Dawniej irytowała go nieobecność brownies i innych angielskich duszków, ale z czasem pokochał ich słowiańskie odpowiedniki, choć zwykle były bezużyteczne i mocno pokręcone.
– Poważnie – mruknął. – Jaka kultura wymyśla ducha, którego jedynym celem jest rzucanie cebulami i skrzeczenie po nocy? To po prostu głupie.
Z jakiegoś zakamarka za rurami odpowiedział mu wrzask ścinający krew w żyłach.
– Stul pysk – mruknął. – Cholerna parodia banshee.
Krzyki przeszły w charczenie i przycichły do stłumionego zawodzenia. David pokręcił głową i otworzył tylne drzwi wiodące do jego mieszkania – oszczędnie umeblowanego ogromnego pokoju, w którym panował chłód, choć ogień buzował w pękatym żeleźniaku na pałąkowatych nogach. Usiadł na wąskim łóżku z niklowanym wezgłowiem, wsparł głowę na rękach i zaczął rozmyślać o śmierci żony.
Nie miało znaczenia, że nie widział jej od ponad pięćdziesięciu lat; nie miało znaczenia, że zmarła – pożegnał się z nią przed laty. Nigdy nie przestał jej kochać, ale wspomnienia kryły się głęboko w jego sercu, otoczone zwapniałymi warstwami żalu i poczucia winy, izolującymi je od reszty jego pejzażu mentalnego – biorąc przykład z małża, otoczył dokuczliwe ziarnko piasku perłowymi powłokami nie po to, żeby stworzyć piękno, ale by chronić delikatne wnętrze przed podrażnieniem.
Teraz ochronne warstwy zostały strzaskane i wizerunek jej twarzy przebił mu serce jak drzazga. Przypomniał sobie, że się starzała, że wychowała córkę i patrzyła, jak rośnie wnuk, podczas gdy sama się kurczyła. Niewiele o tym myślał, w podziemiu wszyscy byli i mieli być tacy jak wtedy, gdy tu trafili, dopóki w końcu nie zgasną, wszyscy, z wyjątkiem dawnych. Próbował sobie wyobrazić, jak wyglądała po latach wojny i niedostatku, ale jej wizerunek pozostał niezmieniony – młoda kobieta o poważnych oczach i upartym podbródku, kobieta, która próbowała zachować go przy życiu na przekór jego największym staraniom, i w końcu wyparła się wiedzy o swoim sukcesie. Nagle przyszło mu na myśl, że widział ją dawno temu, więc jego wspomnienia wcale nie muszą być wiarygodne. Z tego, co wiedział, stworzył jej twarz z mglistych snów i tęsknoty. Wątpliwości sprawiły, że widziany oczyma duszy wizerunek zafalował, rozpadł się i zniknął. Tej nocy utracił ją ponownie, jak tracił co noc, odkąd uciekł do podziemia. Poniewczasie pożałował, że nigdy nie próbował jej znaleźć ani przesłać wiadomości; z drugiej strony, co dobrego by to dało? Jego myśli krążyły znajomym szlakiem, z koleinami wycyzelowanymi przez pięćdziesiąt lat tych samych starych żalów. A jednak dziś wiedział na pewno – miał córkę i wnuka, ale Tania nie żyła. Sam w swoim pokoju, David zapłakał.