39742.fb2 Tajemna historia Moskwy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Tajemna historia Moskwy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

6 SOWIN

Fiodor nie mógł zasnąć – myślał o dzieciństwie w Zwenigorodzie, o długich i pylistych prowincjonalnych letnich porach roku, które zwykle spędzał na jeżdżeniu rowerem po miejscowych drogach. Zapach rozgrzanego asfaltu i smoły na zawsze skojarzył się z latem, gdy tani blaszany dzwonek zagłuszał śpiewające ptaki.

Z latem, gdy nikło wszystko prócz drogi i roweru w czasie jazdy z górki – pedały obracały się tak szybko, że czasami musiał zdejmować z nich stopy – ku słońcu, pomarańczowemu i ogromnemu, które czekało na niego u stóp zbocza. W tych czasach na wpół wierzył, że jeśli będzie jechać dość szybko, dopędzi słońce, zaskwierczy i zjednoczy się z wściekle czerwoną tarczą, która zachodziła szybciej niż mógł pedałować.

Z przyjemnością rozpoznał tę dawną wiarę w swojej obecnej przygodzie – najwyraźniej zdolność ignorowania rzeczywistości i brania rzeczy takimi, na jakie wyglądały, nie jakie były, stanowiła klucz do podziemnego królestwa. Wszyscy tutaj, dowiedział się od Sowina, byli na tyle zdesperowani albo skonsternowani i zranieni, by wierzyć, że drzwi majaczące na solidnych obiektach otworzą się i pozwolą im wejść, że odbicia są tym samym, co oryginały. Dlatego jest tutaj tylu wariatów, zadecydował Fiodor. Nie miał pewności, czy powinien się do nich zaliczać. Sowin na pewno nie – ten człowiek, uznał, jest trzeźwy jak zimny kamień, i to naprawdę cud, że udało mu się tu dostać.

Fiodor nie mógł spać, choć dom Sowina przypominał przytulną wiejską chatę z ciepłymi ciemnymi ścianami i niską powałą, w której każda belka była inna i poczerniała od sadzy. Leżał na posłaniu (siennik przykryty kocem) i myślał o gospodarzu, o opowiedzianych przez niego historiach, podczas gdy Jakow pytlował ze swoim młodzieńczym dziadkiem.

***

Sowin walczył w dwóch wojnach światowych, miał trzy doktoraty i mówił płynnie pięcioma językami. Urodzony w Sankt Petersburgu w rodzinie handlarza futer, studiował filozofię w Niemczech i wrócił do Rosji w tysiąc dziewięćset czternastym, żeby walczyć. Wojna światowa szybko przerodziła się w domową, a Sowin stanął po stronie czerwonych, zaskakując nawet siebie. Nie kierował się sprytem wynikającym z trzeźwej oceny sytuacji ani świadomością nieuchronnego zwycięstwa proletariatu. Powodowało nim pragnienie sprawiedliwości, równości. Próbował polubić swoich towarzyszy.

Po wojnie wrócił na uniwersytet w Pietrogradzie, gdzie otrzymał stopień naukowy z rolnictwa. Podróżował z Wawiłowem, zbierał nasiona. Fiodor nawet nie potrafił wyobrazić sobie oglądanych przez niego widoków, dlatego wypytywał o Tybet i Himalaje, ale Sowin z uporem trzymał się tematu nasion.

– Musicie zrozumieć – powiedział. – Nasionko ryżu czy pszenicy jest małe. Ale w jego wnętrzu spakowane jest wszystko, wszystko, co kiedykolwiek wiedziało każde źdźbło pszenicy czy ryżu. Ziarenko wie, gdzie żyje, wie, czy jest ciepło, czy zimno; potrafi idealnie przystosować się do miejsca. I każde jest takie samo, a jednak inne, w Azji, na Wschodzie, na Zachodzie, w Andach, gdzie tylko chcesz. Jak można nie kochać takiego maleństwa?

Fiodor odgadł, że pytanie jest retoryczne, dlatego nie zdradził się ze swoją obojętnością wobec ziaren.

– W każdym razie – mówił Sowin – pewnie wiesz, co się stało później.

– Represje?

– Łysenko – podsunęła Galina.

Sowin wydawał się rozbawiony ich odpowiedziami.

– Oboje macie rację – powiedział. – Ale wcześniej był Genofond i Instytut Wawiłowa.

Sowin zamieszkał w Leningradzie, gdzie pracował przy katalogowaniu i klasyfikowaniu nasion, badał ich genetykę, krzyżował odmiany. Jego filozoficzne wykształcenie nie tyle popadło w zapomnienie, ile drzemało, gdy skupił całą energię na zrozumieniu nasion i roślin, które z nich wyrastały, na określeniu i opisaniu ich cech. Zbiór nasion, Genofond, obejmował wszelkie odmiany roślin uprawnych i rokował wielkie nadzieje. Dopóki Wawiłow nie został aresztowany.

Sowin i inni kontynuowali swoją pracę, zaniepokojeni wojną i krucjatą Łysenki przeciwko genetyce i innym naukom z podejrzanym zagranicznym posmakiem. Sowin wyznał, że strach przed obozami pracy zmusił go do ponownego wstąpienia do wojska – przekroczył wiek poborowy, ale go wzięli. Jego dywizja stacjonowała pod Leningradem, gdy zaczęło się oblężenie.

Sowina dręczyły wizje głodujących ludzi i zbioru cennego ziarna z całego świata, i martwiło go ich bliskie sąsiedztwo. Czuł się rozdarty, gdy nocami modlił się o przetrwanie Genofondu.

– Nie chciałem niczyjej śmierci, rozumiecie – powiedział. – Po prostu… Chciałem, żeby ziarno też przetrwało. Dla ludzi to tylko chleb. Ale tam była cała historia ludzkości. Nawet gdy przenieśliśmy się na wschód, a potem z powrotem na zachód, wciąż o tym myślałem. Niektóre rzeczy po prostu są zbyt ważne.

– Większość przetrwała – powiedziała Galina.

Sowin pokiwał głową.

– Większość. Ale nie ludzie.

Nie było go w mieście podczas oblężenia, ale śnił koszmary o zamarzniętych ulicach zasłanych trupami, o zaspach rosnących na zapadłych z głodu twarzach. Zaczął się zastanawiać, czy warto poświęcać teraźniejszość dla historii.

Po zakończeniu wojny nie mógł wrócić do Leningradu. Wstąpił na wydział Uniwersytetu Narodowego w Moskwie, gdzie wykładał podstawy biologii i botanikę, a także eksperymentował z genetyką roślin – potajemnie, bo Łysenko już opatrzył genetykę mianem burżuazyjnej pseudonauki, a Sowin dobrze pamiętał o własnych burżuazyjnych korzeniach. Pomimo tej ostrożności, w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym został zesłany do obozu pracy na Kołymie.

W młodości spotkał parę osób, które przeszły przez obozy pracy – łatwo ich było poznać, pobrużdżeni starcy z wypalonymi prochem więziennymi tatuażami, ordynarnym językiem, przypalający papierosa od papierosa. Nieważne, jak dobroduszni i wykształceni byli przed zesłaniem, odmieniały ich surowe warunki życia i ciężka praca, egzystencja sprowadzona do walki o przetrwanie, do najbardziej fundamentalnej zasady: pracujesz – jesz. Fakt, że wracali, oznaczał, że pracowali na tyle ciężko, by nie umrzeć z głodu. Fiodor próbował sobie wyobrazić, jak wyglądałby jego los w podobnych okolicznościach. Dochodził do nieuchronnego wniosku, że zginąłby, dlatego szanował tych, którzy byli lepsi w walce o życie. Może nawet im trochę zazdrościł.

Sowin został zwolniony w pięćdziesiątym ósmym, po dziesięciu latach ciężkich robót, i wrócił do Moskwy. Reputacja genetyka uniemożliwiła mu powrót na dawne stanowisko i wtedy zrozumiał, że w istniejącym świecie nie ma dla niego miejsca. Pomimo listu z wiadomością o rehabilitacji czuł się pusty i niepotrzebny. Przyjął pracę stróża nocnego w jakimś wielkim magazynie.

Nie interesowało go, co tam miało być składowane, i nie przeszkadzały mu kilometry drutu kolczastego otaczającego pusty plac, pośrodku którego magazyn rozsiadł się jak monstrualna ropucha. Plac wydawał się znajomy, szczególnie zimą, gdy wył wiatr i ziemia zamarzała, pokryta zaspami, wyjąwszy wąską ścieżkę od zamkniętej bramy do magazynu i małej chaty, ogrzewanej żelaźniakiem i oświetlonej gołą żarówką zwisającą z sufitu jak wabik żabnicy – jego domu.

Dni spędzał na spaniu i czytaniu – zainteresował się fizyką i inżynierią elektryczną – a nocami chodził pod rozbrzmiewającym echem blaszanym dachem wielkiego magazynu, pustego, jeśli nie liczyć stert śmieci po kątach. W magazynie mieszkały szczury, a on zostawiał je w spokoju, zastanawiając się, jak przetrwały w tym pustym zamarzniętym miejscu.

Szczury robiły się coraz śmielsze i w końcu wtargnęły do jego chaty. Zimą, gdy budził się po wczesnym zachodzie słońca, słyszał ich chrobotanie i dalekie wycie psów, a wówczas myślał, że wciąż jest w obozie, i musiał czekać, aż serce przestanie łomotać o kruche żebra.

Szczury swobodnie harcowały po chacie, a on ochoczo dzielił się z nimi swoimi skromnymi zapasami jedzenia. Z czasów na Syberii wiedział, że karmienie gryzoni zapobiega kradzieży żywności i niszczeniu worków z mąką i innymi delikatnymi produktami, choć więźniowie i strażnicy nie chcieli mu wierzyć; ich strata, pomyślał. Szczury nie ruszały tylko jego rzeczy.

W swoim nowym domu stosował tę samą zasadę i szczury dobrze się sprawowały. Nadał im imiona, a one nauczyły się przychodzić, gdy gwizdał cicho, i brały czerstwy chleb z jego palców. Szczury są przebiegłe i nieufne, dlatego czuł się trochę dumny, że zdobył ich życzliwość. Obserwowały go z kątów, milczące, z drgającymi wąsami, gdy czytał albo lutował. Składał radia i inne małe urządzenia, choć nigdy ich nie używał.

Wiódł odizolowane życie, nawiązując kontakt ze światem zewnętrznym tylko wtedy, gdy chodził po zakupy – wyrobił sobie ascetyczny smak, więc kupował wyłącznie nieoczyszczoną mąkę, z której po zmieszaniu z wodą piekł ciężkie płaskie podpłomyki, i czasami kartonik mleka, ryż, grykę, konserwy wieprzowe. W sklepie miał okazję posłuchać, co się dzieje na świecie. Trwało wówczas to, co zwano „odwilżą Chruszczowa", i młodzi ludzie rozmawiali o zmieniających się czasach i bezprecedensowej wolności lat sześćdziesiątych. Sowin nie wierzył w poprawę; nauczył się, że świat nie jest przyjazny, a wolność jest tylko iluzją. Słyszał o dysydentach, którzy wyemigrowali na Zachód, ale wiedział, że ich nowe życie i wolność też są iluzoryczne. Wyobrażał sobie świat jako ogromną maszynę, z zakrwawionymi fragmentami kości tkwiącymi w potwornych trybach, i jedyne okresy szczęścia czy pozornej wolności zdarzały się tylko wtedy, gdy koła nabierały rozmachu przed następnym miażdżącym kości obrotem. Był za mądry, żeby dać się uśpić chwilowej ciszy i wystawiać głowę.

Kupował potrzebne rzeczy i wracał, z nikim nie rozmawiając. Zawsze przynosił czerstwy chleb dla szczurów. Czekały na niego, ich oczy mrugały w cieniach.

Nigdy nie słuchał swoich odbiorników radiowych, ale szczury sprawiały wrażenie zadowolonych z szumów, głosów i przebijającej się od czasu do czasu ponurej muzyki, porozstawiał więc małe radia pod ścianami magazynu i w kątach swojej izby. Przypuszczał, że dlatego szczury dały mu prezent.

Pracowały w sekrecie i dowiedział się o wszystkim dopiero wtedy, gdy tak postanowiły. Odepchnęły arkusz blachy falistej i pokazały mu przegryzioną tylną ścianę magazynu. Przez dziurę o poszarpanych brzegach zobaczył dalekie nikłe gwiazdy migoczące na czarnej przestrzeni zamarzniętego nieba. Stał przez chwilę, patrząc na śnieżną równinę, słuchając cichego poszczekiwania psów i śmiechu, który wiatr niósł skądś z daleka, ze świata, który znał, ale do którego nie należał. Szczury zebrały się razem i popchnęły go.

Zrobił krok i zrozumiał, że dziura wcale nie wyprowadziła go na pusty plac – znalazł pod stopami suchą ścieżkę, przyprószoną kruszącymi się liśćmi, i poczuł wyraźny zapach jesieni i dymu. Szczury skupiły się za nim, popiskując z podnieceniem. Sowin westchnął. „Możemy uciec razem", powiedział szczurom. „Nikt za nami nie zatęskni, jesteśmy niekochanymi dziećmi świata. Jesteśmy kątami, do których nie zagląda płynący czas, więc tylko gromadzimy kurz i bezużyteczne wspomnienia".

Szczury dały do zrozumienia, że taki był zamysł, ich zamysł od samego początku. Niepewny, co czeka za poszarpaną dziurą, Sowin cofnął się i wrócił do chaty. Zapakował do worka termos z mocną słodką herbatą i tyle jedzenia, żeby wystarczyło dla niego i szczurzej armii. A potem odeszli, on na czele, szczury tuż za nim. Nie obejrzał się, ale wyczuwał, że szczury idą w trop, ich lekko fosforyzujące oczy podskakiwały w fali brązowej sierści i ostrych pazurów, ich długie żółte zęby szczerzyły się w radosnych uśmiechach.

***

Fiodor zasnął, a gdy się zbudził długo przed świtem, zobaczył, że wielki szczur siedzi mu na piersi, obserwując jego twarz ze skupioną, nieprzeniknioną miną.

– Cześć – powiedział. Przypuszczał, że gryzoń jest jednym z tych, które pokazały Sowinowi drogę do podziemia, i uśmiechnął się do niego. – Wciąż nad nim czuwacie?

Szczur poruszył nosem i obnażył długie groźne siekacze.

– Wszystko w porządku – zapewnił go Fiodor. – Jesteśmy przyjaciółmi.

Szczur powęszył, trzęsąc wąsikami, i podreptał po jego piersi na różowych nerwowych łapkach. Usiadł, wyciągając palce, zaskakująco podobne do ludzkich, ku jego szyi.

Fiodor zamarł, teraz przestraszony, ale nieskłonny zrobić czegoś, co zdenerwowałoby Sowina albo jego ulubieńców.

Szczur chwycił łańcuszek i wyciągnął go spod koszulki. Wytarta moneta zwisła z pazurków, chwytając światło z blaskodrzew za oknem., Szczur przyglądał się krążkowi, podczas gdy Fiodor czekał ze wstrzymanym oddechem. Wreszcie gryzoń zaspokoił ciekawość, zeskoczył z jego piersi, smyrgnął po podłodze i zniknął w szczelinie w ścianie.

Fiodor odetchnął, zdarzenie zaniepokoiło go bardziej niż skok w okna jadącego pociągu i lądowanie w podziemnym świecie. Może Galina ma rację, pomyślał, może umarliśmy w czasie skoku i to jest życie pozagrobowe. Musnął palcami monetę, ciepłą od jego ciała. Może ta moneta miała obciążyć mu powieki, a może szczur sprawdzał, czy będzie miał czym zapłacić przewoźnikowi.

Ciche pukanie do drzwi przerwało mu tok myśli.

– Kto tam? – Wyszeptał.

– To ja. – Drzwi się otworzyły i do pokoju zajrzała Galina. – Nie mogłam zasnąć.

– Szczury?

– Nie, nie widziałam szczurów. – Weszła na palcach i zamknęła drzwi. – Jakow śpi jak kamień.

– Domyślam się.

Galina usiadła na podłodze przy prowizorycznym posłaniu.

– Słyszałeś, co powiedział David? O Berendeju?

Fiodor skinął głową.

– Las Berendeja. Pamiętam, był taki film czy coś.

– Też go widziałam, kiedy byłam mała. Jak może być prawdziwy?

– Pewnie nie jest – odparł Fiodor. – Albo przynajmniej jest inny. Myślisz, że cokolwiek tutaj jest prawdziwe?

– Takie sprawia wrażenie. Na czym oprócz zmysłów możemy polegać?

Fiodor musiał się z tym zgodzić – gdy ktoś raz zacznie wątpić we własne zmysły, późniejsze rozumowanie prowadzi prosto do mózgu w słoju.

– Na niczym. Jest prawdziwe. Sowin na pewno.

Galina się roześmiała, zakrywając usta dłonią.

– Tak. Ja nie mogłabym go wyśnić. – Spoważniała. – Mogę cię o coś spytać?

– Jasne – odparł Fiodor i podparł się na łokciu.

– Skąd wiedziałeś, że można skoczyć przez odbicie? Skąd wiedziałeś, że się uda?

– Nie wiedziałem. Skoczyłem w ciemno, dosłownie.

Przyjrzała mu się z rezerwą.

– Ale nas pociągnąłeś.

– Musiałem. Gdybym był sam, zwątpiłbym. Biorąc na sumienie dwa żywoty, musiałem uwierzyć. W przeciwnym razie…

Galina potrząsnęła głową, jakby przepędzała wątpliwości czy ostre słowa.

– Udało się, i tylko to ma znaczenie. Jak myślisz, Berendej pokaże się jutro czy może będziemy musieli znowu przesiadywać w karczmie?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Ale jeśli chcesz wiedzieć, nie mam nic przeciwko karczmie. Zaglądają tam interesujący ludzie.

– Tak. – Galina westchnęła.

– Wiem, że chcesz odnaleźć siostrę – powiedział Fiodor. – Ale czasami po prostu trzeba czekać.

Skinęła głową.

– Miejmy nadzieję, że nie będę musiała czekać zbyt długo. Dzięki za rozmowę. Spij. – Podniosła się i wyszła równie cicho jak się zjawiła.

Fiodor nie spał. Czuł się tak, jakby tylko on był tu turystą, bez szczególnego rozkładu dnia, bez bolesnego przeżycia czy tragedii, przed którą musiałby uciekać. Poczuł się podle i pomyślał o głośnych cudzoziemcach stłoczonych na Nowym Arbacie, targujących się o masowo produkowane matrioszki z rumianymi policzkami, odrażające w swoich przesadnie radosnych kolorach. Kupowali lalki z myślą, że jest w nich jakiś autentyzm, i wierzyli, że zabierając do domu małe drewniane okropieństwa, lepiej zrozumieją przygnębione dusze pijanych tubylców.

Fiodor zastanowił się, czy cierpienia, jakie znalazł pod ziemią, są takie same, nieco obsceniczne, masowo produkowane przez okrutny system, z głębią równą tej, z jaką rzemieślnik pryska farbą i lakierem na jasne brzozowe skorupy; może jego ciekawość miała tę samą wstrętną cechę, może była iluzją zrozumienia. Jego ignorancja w sprawach prawdziwego życia była teraz połatana obrazami zarośniętej, zapadniętej twarzy Sowina, ciemnej jak bizantyjska ikona; wciąż pozostawała ignorancją, choć teraz opancerzoną w arogancję iluzji.

Przez całą noc miał oko na szczury, ale już się nie pojawiły. Nie spał, gdy wstał ranek – światło pod ziemią zmieniło się niepostrzeżenie, blaskodrzewa zapłonęły jaśniej i w stęchłym powietrzu zamigotał złoty kurz, jakby miliony motyli w locie zrzuciły łuski ze skrzydełek.

Sowin zapukał do drzwi i zawołał, że pora wstawać na śniadanie. Fiodor podniósł się i otrzepał dżinsy z siana. Galina i Jakow już czekali przy stole, gdzie na szorstkich deskach wśród wyszczerbionych kubków i cukiernicy królował staroświecki miedziany samowar. Sowin garbił się nad piecem, smażąc placki.

– Przepraszam – mruknął – nie spodziewałem się gości, więc nie mam sera ani mięsa.

Zapewnili go, że nic nie szkodzi, i podziękowali za gościnę.

– W każdym razie możecie zostać jak długo będzie trzeba – powiedział. – W końcu dostaniecie własne domy. Są dość prymitywne, ale przynajmniej ziemi tu nie brakuje.

Fiodor wymienił spojrzenie z Jakowem.

– Nie mam zamiaru tu zostać. A wy?

Jakow i Galina pokręcili głowami.

– Ha – mruknął Sowin. – Naprawdę nie słyszałem o nikim, kto by odszedł.

– Myślisz, że to niemożliwe? – Zapytał Jakow.

Podmuch wiatru wpadł przez okno, łopocząc białymi firankami. Sowin patrzył na ich gorączkowy taniec.

– Nie wiem. Nigdy nie pytałem. Chociaż, jak się człowiek zastanowi, dlaczego powstało to miejsce, to zaczyna wątpić w łatwe odejście.

– Mógłbyś wyjaśnić? – Poprosił Fiodor. – Wczoraj mówiłeś nam, kto tu mieszka, ale nie powiedziałeś, dlaczego.

Sowin postawił na stole gliniany talerz z kopą bezkształtnych placków i usiadł.

– Jedzcie. Napijcie się herbaty, a ja wam wszystko powiem.

Zaczęło się od miejsca ucieczki dla pogańskich istot. W roku dziewięćset osiemdziesiątym, gdy cała Rosja została ochrzczona ogniem i mieczem, gdy jeszcze nie było Moskwy, lesisty, pagórkowaty teren idealnie się nadawał dla szukających schronienia duchów i ich ludzkich sprzymierzeńców. Kiedy powstała Moskwa, stworzenia zamieszkujące lasy i bagna, stworzenia hukające po nocy i chichoczące na stryszkach z sianem, zostały pogrzebane pod fundamentami pierwszych budynków – każdy kamień był splamiony krwią pogańską, każdy kamień przygniatał ducha. Przynajmniej tak powiadali dawni, którzy wydrążyli w ziemi, w swoim grobowcu, to schronienie.

– Ktoś o nich wiedział? – Zapytał Fiodor.

– Oczywiście – odparł Sowin. – Dlatego zapieczętowali podziemie i znalezienie wejścia nie jest tak łatwe jak kiedyś. Co zaś dotyczy powrotu, przypuszczam, że ci, którzy stworzyli barierę, dobrze o to zadbali. Nie wiem jak ludzie, ale niektórzy ze starych mieszkańców chętnie by się stąd wyrwali, tylko że nie mogą, przynajmniej nie na długo. Dlatego ingerują pośrednio.

W trakcie rozmowy Sowin podniósł placek i rzucił go na podłogę. Natychmiast nie wiadomo skąd pojawiła się gromada wielkich szczurów, a za nimi przybiegł maleńki brodaty mężczyzna w tradycyjnym rosyjskim stroju, jaki można zobaczyć u kierownika objazdowej grupy tancerzy; innymi słowy, imitacja.

– Super – zachwyciła się Galina. – Naprawdę masz domowika.

Sowin pokiwał głową.

– Każdy ma, zjawiają się w chwili, gdy zbudujesz dom. Nie można się ich pozbyć, ale bywają użyteczne, czasami myją naczynia i odkurzają.

Na podłodze panował impas, ale po chwili szczury zadecydowały, że domowik nie stanowi zagrożenia, i zaczęły pałaszować placek, oddzierając kawałki przednimi łapkami. Człowieczek miał żałosną minę, dopóki Galina się nie ulitowała i nie rzuciła mu swojego naleśnika. Domowik chwycił poczęstunek i pobiegł ku boazerii, ścigany przez jednego z roślejszych gryzoni.

– Tak – mruknął z zadumą Sowin. – Tak żyjemy.

***

W karczmie nie było wieści o Berendeju. Galina, z minuty na minutę coraz bardziej nerwowa, wstała w końcu i powiedziała, że chce się rozejrzeć, wypytać mieszkańców o ptaki, a także, co wiedzą o świecie na górze.

– Taka izolacja jest niemożliwa – oświadczyła. – Jestem pewna, że istnieje więcej wpływów i oddziaływań wzajemnych, niż Sowin nam powiedział.

– Rób co chcesz. – Fiodor usadowił się wygodnie. – Gliniarz pewnie zechce się spotkać ze swoim dawno utraconym dziadkiem, a ja zamierzam popatrzeć sobie na ludzi. I bogów.

– Baw się dobrze – powiedziała i wyszła, zatrzaskując drzwi z nieuzasadnioną siłą.

– Kobiety – mruknął Fiodor w głąb szklanki.

Czyżby myślała, że rzuci wszystko, żeby się włóczyć po wąskich uliczkach i rozległej ziemi niczyjej podziemia? Naiwna. Wolał znaleźć sobie dobry punkt obserwacyjny i czekać, aż świat przyjdzie do niego. Gdy człowiek wybierze właściwe miejsce i nie ruszy się z niego przez dłuższy czas, w końcu zobaczy wszystko co trzeba; wyczytał to w jakiejś książce.

Karczma była pustawa o tej wczesnej porze, ale wśród nielicznych gości wypatrzył wysokiego mężczyznę o niebieskiej nakrapianej skórze, nagiego, z wyjątkiem pasów rybich łusek na rękach i wzdłuż kręgosłupa. Przypuszczał, że to wodnik, duch wody. Podejrzenia się potwierdziły, gdy zauważył, że niebieski gość ciągle ocieka wodą. Woda wsiąkała w trociny na podłodze i ciemna mokra plama rozprzestrzeniała się jak wyjątkowo powolny krąg po wrzuceniu kamienia do wody. Od drzwi popłynął zimny przeciąg i Fiodor przyglądał się, zachwycony i oczarowany, jak ciemna woda zamarza w delikatne kryształki. Do baru podszedł krzepki mężczyzna w czerwonej szubie.

– Daj kielicha – powiedział do małego domowika, który kręcił wystruganymi z drewna kurkami i otwierał butelki. – Straszny dziś ziąb.

Faktycznie się oziębiło. Fiodor zadrżał w wiatrówce i koszulce.

– Ty jesteś Ojczulek Mróz! – Zawołał do nieznajomego. – Mam rację?

Starzec odwrócił się ze zmarszczonymi brwiami.

– Patrzcie tylko, następny młody mądrala. „Ojczulku Mrozie, czy następnym razem przyniesiesz mi noworoczny prezent?". Pieprz się, młodzieńcze. Nie jestem Świętym Mikołajem, i nie próbuj mi wciskać tych swoich przebrzydłych zachodnich zwyczajów.

– Ja tylko chciałem postawić ci drinka.

Ojczulek Mróz uśmiechnął się szeroko.

– Aha, masz głowę nie od parady. W porządku, synku. – Potupał butami, otrząsając wyimaginowany śnieg, i usiadł przy stoliku Fiodora.

Domowik przyniósł dwa kieliszki cuchnącego samogonu z mocnym posmakiem benzyny.

– Niczego sobie gorzałka – pochwalił Ojczulek Mróz. – Rozgrzewa do szpiku kości, prawda?

Fiodor pokiwał głową, bo rzeczywiście czuł rozchodzące się ciepło.

– Nie zamrozisz mnie?

– Nie, dopóki będziesz stawiać. – Ojczulek Mróz skinął na barmana domowika. – Podawaj.

Fiodor przeszukał kieszenie i znalazł zwitek kilku rubli. Ojczulek Mróz spojrzał sceptycznie na banknoty.

– Papierowy pieniądz to żaden pieniądz. A twoja moneta?

Fiodora zaniepokoiło, że wszyscy nagle okazują zainteresowanie jego talizmanem.

– Chroni przed złym okiem. Jest mi potrzebna.

Ojczulek Mróz wybuchnął ogłuszającym śmiechem, aż zatrzęsły się belki powały, co wystraszyło kilka płomykówek, które się tam gnieździły.

– To nierazmiennaja monieta - wyjaśnił, gdy przestał się śmiać. – Moneta, której nie można rozmienić.

Fiodor tylko się uśmiechnął.

– Naprawdę?

– Śmiało, pokażę ci. Ach, ci ciemniacy z powierzchni, pożalcie się bogowie. Ciągle trzeba ich uczyć, a gdyby nie ja, dziś wszyscy mówilibyście po francusku. Dupki. – Skinął na domowika i ponaglił Fiodora, żeby zdjął monetę. Gdy Fiodor podał ją domowikowi, moneta przeszła metaliczną mitozę, jedna pozostała przymocowana do łańcuszka, a druga zniknęła w maleńkiej, brudnawej garści.

– Super – powiedział Fiodor. – Czy to działa na powierzchni?

– Jasne – odparł Ojczulek Mróz. – Tyle że moneta jest bezużyteczna. Ironia losu, prawda?

– Niekoniecznie. A co z tymi Francuzami?

Ojczulek Mróz westchnął z irytacją.

– Czy wy, przygłupy, nie zauważyliście, że gdy tylko zaczyna się obca inwazja, macie rekordowo mroźne zimy? Jak myślisz, czyja to robota, co?

– Twoja? – Fiodor wypił następny kieliszek cuchnącego samogonu. – Dlaczego?

– Bo mi zależy – odparł Ojczulek Mróz; pijacka szczerość zabarwiła jego głęboki głos. – Dbam o was, powierzchniowe skurwysyny, w przeciwieństwie do waszego głupiego mięczakowatego boga.

– Przez jakiś czas byliśmy ateistami. Nawet materialistami.

– Jak ja. To znaczy, jestem materialistą. Berendej też, bogowie natomiast są solipsystami. Zwłaszcza ten, którego wybraliście. Ci tutejsi są w porządku, ale w większości to duże ryby w małym stawie, półbożkowie i tak dalej. A wy, wy… Wy, głupi powierzchniacy, wszyscy jesteście albo przygnębieni, albo melancholijni. – Powiódł dokoła błędnym wzrokiem, wreszcie skupił go na barze. – Hej, co ci mówiłem? Podawaj.

Fiodor znów zapłacił nierozmienialną monetą. Domowik posłusznie wziął rozmnożonego miedziaka, jakby nie widział nic niezwykłego czy nieuczciwego w ponownym płaceniu tym samym pieniądzem.

– Jak powiedziałem – podjął Ojczulek Mróz – umiecie tylko niszczyć, co zbudowali inni, i rozczulać się nad sobą, jakbyście byli jedynymi pokrzywdzonymi. – Ojczulek Mróz splunął. Ślina zamarzła w powietrzu i roztrzaskała się o podłogę.

– Nie wszyscy – zaznaczył Fiodor. – Ale dlaczego nam pomagasz, skoro jesteśmy nic niewarci?

– Nie chodzi o was, tylko o ziemię. Jest moja, i tak będzie zawsze, bez względu na to, co z nią robicie i ile wyprzedajecie, kawałek po kawałku. W końcu nic wam nie zostanie, a wówczas zostaniemy tylko my, którzyśmy byli tu przed wami, trzymając ziemię niczym garść piasku w rzece, czując, jak wymywa się ziarnko po ziarnku, ale nigdy nie puszczając. Trzymamy ją razem, głupcze, więc nie pytaj mnie, dlaczego.

Fiodor wychylił następny kieliszek i czekał, by znajoma alkoholowa mgła zasnuła jego uczucie nienawiści do świata. Ojczulek Mróz miał rację – świat na powierzchni zawiódł swoich mieszkańców. A świat podziemny był tajemnicą, ukrytą przed większością, wpływającą na bieg wydarzeń w zawoalowany niepewny sposób. Ich zbawcy schowali się pod ziemią, wypędzeni i zapomniani. Fiodor nie był tym zaskoczony – Moskwa nie jest życzliwa tym, którym na niej zależy.