39742.fb2 Tajemna historia Moskwy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Tajemna historia Moskwy - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

8 TRUP

Zostawili trupa pod opieką rusałek, które przez chwilę piszczały z przerażenia, ale szybko zachichotały, podniesione na duchu szeptami Eleny, i jęły się nim bawić jak makabryczną zabawką. Jakow w pierwszej chwili chciał zaprotestować, ale potem uznał, że to nie ma znaczenia, i patrzył bez słowa, jak rusałki nurkują w jeziorze, zabierając swoją nową maskotkę. Potem odeszli na poszukiwanie Zemuny.

Żałował, że nie ma mocniejszych butów, gdy stąpali po mlaskającej łące, gliniastej i błotnistej, podmokłej po niedawnej powodzi. Trawa, zielona dzięki kradzionemu światłu słonecznemu, porastała nachylone łagodnie zbocze. W bujnej murawie mrugały drobne białe i żółte kwiatki, a wśród nich pasła się ospała Niebiańska Krowa. Jakow rozpoznał ją, bo emitowała łagodny, falujący blask, przywodzący mu na myśl światła zorzy polarnej, którą widział podczas wizyty u dalekich kuzynów w Murmańsku.

– Piękna krowa – szepnęła za nim Galina.

– Tak – zgodziła się Elena. – Wprawdzie na powierzchni nieczęsto widywałam inwentarz, ale ta sztuka mi się podoba.

Krowa podniosła głowę i popatrzyła na nich z miną, jaką Jakow mógłby opisać tylko jako „mądrą".

– Cześć – powiedziała Elena. – Przyszliśmy po radę. Znaleźliśmy martwego człowieka, który przybył z powierzchni…

– Czy był martwy, gdy przybył? – Przerwała jej Zemuna powolnym, melodyjnym głosem.

– Tak – odparł Jakow. – Jestem Jakow, a to Galina. Szukamy ptaków, które były ludźmi. Martwy mężczyzna miał coś w ustach.

Zemuna pokiwała głową.

– Wysłucham waszych pytań, ale po kolei. Co znalazłeś w ustach martwego człowieka?

– To. – Elena otworzyła dłoń i błękitne jajko zaczęło pulsować, jakby ożywione jej ciepłem.

Zemuna powąchała klejnot, a nawet ostrożnie posmakowała go zaskakująco zwinnym koniuszkiem języka.

– Wiesz, co to jest? – Zapytał Jakow. – Elena myśli, że coś magicznego.

– Tak naprawdę nie wierzę w magię – odparła Zemuna i jeszcze raz obwąchała klejnot. – Ale z pewnością jest… Dziwne.

Jakow i Galina wymienili spojrzenia. Jakow nie był pewien, czego spodziewał się po krowie, ale liczył na większą wnikliwość.

– Możesz nam pomóc? – Zapytała Galina. – Jeśli nie wiesz, co to jest, to może znasz kogoś, kto mógłby wiedzieć?

Zemuna dumała przez chwilę.

– Wiesz – zaczęła – to ja zrobiłam Drogę Mleczną.

– To… Miłe – powiedział Jakow i popatrzył na Galinę, szukając ratunku.

– Nie wierzycie mi. – Zemuna zrobiła zasmuconą minę. – Myślicie, że gwiazdy stały się tak po prostu, że nikt ich nie zrobił.

– Niekoniecznie – odparła Galina. – A co z ludźmi przemieniającymi się w ptaki?

– Opowiedzcie mi o tym – poprosiła krowa, wciąż nadąsana.

Jakow opowiedział, a Galina wtrąciła się parę razy, mówiąc o swojej siostrze. Wolałby, żeby przestała mu o niej przypominać – był dotkliwie świadom, że zawala policyjną robotę i na dobitkę nie stawił się w pracy; matka pewnie jest chora ze zmartwienia, a on w żaden sposób nie mógł pomóc Galinie.

Wrócił myślą do tej dziewczyny, Darii, i jej zaginionej matki. Chciałby przesłać jej wiadomość, by wiedziała, że szuka, że się stara, że o niej nie zapomniał. Czuł się jak w dzieciństwie, gdy doświadczał sennego paraliżu – był całkowicie bezradny, zrozpaczony i przekonany, że to jego wina.

Zemuna pogrążyła się w zadumie.

– Mogę wam pomóc – powiedziała po chwili. – Pomogę wam się dowiedzieć, dlaczego to wszystko się dzieje.

– To znaczy, że nie wiesz? – Jakow starał się ukryć rozczarowanie. Nic nigdy nie było łatwe. Nie był zachwycony, że jego wizyta w magicznym królestwie baśni obraca się w szereg wywiadów. I oględzin zwłok. Przypuszczał, że to nieuchronne, gdy się jest gliną. Ale marzył o odrobinie wytchnienia – i żałował, że nie może nic w związku z tym zrobić.

Zemuna pokręciła głową.

– Podejrzewam, że zakłócenia, jakie widzimy, zaczęły się na powierzchni. Świat powierzchniowy się zmienia, i ten także.

– Nie rozumiem – powiedziała Galina. – Powierzchnia zawsze się zmienia, wybuchają wojny i rewolucje, zawsze dzieje się coś złego. Dlaczego teraz?

Zemuna uniosła głowę ku szarej mgle, która maskowała nieobecność nieba.

– Kto wie? Może nadszedł czas, by światy się połączyły, a może nie. Ale przypuszczam, że ktoś stąd pracuje z powierzchniowymi.

– Dlaczego? – Zapytał Jakow. – I nad czym pracuje?

– Chciałabym wiedzieć. Ale Kościej Nieśmiertelny powinien wam pomóc.

Jakow przewrócił oczami.

– Oczywiście. Kościej Nieśmiertelny. Wiedziałem, że w końcu się pojawi. Chcecie, bym znalazł jego śmierć? Wiem, gdzie jest, kiedyś widziałem na filmie.

– Nie – zamuczała Zemuna. – Po prostu go zapytaj. On się zna na czarnej magii.

– Myślałem, że nie wierzysz w magię.

Zemuna zmierzyła go leniwym spojrzeniem.

– A co moja wiara ma wspólnego z jej istnieniem?

– Chodźmy już – powiedziała Galina i pociągnęła Jakowa za rękaw. – Gdzie możemy go znaleźć?

– Spróbujcie w gospodzie. Tam wszyscy zaglądają prędzej czy później.

– Dobry pomysł – pochwaliła Elena. – Ja też pójdę.

***

Jakow przez całe życie starał się nie mieszać do polityki, choć musiał odsiedzieć swoje na różnych zebraniach i wykładach poświęconych teorii marksistowskiej, jednakowo nudnych i pełnych tej samej nużącej retoryki. Kiedy podrósł na tyle, żeby zostać członkiem Komsomołu – ochotnicza przynależność do organizacji była czystą fikcją – zabawiał się wycinaniem nieprzyzwoitych napisów na skraju wielkiego drewnianego stołu, wokół którego siedzieli, pod czujnym i ślepym spojrzeniem gipsowych popiersi Lenina i Marksa. Ich białe oczy śledziły go za każdym razem, gdy podnosił zielone sukno i starannie wycinał w drewnie słowa „kutas", „kurwa" i „cipa", proste zaklęcia chroniące przed gipsowymi bóstwami. Drżał z radości połączonej z lękliwym oczekiwaniem, i kulił się na myśl o piorunach, jakimi go spalą. Świństwa go ochroniły.

Nawet tutaj, pod ziemią, słowo „zebranie" nie budziło w nim nic prócz umiarkowanego znudzenia, nawet jeśli chodziło o zebranie zwołane przez Niebiańską Krowę. W gospodzie stał stół bilardowy pokryty zielonym suknem i jego polerowane bandy kusiły Jakowa; żałował, że nie ma scyzoryka, żeby znów dla odparcia znudzenia rzeźbić swoje naiwne talizmany na odsłoniętym drewnie.

David krzątał się, przestawiał krzesła i zestawiał stoły, żeby wszyscy mieli wygodnie, łącznie z Zemuną. Sowin pomagał, jego stary grzbiet i ramiona sztywniały z wysiłku. Od czasu do czasu robił przerwy, żeby kaszleć i spluwać, ale zaraz wracał do pracy. Klienci stali w grupkach, poszeptując. Jakow zastanawiał się, jak plotka mogła rozejść się tak szybko, dopóki nie zobaczył grupy rusałek. Przyniosły ze sobą trupa, woda ściekała w powolnych strumyczkach z jego ciemnych włosów. Jakow musiał odwrócić wzrok od rozdziawionych ust i wywichniętej żuchwy, sterczącej pod niepokojącym kątem. Rusałki wyprostowały ciało i machały jego rękami, jakby to była marionetka, podśmiewując się cicho.

Jakow rozpoznał parę osób i stworzeń; inni byli nowi; próbował odgadnąć, kim są. Dostrzegł mężczyznę w długim wojskowym płaszczu i czapce z wielką rozcapierzoną gwiazdą – ten styl pamiętał z filmów o wojnie domowej. Inny, z wąskimi oczami i ziemistą cerą, wyglądał jak postać z dramatu historycznego o Złotej Ordzie – uznał go za Tatara-Mongoła mniej więcej z trzynastego wieku. Inni nosili mniej charakterystyczne stroje, kraciaste koszule i ciemne spodnie, które mogły należeć do każdego okresu w dwudziestym wieku. Zasmuciła go myśl, że każdy może stać się taki oderwany i zagubiony w strumieniu czasu.

Wśród ludzi kręciły się dziwne istoty – poza łatwymi do rozpoznania wodnikami i leszymi były tam stworzenia, które wyglądały na wytwór koszmarów albo przynajmniej postacie z nieznanych mu baśni. Szczególnie zaintrygował go krępy jegomość z powiekami do samej ziemi. Towarzyszyło mu dwóch strażników uzbrojonych w żelazne widły, a obok niego na podłodze siedział wielki skrzydlaty pies, który chyba jednak nie był z nim powiązany. Szczury Sowina starały się nie kręcić pod nogami. Trzymały się blisko swojego dobroczyńcy i łypały gniewnie na małe stworzonka – jedne antropomorficzne, inne nie za bardzo – które przemykały z kubełkami trocin, zasypując ciemne miejsca zostawione przez wodę skapującą z trupa i stworzeń wodnych, a także krowie placki Zemuny.

David dotknął jego ramienia.

– Jak sobie radzisz?

– Doskonale – odparł Jakow i wskazał osobnika o długich powiekach. – Kim jest ten facet?

– Wij – wyjaśnił David. – Co, nie czytałeś Gogola?

– Jasne, że czytałem. Ale myślałem, że tutaj są postacie mitologiczne, nie literackie.

– Wij jest postacią mitologiczną. Jest generałem w rosyjskim piekle.

Podeszła do nich Galina.

– Mamy swoje specjalne piekło?

– Nie chrześcijańskie. – David dumał przez chwilę, z roztargnieniem wycierając rękę w poplamiony fartuch. – Pogańskie piekło… Albo świat podziemny, jeśli wolisz.

Galina pokiwała głową.

– Zatem jest jedynym, który ma prawo tu przebywać.

Fiodor podszedł niespiesznie, a za nim stary mężczyzna w czerwonym płaszczu.

– Co się dzieje? – Wybełkotał.

Jakow cofnął się przed falą alkoholu w oddechu Fiodora.

– Zebranie. Czekamy na Kościeja Nieśmiertelnego.

Fiodor zaśmiał się i umilkł, gdy zdał sobie sprawę, że Jakow nie żartuje. Zwrócił się do swojego towarzysza:

– Wiesz coś o nim, Ojczulku Mrozie? Starzec nastroszył białą brodę.

– Nie jesteśmy przyjaciółmi, jeśli o to pytasz. Ale wiem sporo.

– Oto i on. – David zostawił grupę i ruszył do wejścia, by wymienić uścisk dłoni z bardzo wysokim, bardzo chudym mężczyzną w czarnym garniturze.

– Spodziewałam się, że będzie straszniejszy – szepnęła Galina do Jakowa.

Zgodził się z nią w duchu; czarny charakter z tylu baśni czytanych w dzieciństwie, tylu filmów oglądanych z zapartym tchem w sobotnie poranki, był przedstawiany jako postać nie całkiem ludzka, jako zdeformowany stwór opętany przez niezdrową fascynację młodymi kobietami, nieodmiennie pokonywany przez tych, którzy potrafili odnaleźć jego sprytnie ukrytą śmierć. Teraz wyglądał nie tyle groźnie, ile surowo.

– Spokój! – Zawołała Zemuna i potrząsnęła głową. Gwiazdki wirujące wokół jej karku zadźwięczały jak dzwonki, a potem zapadła cisza.

Usadowili się przy wielkim stole ustawionym pośrodku gwiaździstej karczmy i przez chwilę było słychać tylko stłumione pokasływanie i zgrzytanie nóg krzeseł o podłogę. Domowe duszki zaczęły śpiewać gdzieś w ścianach, ale przestały, gdy tylko Zemuna chrząknęła. Wszyscy milczeli, z wyjątkiem siedzących na belkach kawek albinosów, które nie przestały skrzeczeć.

Rusałki usiadły jedna przy drugiej i ostrożnie ułożyły na kolanach przyniesionego trupa. Jakow znalazł miejsce pomiędzy Fiodorem a Eleną, która przekładała błękitny klejnot z ręki do ręki; niebieskawe błyski igrały na jej wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych. Kościej Nieśmiertelny, siedzący po jej prawej stronie, też spoglądał na kamień. Jakow zwrócił uwagę na jego oczy, głęboko osadzone, mrugające odbitym światłem w głębi ciemnych oczodołów.

– Spokój! – Ryknęła Zemuna. Zgrzytanie i pokasływanie ucichły. Na jej znak rusałki wstały, żeby pokazać trupa. – To – zaczęła – wypłynęło dzisiaj w Jeziorze Rusałek. Ledwie dzień po tym, jak zjawiła się trójka tych nowych, w ślad za ptakami z powierzchni, które, jak się zdaje, latają swobodnie pomiędzy tym i tamtym światem. Co więcej, mamy powody wierzyć, że te ptaki są ludźmi, którzy niedawno ulegli przeobrażeniu. Tym samym jesteśmy zmuszeni konkludować, że na powierzchni jest magia i że martwe ciała są w stanie się tu przedostać.

Jakow uśmiechnął się pod nosem ze zdolności krowy do obywania się bez długich wstępów i całkowitego unikania wszelkiej dialektyki. Opierając się na swoim skromnym doświadczeniu, spodziewał się nudzenia o dialektyce na każdym zebraniu. Salę wypełnił szmer podekscytowanych rozmów, a pomocnicy Wija podnieśli mu widłami powieki, żeby mógł zobaczyć zwłoki.

– Nie ma obawy – szepnęła Elena do Jakowa i Fiodora. – Jego spojrzenie nie obróci was w kamień. To tylko plotka.

– Dzięki – odszepnął Fiodor. – Trochę się bałem.

– Czy ktoś wie, skąd pochodzi to ciało? – Zapytała Zemuna.

– Nie. – Głos Kościeja zabrzmiał jak trzask suchych gałązek. – Ale mogę się dowiedzieć.

Zbiorowy jęk wzniósł się ponad stołem.

– Tylko nie zaczynaj z tym swoim wskrzeszaniem umarłych – jęknął mokry niebieski wodnik, wytrzeszczając wielkie żabie oczy w łuskowatej twarzy.

– Czemu nie? Przynajmniej teraz mam trupa do wskrzeszenia. To zamknie ci gębę… A czy swoją drogą ryby nie powinny milczeć?

Wodnik naburmuszył się, ale zrezygnował z kłótni.

– Czy ktoś inny ma obiekcje? – Kościej popatrzył na Zemunę. – Może ty, befsztyku?

– Bodajbyś zdechł – mruknęła.

Pozostali półbogowie i duchy zachowali milczenie. Kościej zwrócił się do ludzi:

– Czy ktoś z was, worki mięsa, ma coś do powiedzenia? W dawnych czasach zrobiłbym tapicerkę z waszej skóry, zamiast pytać o zdanie, ale przypuszczam, że obecnie mamy pluralizm.

– Rób, co musisz – odparła Elena. – I nie ekscytuj się za bardzo, bo cię razi apopleksja.

Pozostali ludzie zachichotali i Jakow domyślił się, że śmierć Kościeja Nieśmiertelnego jest dla wielu ulubionym żartem.

Kościej wstał, wyjątkowo wysoki i chudy jak szkielet w światłach zorzy polarnej Zemuny i błękitnym lśnieniu klejnotu. Jakow zastanawiał się, czy rzeczywiście może wskrzesić umarłego.

– Daj mi to, skarbie – powiedział Kościej do Eleny i wyciągnął rękę.

Włożyła w nią klejnot, pytając:

– Wiesz, co to jest?

– Dość dobrze wypolerowana szklana kulka – odparł. – Ważniejsze, co jest w środku.

– A co tam może być? – Zapytał Jakow.

Kościej spojrzał na niego po raz pierwszy i Jakow poczuł się tak, jakby insekty pełzały mu pod kołnierzem koszuli.

– Dusza tego człowieka, mój mięsisty przyjacielu. Widzisz, wiem całkiem sporo o ukrywaniu dusz.

– Myślałem, że to twoja śmierć była ukryta – wtrąciła Galina.

– Na jedno wychodzi, moja droga. Każda dusza zawiera nasienie własnego zniszczenia. A teraz, jeśli mogę…

Jakow nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, że ogląda występ magika, gdy Kościej wcisnął błękitną kulkę pod język martwego i odwinął taśmę monterską z jego nadgarstków. Nastawił mu szczękę, schował poczerniały język, który sterczał spomiędzy połamanych zębów niczym słupek kwiatu, i zamknął usta.

Kościej szepnął parę słów do ucha trupa i poklepał się po kieszeniach. Z irytacją przerwał swoje zabiegi.

– Czy ktoś ma dwie monety? – Zapytał. – Nie spodziewałem się, że będę przeprowadzać zmartwychwstanie.

– Proszę – powiedział Fiodor.

Wszyscy wstrzymali oddech, gdy podał Kościejowi startą monetę na cienkim złotym łańcuszku.

Kościej chwycił monetę, a Fiodor ją wyszarpnął. Potem znowu przeciągnął ją przez kościstą garść.

Jakow przyglądał się ze zdumieniem tym manipulacjom, dopóki Kościej nie otworzył dłoni i nie pokazał dwóch lśniących monet. Położył je na oczach trupa, zamykając powieki. Sine cienie rozpostarły się pod nimi, a Kościej podjął szeptane zaklęcia.

Jakow się znudził i zaczął wodzić wzrokiem po sali. Częściowo nadal oczekiwał, że zbudzi się w swoim pokoju, z mamą pokrzykującą w kuchni, żeby przyszedł na śniadanie; czuł się winny, że myślał o niej tak mało. Wyobrażał ją sobie taką, jaka zawsze była, z zaciśniętymi wargami, lekko zmartwiona, wiecznie czymś zaniepokojona, gdy podzwaniane przywołało go do chwili obecnej, do karczmy dziadka, do stołu otoczonego przez ludzi, którzy od dawna powinni być martwi, i przez istoty, które w ogóle nie powinny istnieć. Popatrzył na stół, z początku nie rozumiejąc, na dwie wypolerowane monety wirujące i tańczące po szorstkiej powierzchni. Potem spojrzał na trupa, który otworzył przymglone mleczne oczy, potarł nadgarstki i zadrżał w mokrym ubraniu, a następnie przemówił.

***

Siergiej nigdy nie przypuszczał, że zostanie bandytą, gdy dorośnie – w dzieciństwie bandytyzm nie był realnym fachem i marzenia chłopców w jego wieku rzadko wykraczały poza zawody kosmonautów czy strażaków, przynajmniej gdy już zrozumieli, że stanowiska bohaterów rewolucyjnych dawno temu zostały zajęte i nie ma wakatów.

Obsesyjnie uwielbiał kawalerię, Czapajewa i Budionnego, i przeczytał wszystkie książki w bibliotece o wojnie domowej i bohaterstwie Armii Czerwonej. Był zawiedziony, gdy się dowiedział, że kawaleria odeszła w przeszłość i że gdyby wstąpił do wojska, oglądałby złotą falującą trawę stepów przez wąskie szczeliny czołgu, nie z grzbietu wierzchowca, gdy gwiżdże wiatr, a powietrze jest przesycone zapachem siana i końskiego potu. Miłość do koni i wojny sprawiła, że na przemian chciał zostać żołnierzem i weterynarzem; gdy skończył szkołę średnią, złożył podanie do instytutu weterynarii. Nie zdał egzaminów wstępnych i zaciągnął się do wojska.

Armia go odmieniła – po pierwszym roku, gdy był ofiarą fali, i po drugim, gdy rządził kotami, doszedł do wniosku, że weterynaria była przelotną fantazją, a życie wiejskiego weterynarza wstydliwym dziecięcym marzeniem. Został w wojsku na trzeci rok i zaczął się starać o przyjęcie do akademii wojskowej.

A potem nastąpiły zmiany, wielkie zmiany. Obcięto wydatki na wojsko i został wysłany do domu z jednostki ochrony silosu atomowego. Krążyły pogłoski, że znajdujące się tam bomby jądrowe są przewidziane do zniszczenia, ale Siergieja to nie obchodziło. Rozpoczęła się prywatyzacja, prywatne sklepy wyrastały z dnia na dzień jak chybotliwe blaszane muchomory po deszczu, a dla niego coś stało się oczywiste: przywileje w czasach jego młodości zarezerwowane dla członków partii, a wcześniej zdobywane w bitwie, teraz mogli dostać za darmo ludzie, którzy mieli głowę na karku, zmysł do interesów, i nie grzeszyli nadmiarem skrupułów.

Wiedział, że nie ma ani tęgiej głowy, ani smykałki do interesów; miał tylko permisywne sumienie i dobrą zaprawę fizyczną. Sklepy potrzebowały ochrony, tyle że niektóre jeszcze o tym nie wiedziały, i Siergiej dołączył do grupy sympatycznych osobników, którzy wzięli na siebie przekonanie właścicieli, że warto płacić za ochronę przed konkurencyjnymi reketierami.

Nigdy nie osiągnął wysokiej pozycji w gangu, nigdy się nie interesował, dlaczego i jak; uważał się za zwykłego biznesmena. Gdy dłużnicy nie płacili, czuł się osobiście zraniony i zdradzony, przekonany o słuszności swojego postępowania, karał ludzi, którzy z jakiegoś powodu uznali, że nie muszą zwracać długów. Niektórzy nawet posuwali się do podważania sensu samej potrzeby ochrony – inaczej dachu, jak to nazywano. „Musisz mieć dach" – tłumaczył jednemu czy drugiemu. „Jeśli nie będziesz miał ochrony, inne gangi zrobią z tobą co zechcą, z twoją firmą, z twoimi pieniędzmi. Co wtedy? Pójdziesz na policję?".

Wtedy klient pojmował swoją głupotę, zwieszał głowę i bulił, ile trzeba. Tylko ci najbardziej oporni wymagali stosowania fizycznych środków perswazji.

Siergiej pracował w swoim życiu z paroma prawdziwymi artystami – wyposażeni w żelazko elektryczne, obcęgi i rolkę taśmy monterskiej potrafili przemienić najbardziej pewnego siebie biznesmena w pochlipującego, podlizującego się robaka. Te prymitywne narzędzia jednak wypadły z łask, odkąd bandyci odkryli czary.

Babskie gadanie, myślał z początku Siergiej. Mikstury, talizmany, kabalistyczne symbole to jedno i to samo, co rzucanie klątw i zsyłanie błogosławieństw, składanie ofiar dawnym, nieznanym z imienia bogom – jedna wielka głupota, powiedział. Nie ma żadnej tajemniczej energii ani korzystnego ustawiania się gwiazd, które w ten sposób ułatwią rozstrzygnięcie sporu terytorialnego; żadna ilość suszonych ziół nie pomoże zastartować rano jego prehistorycznej wołdze, smutnej spuściźnie po jakimś byłym funkcjonariuszu partyjnym. Tylko że pomogła.

Zrazu przypisał to zbiegowi okoliczności, i choć nie całkiem wierzył w magię, nie można powiedzieć, że zupełnie nie wierzył. Przełom nastąpił, kiedy jego koledzy otworzyli szklany interes.

Jeden z nich, Sława, wysoki chudzielec, który chodził z nim do klasy i załatwił mu obecną robotę, zabrał go na oddaloną, w znacznej mierze niestrzeżoną odnogę linii kolejowej – tor biegnący wśród sadów i przetrzebionych lasów Biriolewa, gdzie w letnim skwarze drewno podkładów kolejowych wydzielało zapach smoły i kreozotu, a źdźbła rzadkiej trawy porastały kamienisty grunt pomiędzy szynami. Z toru korzystały wagony pełne granulatu szkła – zielone, niebieskie i bezbarwne kulki, dwa centymetry średnicy – do pobliskiej huty szkła. Granule przewożono w otwartych wagonach, które jechały z prędkością energicznego truchtu, więc nietrudno było się do nich dobrać.

– Po co nam te kulki? – Zapytał Siergiej. – Są gówno warte.

– Ale nie do tego, co można z nimi zrobić. Czeczeni się zesrają, gdy usłyszą, że mamy tę… Moc. Wiedziałeś, że w tych szkiełkach można uwięzić dusze? – Sława szybko stawał się ekspertem w okultyzmie.

– Nie. Skąd to wiesz, kurwa?

– Mam swoje źródła – odparł Sława z chytrym uśmiechem. – Wchodzisz czy nie? Jeśli usłyszą, że nie musimy ich zabijać, ale możemy uwięzić ich dusze na wieki, żaden nam nie podskoczy. Nigdy – powiedział z wyraźną satysfakcją, kopiąc adidasem szynę, która zaśpiewała niskim, rezonującym głosem. Siergiej wyobraził sobie, że dźwięk poniósł się daleko, do nieznanych krajów, może po całej Europie. – Czeczeni boją się o swoje dusze, są chrześcijanami.

– Muzułmanami – poprawił Siergiej. – Ormianie i Gruzini są chrześcijanami.

– Mniejsza z tym. Nieważne, kurwa, w co wierzą, byle wierzyli w niebo. Możemy je im odebrać. Czy to nie super?

Nadjechał pociąg. Sława czekał, kiedy ich mijał, a w pewnym momencie ruszył z kopyta i dopędził jeden z otwartych wagonów. Skoczył i chwycił się krawędzi. Nie wciągnął się, tylko sięgnął do środka i puścił, lądując w kucki przy torze. Wrócił i pokazał Siergiejowi garść zielonych kulek.

– To jest super. – Podał mu jedną, a drugą podniósł do oczu, patrząc na słońce.

Siergiej zrobił to samo. Małe dzioby i skazy na powierzchni kulki powiększyły się, miał więc wrażenie, że patrzy na powierzchnię Księżyca, tajemniczą i lśniąco zielonkawą, zniekształconą przez lekką krzywiznę szkła, tlącą się kraterami. Odkrył, że jeśli obróci kulkę w palcach, zielony świat obróci się wraz z nią, ukazując mu ukryte góry i głębokie rozpadliny.

– Niezłe miejsce dla duszy, nie sądzisz? – Zapytał Sława. – Wchodzisz?

Tak oto Siergiej znalazł się w tym, co eufemistycznie nazywano szklanym interesem, i zgromadził ładną kolekcję dusz, gdy Sława i pozostali rozszerzali terytorium. To znaczy, dopóki nie znalazł się po niewłaściwej stronie szklanej kulki.

Coraz bardziej ciekaw źródła tajemnej wiedzy Sławy, zaczął zadawać pytania. Kiedy wypytywanie nie przyniosło żadnych rezultatów, zaczął węszyć. W tym czasie stać go było na rozwalenie wołgi, zardzewiałej i ciężkiej od konotacji klasowych, i kupno jeepa – używanego, a i tak w lepszym stanie niż wszystkie wozy, które miał do tej pory. Ale Sława przesiadał się z mercedesa do mercedesa, gdy tylko zapełniła się popielniczka, i Siergiej podejrzewał, że źródłem jego dochodów musi być coś więcej niż wymuszanie haraczy i więzienie dusz. Postanowił wytropić jego tajemne interesy.

Zajął stanowisko przy wejściu do porządnej starej kamienicy na Twerskiej. Na tę wyprawę pożyczył od kolegi skromnego zaporożca (markę tę w folklorze miejskim często porównywano do ciężarnej gimnazjalistki, gdyż jedno i drugie przynosiło równy wstyd rodzinie), i czuwał wśród równie skromnych aut zaparkowanych na podwórzu, z dobrym widokiem na rdzawoczerwonego merca Sławy. Dawno minęła północ, gdy Sława wyszedł z budynku, sam. Siergiejowi zamarło serce – nieobecność dwóch goryli, którzy ostatnio wszędzie mu towarzyszyli, sugerowała jakieś potajemne plany.

Siergiej zaczekał, aż Sława opuści podwórze, i zapalił światła. Jechał za nim wśród wolno poruszających się samochodów, przekonany, że zaporożec znajduje się znacznie poniżej progu wykrywalności Sławy. Natężenie ruchu było duże i parę razy się zmartwił, że zgubił zwierzynę. Po wjeździe na Sadowoje Kolco śledzenie stało się łatwiejsze. Zmierzali na południowy wschód, ku Kołomienskoje.

Park był zamknięty, ale Sława zwinnie wspiął się na żelazne ogrodzenie. Siergiej zaparkował daleko od mercedesa i poszedł w jego ślady. Potykał się w ciemności na krętych ścieżkach, klnąc pod nosem, ale nie tracił z oczu latarki Sławy pomiędzy drzewami.

Wzeszedł księżyc i srebrzysta poświata pozwoliła odczytać pamiątkowe tabliczki. Siergiej domyślił się, że idą do domku Piotra Wielkiego – drewnianej chaty, którą deska po desce przewieziono do Kołomienskoje, gdzie mogła zostać stosownie unieśmiertelniona. A teraz wyglądało na to, że stała się sceną jakichś konszachtów.

Latarka Sławy zniknęła w chacie Piotra Wielkiego i Siergiej podszedł bliżej. Wewnątrz rozbrzmiały głosy – najpierw Sławy, potem obcy. Siergiej czuł zimny pot na kręgosłupie, a na barkach ciężar otaczającej go ciszy. Gdy słaby wiatr poruszył liśćmi nad jego głową, był wstydliwie wdzięczny za znak, że wciąż jest w parku, w świecie ludzi, bo głos, który usłyszał, z pewnością nie należał do tego miejsca.

Nie mógł zrozumieć słów i był zbyt wystraszony, żeby zajrzeć do środka. Bezgłośnie oddalił się od domku, teraz jeszcze bardziej bojąc się narobić hałasu. Wiedział dobrze, do czego jest zdolny Sława, ale istota, z którą konferował, wydawała się jeszcze bardziej niebezpieczna, niepojęta i z innego świata.

Uciekł i więcej nie śledził Sławy w czasie jego nocnych ekspedycji. Kumple zauważyli zmianę w jego zachowaniu i teraz on był wypytywany. Udał, że chodzi o sprawy osobiste, i nawet wymyślił ciężarną dziewczynę, która nie chciała się zgodzić na aborcję.

– W porządku – powiedział mu Sława, z oczami wciąż ciemnymi z niepokoju. – Tylko nie zrób się niedbały.

Siergiej przysiągł, że to się nie stanie; czuł ulgę, że nie został zdemaskowany.

Koniec nastąpił, gdy Sława zadzwonił na jego komórkę.

– Musisz coś dla mnie zrobić. Bardzo dyskretnie. W mieście jest nowa klątwa i musisz mi znaleźć obiekt do wypróbowania. Nie obchodzi mnie, kto to będzie, po prostu dostarcz mi ciało. Dopilnuj, żeby było żywe.

Siergiej pojechał ulicami swojej dzielnicy na targ pod gołym niebem, gdzie ciemnoocy przybysze z Kaukazu sprzedawali róże i arbuzy, pomidory wielkości główki niemowlęcia i pirackie amerykańskie thrillery. Zapadał zmierzch i klientów ubywało. Relacje z gangami kaukaskimi były napięte, więc postanowił wziąć na cel jednego z wychodzących klientów. Kobieta w średnim wieku, niosąca pękate reklamówki z egzotycznymi produktami, skręciła w wąską boczną ulicę. Siergiej ruszył za nią, wbił jej pistolet w żebra i kazał wsiąść do wozu. Nie martwił się, że rozpozna jeepa – obiekty eksperymentów Sławy rzadko miały okazję mówić później o swoich doświadczeniach.

Zadzwonił do Sławy.

– Mam – powiedział.

– Spotkajmy się przy centralnym wyjściu.

– Będę za pół godziny.

Siergiej pojechał do Kołomienskoje i zaparkował obok merca, który mruczał na jałowym biegu. Sława siedział w wozie, z papierosem tlącym się w wąskich wargach.

– Dobra robota – pochwalił, gdy Siergiej zaprezentował mu kobietę, oniemiałą ze strachu, ze śladami łez na policzkach. – Chodź. Chcę, żebyś to zobaczył.

Siergiej zabrał kobietę i podążył za nim. Turyści i wypoczywający obywatele już opuścili park, ścieżki przecięte przez długie cienie wyglądały wyjątkowo tajemniczo. Sława milczał i Siergiej poczuł niepokój.

– Co to za nowości? – Zapytał.

– Przemiana ludzi w ptaki – odparł Sława. – Tylko nie dla nas. Wyświadczam przysługę.

– Tym, którzy dali ci całą tę magię?

Sława zatrzymał się i odwrócił, trzymając ręce w kieszeniach rdzawoczerwonej kurtki.

– Tak. – Wyjął rękę z kieszeni i pokazał Siergiejowi niebieską szklaną kulkę. – A ta jest dla ciebie.

Kilku zbirów z taśmą i cęgami wyszło spomiędzy drzew osłaniających mroczną ścieżkę.

Siergiej szamotał się w ich rękach.

– Co zrobiłem? – Zapytał Sławę.

– Nienawidzę szpiegów.

– Nie jestem szpiegiem. Czemu tak mówisz?

– Nie powiedziałem ci, do jakiej centralnej bramy – odparł Sława. – Głupi suczy synu.