39743.fb2
W głębi serca już dawno z Tobą, Tulio, skończyłem. Wiem, że żadne moje pisanie nie będzie w stanie Cię o tym przekonać. Gdybyś przeczytała to, co piszę, drwiłabyś ze mnie i sądziła, że Żydzi zamącili mi w głowie. A jednak moje serce nurtuje dziwne przekonanie, że gdybym raz mógł spojrzeć na Ciebie i zaczęłyby z Ciebie opadać jedna po drugiej poszczególne części garderoby, a ciało również stałoby się tylko zbędnym ubiorem, mógłbym wtedy zobaczyć Twoje myśli i przekonać Cię, byś uwierzyła w to, w co i ja wierzę.
Sądzę, że oznaczałoby to konieczność rezygnacji z wielu rzeczy, do których przywiązujesz wagę i które są Ci miłe. Lecz gdybyś mogła w taki sposób na siebie spojrzeć, wszystko inne straciłoby w Twoich oczach wartość. Czyli zrezygnowałabyś tylko z tego, co byłoby dla Ciebie zbędne, jak używane szaty. Takie moje myślenie z pewnością jest całkiem beznadziejne. W to, w co ja wierzę, można uwierzyć tylko wówczas, jeśli samemu się to przeżyło i widziało na własne oczy. Zresztą wielu spośród tych, którzy widzieli, nie uwierzyło.
Będę opowiadał następne wydarzenia.
W dzień wyścigów Klaudia Prokula wezwała mnie i oznajmiła, iż zabiera mnie do swojej loży, gdzie będę mógł za nią siedzieć. Podkreśliła, że to wielkie wyróżnienie. Ubrała się w jedwab i purpurę, co nie było chyba rozsądne, chociaż mogła powoływać się na bliskie pokrewieństwo z cesarzem. Włosy miała pięknie ułożone, a na czole drogocenny diadem. Dla mnie przygotowała rzymską togę i fryzjera, który czekał, żeby zgolić mi brodę i utrefić włosy.
– Najwyższy czas, żebyś skończył udawać Żyda i wystąpił przed barbarzyńcami jako Rzymianin – oznajmiła.
Na próżno tłumaczyłem, że w kąpielisku istnieje całkowita dowolność strojów, i przypomniałem, że rzymski doradca Heroda również zapuścił brodę i ubiera się na modłę wschodnią, aby dwór książęcy zbytnio nie zaznaczał swojej rzymskości. W końcu musiałem jej powiedzieć wprost:
– Nie gniewaj się, Klaudio, ale nie mam ochoty stąd się oddalać i jechać z tobą na wyścigi. Przeciwnie. Muszę być w każdej chwili gotów, bo mam podstawy wierzyć, że zwolennicy Jezusa Nazarejskiego wkrótce zbiorą się, żeby go spotkać. Mam nadzieję, iż otrzymam na czas wiadomość, abym mógł ruszyć w pewnym oddaleniu za uczniami i znaleźć się na tym spotkaniu.
– To dla mnie żadna nowina – rzekła opryskliwie Klaudia Prokula. – Joanna zna sprawę. Gdybym była młodsza i gdyby to się działo w Rzymie, znalazłabym aż nadto wielu mężczyzn, którzy umieliby trzymać język za zębami, a pod ich opieką i ja skusiłabym się na szukanie przygód i w białych szatach udałabym się w góry. Bo to na górze mają się zebrać, czyż nie?
– Dlaczego Joanna mi nic nie powiedziała? Czyżby mi nie ufała?
– pytałem zaskoczony.
– Sądzę, że nakazano jej milczenie – zauważyła beztrosko Klaudia. – Ale obiecała, że osobiście powie o mnie Nazarejczykowi. Już i przedtem Jezus uzdrawiał chorych na odległość, a może da Joannie dla mnie jakąś szatę, którą nosił? Ty więc, Marku, wcale nie będziesz tam potrzebny. Wracaj do swej rzymskiej postaci i bądź rozsądny. Wyścigi są największym wydarzeniem roku zarówno w całej Galilei, jak i w sąsiednich krajach.
– A więc przedkładasz wyścigi nad syna Bożego?! – krzyknąłem oskarży cielsko, nie wierząc własnym oczom i uszom.
– Wszystko w swoim czasie – oświadczyła. – Kąpiele dobrze mi zrobiły, więc nie jestem już tak zaślepiona jak ty. Wydaje mi się, mówiąc serio, że nie potrafisz ustalić hierarchii ważności.
– Klaudio Prokulo, twój mąż skazał go na ukrzyżowanie i tego nie zmieni już, choćby nie wiem ile razy umywał ręce. Czy ty się nie boisz?
– Ależ, Marku – rozłożyła ręce – ja przecież zrobiłam wszystko, aby go uratować! Z pewnością wie o tym, a przynajmniej powinien wiedzieć. Ponadto Joanna dokładnie mi wyjaśniła, że tak właśnie musiało się stać, aby spełniły się przepowiednie świętych Ksiąg żydowskich. Dlatego w istocie rzeczy Jezus powinien być wdzięczny Poncjuszowi Piłatowi, który pod naciskiem Żydów pomógł mu spełnić Pismo. Filozofia żydowska jest wprawdzie mglista i skomplikowana, ale z tym większą chęcią daję wiarę Joannie. Zresztą Joanna także będzie mi towarzyszyć na wyścigach, chociaż przez to mogłaby się spóźnić na spotkanie w górach. Rozumiesz teraz, jak ważnym wydarzeniem są te wyścigi.
Nie miałem już argumentów. Ale nie pozwoliłem fryzjerowi zgolić brody. Przyciął ją tylko umiejętnie, namaścił i powiedział, że właśnie taki zarost noszą herodianie.
Cyrk Heroda Antypasa nie jest budowlą monumentalną. Nie sądzę, aby na widowni zmieściło się bodaj trzydzieści tysięcy osób. W każdym razie był do ostatniego miejsca wypełniony ciekawską szumiącą gawiedzią. Moim zdaniem wśród widzów było więcej obcokrajowców niż rodzimych Galilejczyków.
Herod Antypas kazał wznieść dla Klaudii Prokuli lożę naprzeciwko swojej wysokiej loży, po drugiej stronie toru, i pokryć balustrady drogimi dywanami. Wszystko wskazywało na to, że chce utrzymywać dobre stosunki z Poncjuszem Piłatem, bo loża Klaudii była zaledwie o jeden stopień niższa od jego własnej. Skonstruowano też wiele innych lóż dla arabskich władców i innych goszczących w Tyberiadzie osobistści. Dworzanie księcia musieli otrzymać ścisłe instrukcje, bo gdy tylko Klaudia Prokula zjawiła się ze swoją świtą w loży, zewsząd rozległy się potężne wiwaty. Tłum chętnie podchwytywał okrzyki, gdyż w ten sposób wyładowywał emocje.
Zobaczyliśmy Herodiadę i jej młodą córkę, gdy wchodziły do loży. Szaty miały bez porównania wspanialsze niż Klaudia, o ile mogłem ocenić, siedząc z drugiej strony toru. Klaudia Prokula zaś westchnęła i rzekła, iż ta żądna władzy cudzołożnica bodaj przez grzeczność dla niej i dla Rzymu mogła była ubrać się nieco skromniej. Potężne wiwaty podnosiły się na jej cześć z różnych stron widowni, ale pospólstwo się do nich nie przyłączyło. Obcokrajowcy także milkli, zauważywszy, że wiwatujących się popycha, szturcha i wygwizduje. Herodiada musiała się tym zadowolić i usiąść. Na końcu przyszedł Herod Antypas, który wesoło rozkładał ręce, witając obecnych na wszystkie strony. A ludzie, jakby chcąc okazać swoje nastawienie do księżnej, pozdrawiali jej męża na stojąco, wrzawą, wściekłym wyciem i tupaniem.
Na arenie pokazali się gladiatorzy, którzy walczyli parami i grupowo, ale mieli tępą broń, tak że krew się nie polała. Zgodnie z prawem żydowskim Herod nie pozwalał na arenie walczyć skazanym na śmierć.
Potem były pokazy sztuki jeździeckiej, dopóki tłum nie zaczął tupać i domagać się wyścigu rydwanów.
Bezsprzecznie rydwany były wspaniałe i konie wyborne. Gdy kolejno wykonywały pokazowe okrążenia, organizatorzy zakładów chodzili z wielkimi tablicami między rzędami widzów i przyjmowali zakłady. Faworytem wydawał się czarny jak smoła rydwan Heroda Antypasa. Nie we wszystkich zaprzęgach konie miały jednakową maść, bo barbarzyńcy wybierali je ze stajen gospodarzy według własnego uznania. Kolory, na które stawiano zakłady, trzeba więc było określać według barw uprzęży i ubrań powożących. Słyszałem, że oprócz kolorów wykrzykiwano nazwy rydwanów idumejskiego i syryjskiego.
Ostatni wyjechał rydwan księcia arabskiego zaprzężony w śnieżnobiałe konie. Ale właśnie wtedy wozy, które wcześniej wyjechały na tor, zdążyły się splątać w jeden kłąb tuż przy wjeździe. Białe rumaki aż padły na kolana, gdy ich woźnica musiał nagle wstrzymać je z pełnego galopu. To był tak kiepski prognostyk, że wiele osób wybuchnęło głośnym śmiechem. Woźnica wpadł w furię i siekł konie biczem, co jeszcze bardziej je spłoszyło.
W przyzwoitych i bezpiecznych wyścigach, które znawcy lubią ustawiać tak, by napięcie wzrastało, wypuszcza się po dwa rydwany równocześnie, aby kilkakrotnie przejechały po torze. Rydwan, który przegrywa, zostaje wyeliminowany z wyścigu i dwa ostatnie rozgrywają bieg finałowy. Ale barbarzyńcy kochają ryzyko i skandale. Ogromnie byłem zaskoczony, gdy zobaczyłem, że wszystkie rydwany ustawiły się jednocześnie w rzędzie. Słyszałem, że mają zrobić w jednym biegu czterdzieści okrążeń. Żal mi było koni, bo wiele z nich połamie nogi, a nie ulegało wątpliwości, że takie rozgrywanie wyścigu spowoduje także śmiertelne ofiary w ludziach.
Patrzyłem na spłoszony i stawiający opór biały zaprzęg. Przypomniałem sobie, co mi powiedział w nocy samotny rybak, lecz w duchu zastanawiałem się, czy rzeczywiście warto na niego stawiać. Zacząłem się wypytywać, odpowiedziano, że to był faworyt, ale z uwagi na to, co pokazał na wstępie, nikt już nie chciał na niego stawiać. W takim trudnym wyścigu grupowym odniosą zwycięstwo zapewne mocne konie i cierpliwi jeźdźcy.
– Rydwan Heroda! – krzyknęła Klaudia Prokula, entuzjastycznie wznosząc ręce. Lśniące czarne konie oraz ich czarnoskóry woźnica wyglądali rzeczywiście imponująco. Występowali jednak jako zaprzęg czerwony, a nie czarny; przecież żaden rozsądny człowiek nie będzie obstawiał czarnego koloru! Klaudia niedbale na wpół odwróciła się w moją stronę i spytała: – Masz chyba dość pieniędzy?
Powinienem był odgadnąć, dlaczego tak gorąco namawiała, żebym z nią jechał. Nie spotkałem dotąd kobiety, która by robiła zakłady własnymi pieniędzmi! Jeśli przegra, może bez kłopotu zapomnieć o pożyczce i tylko narzekać na fatum. Jeśli wygra, w najlepszym razie odzyska się stawkę.
– Sto drachm – powiedziałem niechętnie.
– Marku Mezencjuszu Manilianusie! – Klaudia Prokula odwróciła się do mnie całkowicie i zdumiona spytała: – Czy specjalnie mnie obrażasz, czy też naprawdę stałeś się Żydem? Powiedz chociaż: sto złotych monet. I to byłoby zbyt mało na tak wspaniałe konie.
Znalazłem się w tarapatach, lecz między ławami zajętymi przez arystokrację kręcili się tyberiadzcy bankierzy i też przyjmowali zakłady. Zawołałem imię, które mi podał Arystenos, i wskazano mi człowieka, który – sądząc po twarzy i ubraniu – mógł być bliźniakiem jeruzalemskiego bankiera. Zwierzyłem mu się ze swego kłopotu. Udzielił mi szczodrego kredytu i po cichu poinformował, że przy obstawianiu koni Heroda nie ma co oczekiwać przyzwoitej wygranej, najwyżej jeden do jednego. Udało mu się w końcu skłonić do przyjęcia zakładu pewnego arystokratę z Idumei, a i ten oświadczył, że robi to wyłącznie z grzeczności dla żony prokuratora Judei.
– Pamiętaj o mnie, gdy będziesz liczyła pieniądze po zwycięstwie – zawołał uśmiechając się do Klaudii Prokuli i wpisując swe nazwisko na tabliczce woskowej, jakby złożył jej dar.
Jeszcze raz spojrzałem na zaprzęgi, którym było trudno ustać w miejscu. Długie oczekiwanie na start jest potrzebne nie tylko w celu obstawienia koni – ma też zdenerwować woźniców i konie. Bałem się, że któryś rydwan wywróci się jeszcze na wybiegu. Biały zaprzęg arabskiego wodza wyraźnie nie był przyzwyczajony do okrutnej jazdy grupowej, konie kopały wóz i kąsały wędzidła, w kącikach ich pysków widziałem pianę.
– Ile dałbyś za biały rydwan? – spytałem bankiera.
– Jeśli już chcesz mi te pieniądze podarować – powiedział z uśmiechem – to sam przyjmę zakład i dam jeden do siedmiu. Ile mam zapisać?
– Czterdzieści złotych monet od Marka na biały rydwan, siedem do jednego – zdecydowałem w ostatniej chwili, bo Herod już podnosił włócznię.
Bankier zanotował dokładnie wtedy, gdy opatrzona chorągiewką włócznia wbiła się w piasek. Jeźdźcy krzyknęli i zaprzęgi ruszyły z impetem. Doświadczeni woźnice z całej siły ściągnęli lejce, odchylając się do tyłu, aby powstrzymać konie przed gnaniem na złamanie karku. Ale było prawie niemożliwe, by człowiek mógł wstrzymać spłoszone konie, które poniosły. Dwa pierwsze rydwany mknęły pełnym galopem, a pochyleni woźnice okładali batami rumaki, aby zwiększyć odległość dzielącą ich od pozostałych i dojechać do wirażu jako pierwsi. Była to walka o życie, bo pędzące za nimi konie łatwo mogłyby ich stratować.
Zerwałem się z miejsca, nigdy bowiem nie oglądałem na arenie tak potwornej gonitwy. Rydwan Heroda umiejętnie torował sobie drogę w gromadzie innych, jego woźnica zuchwale wymachiwał ciężkim batem, spychając na boki pędzące konie. Widziałem, jak smagnął biczem po oczach białego rumaka, usłyszałem nawet klaśnięcie. Arabski rydwan otarł się o kamienną balustradę, aż poszły iskry, i nie wiem, jakim cudem koło się nie rozleciało.
Na drugim wirażu woźnica kasztanowego zaprzęgu dowódcy kohorty jeźdźców Cezarei umyślnie przewrócił ciężkim rydwanem wóz idumejski. Spłoszone konie wlokły na lejcach woźnicę po torze, aż upadł koń boczny. Kasztanowy rydwan zyskał sporą przewagę, ale ruszył za nim rydwan Heroda. Zakrwawiony woźnica idumejski dźwignął się z toru i choć chwiał się na nogach, złapał leżącego konia za pysk, zmuszając go do powstania, odwrócił wóz i pojechał dalej. Podniesiony koń paskudnie kulał, więc zaprzęg nie liczył się w wyścigu i stanowił tylko przeszkodę dla innych zawodników. Podejrzewałem, że wraca na tor jedynie po to, aby się zemścić na rzymskim woźnicy.
W takich rozgrywkach, kiedy szanse rydwanów są wyrównane, praktycznie nie można osiągnąć większej przewagi niż jedno okrążenie. Tu ostatnie rydwany zatarasowały drogę, a woźnica jadący w czołówce mógł tylko liczyć na ślepe szczęście, aby je ominąć. Biały rydwan całkowicie wybił się z rytmu, bo boczny koń, oślepiony uderzeniem bicza, rozpaczliwie rzucał łbem. Jego woźnica stracił cierpliwość, chłostał, klął i wygrażał Herodowi pięścią, kiedy przejeżdżał obok jego loży. Czarny zaprzęg zaczynał dochodzić potężnych kasztanowych rumaków ciężkiego rzymskiego rydwanu. Klaudia Prokula stała w loży, krzyczała i pozłacanymi sandałkami tupała o podłogę.
Nie byłem w stanie liczyć okrążeń. Nie widziałem dokładnie przyczyny, ale nagle jakby wyrzucony z katapulty z grupy rydwanów wyskoczył na środek areny wóz syryjski. Konie padły łamiąc karki, a woźnica, wciąż opasany lejcami i bezmyślnie wymachujący biczem, runął wprost pod końskie kopyta. I nie potrafię powiedzieć, co zabrzmiało bardziej przeraźliwie – czy jego przedśmiertny krzyk, czy śmiertelne rżenie któregoś z koni.
Chwilę później biały rydwan przycisnął do balustrady inny zaprzęg i zmusił go do zmniejszenia szybkości, a sam przemknął obok bez szwanku. Okazję wykorzystał też zaprzęg arabski. Ten manewr udał się chyba tylko dlatego, że boczny siwy koń nadal był na wpół ślepy
– gdyby widział na oboje oczu, nie przybliżyłby się tak bardzo do drugiego wozu. Śmiertelnie zagrożony woźnica potrąconego rydwanu z trudem zdążył skierować konie na środek areny, unikając splątania z następnym zaprzęgiem. Naprawdę podziwiałem sztukę powożenia tego człowieka, który dostrzegłszy biegnących ku niemu stajennych, zrobił parę kroków, padł twarzą do ziemi i więcej nie wstał.
Rozentuzjazmowani widzowie podbijali zakłady. Kasztanowy zaprzęg zyskał chyba zwolenników; wiele osób obstawiało go przeciwko zaprzęgowi Heroda. Wyróżniali się zwłaszcza Arabowie, którzy wyciągali palce, machali chustami i nawet odstępowali od własnego zaprzęgu, obstawiając raczej rydwan rzymski niż Heroda. Woźnica księcia Galilei wielokrotnie usiłował wyminąć Rzymianina, ale ten z zimną krwią parł do przodu, wywijając świszczącym biczem. Herod powstał w swojej loży, tupał nogami i głośno krzyczał, zachęcając swego woźnicę do przeciśnięcia się obok Rzymianina bodaj przemocą. Wszystkie konie były już spienione, a tumany kurzu wzbijały się w powietrze, chociaż tor przed wyścigami starannie skropiono wodą.
Najdziwniejsze było jednak to, że biały zaprzęg dzięki swej szybkości niepostrzeżenie znalazł się na trzecim miejscu, mimo że wielokrotnie zderzał się z innymi. Nieco zmęczone piękne białe rumaki znowu pędziły zgodnym rytmem. Ten, którego wcześniej oślepiło uderzenie bicza, podniósł łeb i zarżał. Woźnica pochylił się, uspokajająco przemawiając do niego, i koń przestał się wyrywać.
Znowu jakiś zawodnik wypadł z wyścigu, ponieważ oderwało się koło. Woźnica zdążył skręcić na środek areny, lecz koło potoczyło się po torze wprost pod kopyta jadącego tuż za nim kasztanowego zaprzęgu, który musiał je ominąć. Woźnica Heroda wykorzystał okazję. Ryzykując wybiciem się z rytmu, wściekle chlasnął konie biczem, pociągnął do przodu i udało mu się wyprzedzić Rzymianina. Tłum wrzeszcząc i wyjąc zerwał się na równe nogi, a Klaudia Prokula skakała i krzyczała na całe gardło, zapomniawszy, że radość z powodu porażki Rzymianina nie przystoi żonie prokuratora Judei. Ale to zachowanie wzbudziło dużą przychylność otaczającej gawiedzi i wielu ludzi uśmiechało się do niej.
Liczba rydwanów zmniejszyła się, jednakże maruderzy przeszkadzali woźnicy Heroda w wykorzystaniu uzyskanej przewagi. Woźnica idumejski, broczący krwią z twarzy na wpół odartej ze skóry, odwrócił się ku niemu, pomachał znacząco ręką i zjechał na bok, dając mu wolną drogę, po czym z rozmysłem zajechał drogę Rzymianinowi i zwolnił. Stało się to na prostej, a nie na zakręcie. Rzymski woźnica miotał przekleństwami, bo istotnie postępek Idumejczyka był sprzeczny z regulaminem wyścigów. Ale któż by dbał o regulamin! Zresztą zawsze można wymyślić jakieś usprawiedliwienie. Arabowie, którzy obstawili rzymski rydwan, teraz wrzeszczeli i zaciskali pięści. Równocześnie biały zaprzęg przemknął torem po zewnętrznej, mijając zarówno Idumejczyka, jak i Rzymianina, po czym wpadł na środek toru tuż za zaprzęgiem Heroda. Cała widownia zamarła i na moment ucichły krzyki, czegoś takiego bowiem nikt się nie spodziewał.
Za zakrętem Rzymianin znowu wybrał tor zewnętrzny i bez wysiłku zrównał się z zaprzęgiem idumejskim. Równie dobrze zdążyłby wyminąć okaleczony rydwan przed następnym wirażem, ale mocno trzymał konie i z rozmysłem walił batem po głowie idumejskiego woźnicę, aż ten padł w swym wozie na kolana. Ten nieludzki wyczyn podniósł znowu na widowni lawinę gniewnych okrzyków, ale zyskał też wielu zwolenników; wściekłość Rzymianina udzieliła się widzom, ludzie między ławkami brali się za łby.
Wszystko przebiegło błyskawicznie. Idumejczyk z trudem dźwignął się z kolan, poderwał konie do ostatniego wysiłku, wyprzedził Rzymianina i tuż przed nim ostro zawrócił, doprowadzając do czołowego zderzenia. To już nie były zawody, ale walka na śmierć i życie. Olbrzymie kasztanowe konie w pełnym galopie wpadły na rydwan idumejski. Nagłe zahamowanie z pełnego galopu wyrzuciło Rzymianina w powietrze – mimo skórzanej osłony i hełmu roztrzaskał głowę o kamienną balustradę tuż przed ławkami widzów. Idumejczk zginął pod kopytami koni.
Ten wypadek zmusił pozostałe rydwany do zmniejszenia szybkości. Woźnica Heroda ryczał i tak groźnie wymachiwał batem, że służba cyrkowa, która próbowała znieść Rzymianina z toru, rzuciła ciało i uciekła, ratując własne życie. Woźnica usiłował zmusić czarne konie, aby przejechały po trupie, lecz to nie były konie bojowe i nie chciały wziąć człowieka pod kopyta. Spłoszone stawały dęba i tak miotały rydwanem, że omal go nie przewróciły. Równocześnie rydwan arabski, jadąc prawie stępa, przemknął tuż obok zaprzęgu Heroda. Koło arabskiego wozu wpadło na kamienne obrzeże toru i przejechało po nim, ale rydwan nie przewrócił się i dojechał do wirażu, zanim woźnica Heroda zdążył opanować konie i ominąć zwłoki. I oto, choć wydawało się to nieprawdopodobne, biały rydwan prowadził wyścig na niewiele okrążeń przed metą! Teraz ja z kolei zerwałem się na nogi i jąłem krzyczeć, a wtórowali mi wszyscy Arabowie na widowni.
Nawierzchnia toru, zryta kopytami jak orne pole, stała się niebezpieczna dla jadących. Woźnica czarnego rydwanu stracił panowanie nad sobą i kilkakrotnie próbował różnymi sposobami siłą zepchnąć biały zaprzęg z toru. Arabskie konie uratowała szybkość i dobry rytm. Takim lekkim wozem nie warto było robić dużych objazdów, bo jedynie dzięki prędkości mógł nie dopuszczać do siebie rydwanu Heroda.
Na torze pozostały jeszcze trzy rydwany poza arabskim i książęcym. Biały starał się je omijać, jadąc uczciwie po zewnętrznej, natomiast woźnica Heroda rykiem usiłował utorować sobie drogę. Dwaj woźnice przestraszyli się i posłuchali, ale trzeci, powożący krzepkimi, spokojnymi końmi, których nikt nie obstawiał, nie chciał ustąpić. Woźnica Heroda z premedytacją zaciął swe konie, złamał rytm galopu i piastą swego koła wjechał na koło przeciwnika, przewracając go. Woźnica odniósł ciężkie obrażenia, a zaprzęg został wyeliminowany z wyścigu. Dwa pozostałe rydwany utrzymały się na torze, licząc na łut szczęścia, który mógłby jeszcze zmienić ich z pretendentów w zwycięzców.
Próżne to były nadzieje, albowiem lotem jaskółki, w przepięknym harmonijnym rytmie, białe rumaki mknęły po zwycięstwo. Publiczność wiwatowała, oklaskiwano też konie Heroda, które od zwycięstwa dzieliła zaledwie długość wozu. Obydwaj woźnice zgodnie z regulaminem jechali teraz ramię w ramię, zatrzymali konie i obłudnie, lecz z szacunkiem pozdrowili się, składając sobie gratulacje. Wódz plemienia arabskiego przeskoczył przez balustradę swojej loży i w rozwianych szatach pobiegł witać konie. Przemawiał do nich, poklepywał je i zalany łzami całował zapuchnięte oko zranionego zwierzęcia. Na widowni zaczęły się awantury, lecz żołnierze Heroda szybko je uciszyli. Ci, którzy przegrali zakłady, przynajmniej usiłowali być zadowoleni z dobrych wyścigów.
Bankier wraz z idumejskim kupcem przyszli mi pogratulować. W mojej obecności kupiec wypłacił bankierowi sto słoty eh monet, które przegrała Klaudia Prokula. Dla mnie bankier odliczył sto osiemdziesiąt złotych monet. Trzeba od tej kwoty odjąć czterdzieści sztuk złota, ale i tak na czysto zyskałem ich sto czterdzieści, co dla wielu ludzi na świecie oznacza małą posiadłość. Toteż nie czułem żalu do Klaudii Prokuli.
Przypomniałem sobie, że w nocy po burzy na jeziorze miałem sen o białym koniu. Ten sen z jakiegoś powodu był tak wyraźny, że obudziłem się zalany łzami. Jest więc możliwe, że gdy ujrzałem piękny biały zaprzęg, potraktowałem ten sen jako wyrocznię i z własnej inicjatywy postawiłem na siwki. Nie jest to jednak pewne. Wszak konie przed wyścigiem padły na kolana. Można nie wierzyć w wyrocznie, ale przecież rozsądny człowiek nie będzie działał przeciwko nim. Dlatego uznałem za swój obowiązek odszukanie dziewczyny, której brat umarł. Nie miałem żadnych innych wskazówek poza słowami samotnego rybaka, że tamtej nocy opłakiwała brata w greckim teatrze.
Klaudia Prokula prosiła, żebym poszedł z nią na przyjęcie do Heroda, chociaż nie otrzymałem zaproszenia od księcia. Z pewnością sądziła, że taki gest przychylności wart jest stu złotych monet. Ale ja nie miałem ochoty iść między setki ludzi, których Herod Antypas uważał za słuszne zaprosić ze względów politycznych. Zresztą Klaudia Prokula nie obraziła się, kiedy ją opuściłem, chociaż na pewno uznała mnie za głupca, skoro nie korzystam z okazji.
Ulice Tyberiady zapełniały tłumy ludzi różnych narodowości i podejrzewałem, że wieczorem będzie niespokojnie mimo oddelegowania oddziałów straży żydowskiej i legionów rzymskich dla utrzymania porządku. Bez trudu znalazłem maleńki grecki teatrzyk, na którym nie wisiało żadne ogłoszenie o spektaklu. Wejście było jednak otwarte i biedacy, którzy przyszli do miasta, a nie znaleźli dachu nad głową, koczowali tutaj na ławkach. Kilku rozpaliło nawet ognisko i szykowało sobie jedzenie; mogłem sobie wyobrazić, jak ten piękny nowy teatrzyk będzie nazajutrz wyglądał.
Wszedłem między scenę a widownię. Nikt nie bronił mi wstępu do podziemi, gdzie znajdują się rekwizyty, a niekiedy nocują aktorzy, jeśli nie znajdą chętnych, którzy by ich gościli u siebie. Wszędzie było głucho, pusto i w pewnym sensie upiornie, jak zwykle bywa pod sceną, kiedy wyjdą aktorzy – zupełnie jakby bohaterowie odegranych przedstawień wciąż byli obecni, a wypowiedziane przez nich słowa wisiały w powietrzu. Takie ciemne pomieszczenia w podziemiach teatru zawsze przybliżały mi pojęcie królestwa zmarłych, jakie przedstawiają poeci. Jakże kiedyś byłem zachwycony, gdy udało mi się po spektaklu wpaść pod scenę, aby wręczyć prezent aktorowi, który potrafił mnie poruszyć! Za każdym razem ogarniało mnie tam chłodne uczucie nierealności. Aktor po zdjęciu stroju staje się zupełnie inną istotą niż na scenie.
Kiedy tak krążyłem po królestwie podziemi, zrozumiałem, jak daleko odszedłem od mego poprzedniego życia i wszystkiego, co dawniej przynosiło mi radość i zadowolenie. Cała przeszłość była już tylko wspomnieniem, które dławiła myśl, że już nigdy więcej nie potrafiłbym o to zabiegać.
W ciemnym korytarzu ujrzałem nagle kuśtykającego brzuchatego Greka ze spuchniętymi od przepicia oczami; zdawało mi się, że widzę upiora. Wyciągnął do mnie laskę i klnąc zapytał, czego szukam i jak wszedłem pod scenę. Uspokoiwszy go spytałem, czy ktoś nocuje w podziemiu teatru. Rozgniewał się jeszcze bardziej i wrzasnął:
– Chyba nie myślisz o tych egipskich włóczęgach, krętaczach, którzy przyciągnęli za sobą nieszczęście wnosząc do teatru trupa?! Zniknęli w nocy i nic nie zapłacili. Och, jakże chciałbym ich złapać!
– Powiedziano mi, że znajdę tu dziewczynę, która straciła brata.
– Chyba nie jesteś jednym z nich? – staruch popatrzył na mnie podejrzliwie. – Co ty knujesz? Trzymam dziewczynę jako zakładniczkę, zabrałem jej odzienie i buty i nie wypuszczę, póki nie zapłaci długu.
– Przysłano mnie, żebym ją wykupił – wyjaśniłem i potrząsnąłem sakiewką. – Zaprowadź mnie do niej, a nie pożałujesz.
Z wahaniem i podejrzliwością stary powiódł mnie długim korytarzem i zdjął zasuwę z drzwi małej komórki. Gdy je otworzył, zobaczyłem skuloną we wnęce chudą nagą dziewczynę z twarzą okrytą potarganymi włosami, która tak skamieniała w swej żałobie, że nawet się nie poruszyła. W komórce nie było ani wody, ani jedzenia, ani żadnego okrycia.
– Czy jest chora? – spytałem.
– To złośliwa dziewucha, wytargała mnie za brodę, gdy próbowałem ją zmusić, żeby poszła tańczyć koło bram miasta – wyjaśnił stary.
– Przyjechało wielu gości, może by jej co rzucili, gdyby zatańczyła. Zrozum, muszę przecież zapłacić za pogrzeb jej brata! Nikt nie powinien się dowiedzieć, że podrzucili mi zwłoki do teatru. Ci perfidni Egipcjanie są mi winni dużo więcej.
– Posłano mnie, żebym ci przyniósł sto czterdzieści złotych monet – powiedziałem głośno, dotykając ramienia dziewczyny i rzucając jej sakiewkę. – Zapłać swoje długi, zabierz ubranie i rzeczy. Możesz iść, dokąd chcesz.
Dziewczyna ani drgnęła.
– Sto czterdzieści monet w złocie! – wrzasnął staruszek i prawą ręką zrobił gest odpychający złe moce. – Tego się bałem! Koniec z winem! Mam przywidzenia i źle słyszę.
Próbował złapać sakiewkę, ale na wszelki wypadek zabrałem ją z powrotem, skoro dziewczyna jej nie tknęła. Spytałem, ile jest winna. Stary zaczął zacierać ręce, w zamyśleniu wpatrywał się zapuchniętymi ślepiami w sufit, mruczał, liczył na palcach i w końcu chytrze powiedział:
– Nie jestem chciwy, chociaż ta uparta dziewczyna ściągnęła nieszczęście na moją głowę. Zaokrąglijmy dług do dziesięciu złotych monet. Zapłać, to zaraz przyniosę jej rzeczy, wino i strawę. Na pewno z głodu jest taka słaba, że ust nie może otworzyć. W tym stanie nie będziesz miał z niej wiele pociechy. Sto czterdzieści złotych monet to straszliwa cena za taką dziewuchę – ciągnął mnie za ramię, szepcząc wprost do ucha. – Chyba oszalałeś. Wystarczy, jeśli spłacisz jej długi. Weź ją, dokąd chcesz, i zrób z nią, co chcesz. Dodaj mi jeszcze jedną złotą monetę, to dostarczę ci potrzebne dokumenty. Będziesz mógł sądownie uznać ją za swoją niewolnicę i wypalić znak na jej tyłku, bo nie ma żadnego opiekuna.
– Daj temu upartemu staruchowi pięć złotych monet – syknęła dziewczyna nie unosząc głowy, ale odrzucając włosy z oczu. – Wielokrotnie spłacisz dług i mój, i reszty naszej trupy. A potem daj mu kopniaka!
Otworzyłem sakiewkę i odliczyłem staremu pięć złotych monet. Był tak zachwycony, że nawet się nie targował, tylko natychmiast pognał po ubranie dziewczyny. Wrzucił węzełek do komórki i pełen animuszu krzyknął, że idzie po jedzenie i wino. Znowu wetknąłem sakiewkę do rąk dziewczyny i odwróciłem się, aby wyjść. Ale ona zatrzymała mnie, pytając:
– Czego chcesz ode mnie? Nie dam ci radości nawet za sto czterdzieści sztuk złota. Tej nocy miałam się powiesić na własnych włosach.
– Niczego od ciebie nie chcę. Posłano mnie, żebym ci dał pieniądze.
– Takie rzeczy się nie zdarzają – rzekła sceptycznie i wreszcie podniosła głowę, by na mnie spojrzeć. Ku mojemu zdumieniu poznałem ją. To była Myrina, tancerka, którą poznałem na statku w drodze do Joppy. Nie od razu mnie rozpoznała z uwagi na brodę i żydowski ubiór.
– Myrina! Nie wiedziałem, że to ty. Co się stało? Co za nieszczęście cię spotkało, że chcesz się wieszać?
– Nie patrz na mnie! – Myrina zwinęła się w kłębuszek i wstydliwie okrywała włosami gołe ciało. – Odwróć się, żebym przynajmniej mogła się ubrać.
Otworzyła węzełek z rzeczami, znalazła grzebień, uczesała włosy i związała je wstążką, nałożyła krótką tunikę i ozdobne sandały. Nagle wy buchnęła gorzkim płaczem. Tuliła się do mnie całym ciałem, przycisnęła głowę do mojej piersi, zraszając mi łzami płaszcz. Głaskałem ją po ramionach, pocieszałem dobrymi słowami i wreszcie zapytałem:
– Czy dlatego płaczesz, że twój brat umarł?
– Już dawno go opłakałam – wy szlochała. – Teraz płaczę, że mam na świecie jeszcze kogoś życzliwego. Tej nocy chciałam się powiesić i nie miałam nawet jednego ropo, aby go włożyć do ust i zapłacić przewoźnikowi do krainy śmierci.
Tuląc się mocno do mnie, zaszlochała jeszcze rozpaczliwiej. Trudno było wydobyć z niej jakieś rozsądne słowa, ale w końcu uspokoiła się na tyle, że opowiedziała o złym fatum, jakie prześladowało cały czas ich trupę aktorską. Krążyli po Perei i dawali przedstawienia dla legionistów w miejscach wypoczynkowych, lecz padli ofiarami gorączki. Żeby przeżyć, w drodze powrotnej musieli występować w stodołach, a Żydzi obrzucali ich kamieniami. Przy okazji wyścigów w Tyberiadzie chcieli dać przedstawienie, ale wtedy jej brat utonął w czasie kąpieli. Wyłowili go, obracali na ziemi, wytrząsali zeń wodę, nie udało się go jednak przywrócić do życia. Po kryjomu przenieśli ciało do teatru i w końcu ten stary Grek dopomógł w potajemnym pochówku, aby nie trzeba było – zgodnie z religijnymi przepisami Żydów – oczyszczać całego budynku. Inni aktorzy uciekli, a Myrina została sama jako zakładniczka. Nie była w stanie tańczyć, bo przerazili ją Żydzi, którzy obrzucali ją kamieniami.
– Dopóki żył mój brat, broniliśmy jedno drugiego i nie czułam się samotna na świecie. Po jego śmierci, po pogrzebie zrozumiałam, że gdziekolwiek się udam, zły los będzie mnie prześladował, że jestem bezbronna i że nie chcę dłużej żyć. Nie mogę jeść ani pić, ciało mam odrętwiałe i nic już mnie nie interesuje na tym świecie, niczego nie chcę widzieć, słyszeć ani próbować. Wszystkiego już zakosztowałam, została mi tylko rozpacz po bracie. A ciebie nie rozumiem – ciągnęła.
– Te pieniądze to na pewno jakiś nowy podstęp i pokusa, żebym dalej męczyła się i czekała na nowe ciosy zdradzieckiego losu. Nie, nie, zabierz swoje pieniądze i skoro wrócił mi rozum, pozwól mi raczej umrzeć tu samotnie, żebym już nie doznawała rozczarowań na tym świecie, gdzie żyjemy bezbronni i wyzuci z nadziei.
Wrócił stary Grek, przyniósł chleb i kaszę w misce. Drżącą ręką nalał jej do kubka wina, zachęcając do picia.
– Przejdźcie do pokoju warty przy scenie – prosił. – Tam jest widniej i stoi łoże. Wygodnie wam pościelę.
– Każde miejsce jest równie dobre – odrzekłem. – Zostaw nas samych, musimy porozmawiać.
Usłużnie zawołał, że możemy tu być sami choćby do rana, a gdybyśmy chcieli jeszcze wina, to możemy od niego wziąć. Wyszedł z dzbanem wina pod pachą, Myrina zaś zabrała się do jedzenia, początkowo opornie, potem coraz łapczywiej, aż zjadła wszystko do ostatniego kęsa i nie zostawiła nawet okruszynki chleba.
– Co złego jest w moim tańcu? – zacząła wyrzekać po posiłku.
– Dlaczego rzucono na mnie klątwę i nie mogę już polegać na sobie, tylko się boję? Przecież widziałeś, jak tańczyłam na statku. Wcale nie kusiłam mężczyzn, tańczyłam dla zabawy i aby wzbudzić swoją sztuką radość widzów. Jeśli nawet tańczę nago, to dlatego, że w powiewnych sukniach potykam się i tracę równowagę. Niewiele jest zresztą do oglądania w moim chudym ciele, zostały tylko wyćwiczone mięśnie, nawet nie mogę skusić nikogo piersiami. Nie pojmuję, dlaczego Żydzi tak bezlitośnie obrzucali mnie kamieniami… – Pokazała siniaki na swoim ciele i nie zagojoną ranę na głowie pod włosami. – Na wsi chcieliśmy coś zjeść i w podzięce zabawić ludzi w najlepszym tego słowa znaczeniu, śpiewem, muzyką i tańcem. A oni omal na śmierć mnie nie ukamienowali! Dręczy mnie myśl, że zrobiłam coś niedozwolonego i na pewno już nigdy nie będę tańczyła tak jak dawniej.
– Sądzę, że wiem, skąd bierze się ich nienawiść – tłumaczyłem Myrinie. – Słyszałem, że księżna Herodiada pozwoliła swojej córce tańczyć rozpustnie przed Herodem Antypasem, aby skłoniła go do ścięcia pewnego proroka żydowskiego, który źle się wyrażał o księżnej. Dlatego na tym krańcu świata bogobojni Żydzi nienawidzą pogańskich tańców.
– Dawniej byłam dumna ze swej sztuki i kochałam wolne i urozmaicone życie aktorki – rzekła Myrina, spuszczając głowę.
– Ale spotykały nas niepowodzenia jedno po drugim, aż w końcu ogarnęło mnie zniechęcenie i bałam się każdego następnego dnia. Śmierć mego brata była ostatnią kroplą.
Gdy wreszcie Myrina wyżaliła się, wpadła w zdziwienie. Otworzyła sakiewkę, przesypywała w palcach złote monety i pytała, dlaczego właściwie chcę jej to dać i jakim cudem ją znalazłem. Opowiedziałem jej o samotnym rybaku i o wygranej na wyścigach, na koniec zaś powiedziałem:
– Sądzę, że ten człowiek przez jezioro usłyszał, że płaczesz tutaj pod sceną teatru. Ale jak to jest możliwe i skąd się dowiedział, że twój brat umarł, tego nie ośmielę się wyjaśnić. W każdym razie pieniądze należą do ciebie i możesz odejść lub zostać, jak zechcesz.
– Przypomnij sobie tego człowieka – poprosiła Myrina marszcząc w zamyśleniu czoło. – Czy wyglądał tak, jakby dużo wycierpiał i zupełnie opadł z sił? Czy miał tkliwą i poważną twarz, której nie można zapomnieć? Czy miał blizny na rękach i nogach?
– Mówisz o tym samym człowieku. A więc spotkałaś go?
– Kiedy uciekaliśmy od rozwścieczonych Żydów, nie mieliśmy do jedzenia nic poza kłosami, które zbieraliśmy z pola – opowiadała, wygrzebując szczegóły z pamięci. – Wreszcie znaleźliśmy studnię i przygnębieni postanowiliśmy na noc przy niej zostać. Wówczas nadszedł ten człowiek bardzo zmęczony i poprosił: „Dajcie i mnie się napić". Ale my wszyscy byliśmy wściekli na Żydów, mężczyźni więc odegnali go od studni, a mój brat szydził z niego, wołając: „Choćbyś był w żydowskim piekle, nie umoczyłbym czubka palca, aby cię orzeźwić, bo jesteś przeklętym Żydem". Ale mnie w końcu żal się go zrobiło. Zaczerpnęłam wody, dałam mu pić i umyłam jego poranione nogi, bo sam nie mógł. Nikt mi nie przeszkadzał. W gruncie rzeczy artyści są ludźmi wrażliwymi. Mój brat także tylko żarty sobie stroił, na pewno by go dopuścił do studni. W tamtej chwili byliśmy na Żydów bardzo rozgoryczeni. Kiedy już ugasił pragnienie i miał nogi umyte, popatrzył ciepło na mnie, pobłogosławił i powiedział: „To, co mnie uczyniłaś, uczyniłaś temu, który mnie posłał. Tylko za ten jeden uczynek wiele będzie ci wybaczone. Książęta i królowie będą ci zazdrościć, że napoiłaś mnie, kiedy byłem spragniony".
– Naprawdę ci tak powiedział, Myrino? – spytałem zdumiony.
– Właśnie tak! Jego słowa zostały mi w pamięci, chociaż ich nie zrozumiałam. Zapamiętałam je, ponieważ były takie dziwne. Kiedy odwróciłam się do kolegów, on zniknął. Dla zabicia głodu gryźliśmy korę drzew i na noc położyliśmy się koło studni. W jakiś czas później szła drogą staro winka i rozglądała się dookoła. Miała ze sobą w koszu chleb jęczmienny i baraninę. Poczęstowała nas, ale powiedzieliśmy, że nie mamy ani grosza, żeby jej zapłacić. Kobieta rzekła: „Bierzcie i jedzcie. Obiecano mi, że cokolwiek dam od siebie, wielokrotnie mi się to zwróci". Wzięliśmy więc i jedli wszyscy do syta. Mężczyźni domyślali się, że Żydów dręczyło sumienie z powodu złego potraktowania nas i dlatego próbują nas udobruchać. A staruszka zebrała okruchy do koszyka i poszła swoją drogą. Myślę, że to ten wycieńczony człowiek spotkał ją i kazał przynieść nam jedzenie, bo byłam dla niego życzliwa. Kimon właściwie jest, jeśli to rzeczywiście ten sam człowiek, którego spotkałeś po tamtej stronie jeziora?
– Nie wiem, sam tego nie rozumiem – odrzekłem po dłuższym zastanowieniu. – W każdym razie po królewsku odwdzięczył ci się za ten łyk wody, którym go ugościłaś. Nawet w najskrytszych myślach nie przyszło mi do głowy, że to ciebie, Myrino, miałem tu spotkać i właśnie tobie podarować wygrane pieniądze. Nie mogę tego zrozumieć inaczej niż jako znak i przypomnienie, że nie tylko z własnej woli wsiadłem na statek w Aleksandrii. Ale pokój tobie, Myrino. Zrób z pieniędzmi, co chcesz. Muszę iść, bo czekam na pewne wezwanie.
– Nigdzie nie pójdziesz. – Myrina zdecydowanie schwyciła moją rękę i zmusiła, bym znów usiadł na podłodze. – Tak łatwo cię nie wypuszczę. Ten, o kim mówiłeś, nie może być zwykłym człowiekiem. Człowiek nie zachowuje się i nie mówi tak jak on.
– Otrzymałaś od niego, co miałaś otrzymać, a jest to więcej, niż zasługujesz. Przestań mnie męczyć – odpowiedziałem niechętnie, bo nie miałem ochoty wyjawiać tajemnicy Królestwa obcej dziewczynie uprawiającej tak podejrzany zawód.
– Trzymaj więc swoje pieniądze i niech parzą twoje sumienie do śmierci! – krzyknęła ze złością, wciskając mi sakiewkę do ręki. – Tym nie uwolnisz się ode mnie, bo w moim cierpieniu pieniądze nie mają znaczenia. Już raczej wolę się powiesić. Opowiedz wszystko, co o nim wiesz, i zaprowadź mnie do niego.
– Jego czyny są czynami ponadludzkimi, nie pojmuję ich rozumem człowieka! – zawołałem, bo wyczułem kłopotliwość własnej sytuacji. – Czy w tym kraju brakuje żydowskich wdów i sierot, które czczą Boga i szukają Królestwa? Czemu ku memu utrapieniu wybrał właśnie grzeszną od dzieciństwa Egipcjankę?
– Nie jestem żadną pospolitą Egipcjanką – obraziła się Myrina.
– Pochodzę z dobrej greckiej rodziny i nie rozumiem, co miałeś na myśli mówiąc, że byłam od dzieciństwa grzeszna. Mój zawód nie jest haniebny, swą pracą daję rozrywkę i uśmiech ludziom. Nie twierdzę, że miałam tylko jednego chłopca, ale do takiego grzechu potrzeba dwoje. Nie wiem, czy bardziej winna jestem ja czy też mężczyzna, który wykorzystując moją nędzę zapłatą skłania mnie do grzechu. Zresztą skończyłam z poprzednim życiem tak definitywnie, jakbym się już powiesiła. Pragnę dla siebie nowego i lepszego życia. Pieniędzmi tego nie da się załatwić. Musisz mi pomóc, jakbyś był moim bratem.
Chciało mi się płakać. Ledwie pozbyłem się Marii z Beeret, a już na kark wpakowała mi się druga, jeszcze bardziej obca i niebezpieczna dziewczyna! Musiałem jednak coś powiedzieć. Dobierając ostrożnie słowa rzekłem:
– Nie wiem, jak wiele z tego zrozumiesz, ale widziałaś świat i doświadczyłaś zapewne rzeczy, których się nie da wyjaśnić. Ja mam podstawy wierzyć, iż człowiek, którego ugościłaś wodą przy studni i z którym ja rozmawiałem w nocy na wybrzeżu, jest niejakim Jezusem Nazarejskim.
– Ależ ja o nim słyszałam! – ku mojemu zaskoczeniu zawołała Myrina. – Legioniści z Dekapolis rozpowiadali o nim szeroko. Czynił cuda, uzdrawiał chorych, wskrzeszał umarłych, a Żydom obiecał otworzyć królestwo. Dlatego go ukrzyżowali w Jeruzalem, ale uczniowie wykradli jego ciało z grobu sprzed nosa Poncjusza Piłata i wmawiają ludziom, że wstał z martwych. Twierdzisz, że naprawdę zmartwychwstał i że właśnie jego spotkałam przy studni?
– On powstał z martwych – zapewniłem. – Przecież jest synem Boga i mam podstawy, by wierzyć, że ma pełnię władzy w niebie i na ziemi. Nigdy dotąd nic takiego się nie wydarzyło! Po zmartwychwstaniu poszedł do Galilei. Przypuszczalnie widziałaś go w czasie tej wędrówki. Obiecał, że spotka jeszcze swoich na górze.
– Ależ – zaprotestowała racjonalnie Myrina – jakże mógł odczuwać pragnienie, skoro jest synem Boga?
– Skąd mogę wiedzieć? – rozzłościłem się. – Sam wyczułem palcami ślady biczowania na jego ciele, jeśli to był rzeczywiście on. Mogę zaświadczyć, że jest z krwi i kości. Jest człowiekiem wśród ludzi, ale równocześnie synem Boga. I przestań mnie wypytywać, co i dlaczego, ponieważ właśnie to jest w nim najdziwniejsze. Dlatego też jego Królestwo nie może być królestwem ziemskim, jak to sobie Żydzi wyobrażają.
Myrina rozglądała się wokoło szeroko otwartymi oczyma, przerażona rozmyślała nad moimi słowami i w końcu rzekła:
– Jeśli jest tak, jak mówisz, to wysłał cię do mnie na miejsce mego zmarłego brata, na pewno nie tylko po to, żebyś mi dał pieniądze. W ten sposób związał nas ze sobą, jak łączy się parę gołębi, wiążąc im nogi. Ja również tęsknię za jego Królestwem, choćby było nie wiem jakie, byle różniło się od tego ziemskiego padołu, którego mam już dosyć. Chodźmy więc razem na górę i razem rzućmy mu się do stóp, aby nas zabrał ze sobą, skoro ciebie uczynił moim bratem, a mnie twoją siostrą.
– Myrino, wcale nie chcę ani nie potrzebuję siostry. Naprawdę. Ogromnie się pomyliłaś. A już w żadnym wypadku nie zabiorę cię ze sobą na górę, ponieważ sam jeszcze nie wiem, czy tę górę znajdę. A kto wie, może jego uczniowie mnie zabiją, sądząc, że szpieguję ich święte tajemnice? Spróbuj zrozumieć: oni wierzą, iż jego Królestwo przeznaczone jest wyłącznie dla Żydów, którzy są obrzezani. I nie dopuszczą tam Rzymian, Greków czy nawet Samarytan, ponieważ ci nie uznają ich Świątyni. Cała sprawa jest bardziej skomplikowana i ryzykowna, niż sądzisz. Ale jeśli obiecasz mi grzecznie poczekać i nie przeszkadzać, to zaraz po spotkaniu z nim wrócę, żeby ci wszystko opowiedzieć. Oczywiście jeśli od razu nie zabierze do swego Królestwa tych, których uzna za swoich. W takim wypadku już nie wrócę, ale mam nadzieję, że zachowasz o mnie dobre wspomnienie.
– Zgoda – rzekła Myrina z goryczą, porywczo ciskając przede mnie sakiewkę. – Tonący brzytwy się chwyta. Dlatego byłam gotowa przystać do Jezusa Nazar ej skiego i przyjąć ciebie za brata, chociaż nie możesz się z nim równać. Z nim rozumieliśmy się w pół słowa i w drgnieniu oka, śmialiśmy się z tego samego i żartowali ze wszystkiego, nawet z poniżenia, żeby tylko przetrwać w tym podłym aktorskim życiu. Idź swoją drogą, ty bezduszna kukło, która pieniędzmi chce kupić człowieka! Biegnij prosto na tę górę! Ciekawa jestem, co to za Królestwo, do którego się spodziewasz dostać, skoro mnie wtrącasz w biedę i śmierć. Czym dla ciebie jest bezbronna dziewczyna, bogaczu?
Spojrzałem na nią i w jej rozgniewanych zielonych oczach wyczytałem, że naprawdę z żalu i gniewu gotowa będzie powiesić się – jeśli nie z innego powodu, to żeby mi zrobić na złość. Mówiła z takim przekonaniem, że zaczęły mną targać wątpliwości. Może rzeczywiście Jezus Nazar ej ski chciał, abym się wzruszył i wziął Myrinę za siostrę? Choć to zupełnie idiotyczne. Zacząłem rozumieć, że jego Królestwo to nie same przyjemności, bo stawia wymagania, których realizacja nie jest łatwa.
– Siostrzyczko Myrino – powiedziałem kwaśno – chodźmy więc razem i żebyś mnie potem nie winiła.
– Nie mów do mnie z takim przekąsem. – Myriny nie zadowoliły moje słowa. – Jeśli masz mnie wziąć ze sobą, to zrób to z chęcią, jak brat. Inaczej nigdzie z tobą nie pójdę.
Trudno i darmo, musiałem po bratersku zamknąć jej chude ramiona w swoich objęciach, ucałować policzki i pocieszyć dobrym słowem. Jeszcze parę łez wylała, ale potem wyszliśmy razem z teatru, nie zatrzymywani przez starego Greka, który w wartowni podśpiewywał sobie przy dzbanie wina.
Dzień właśnie chylił się za górami ku końcowi. W huczącym mieście rozpalono niezliczone lampy i kuchnie domowe. Tak się spieszyłem, by wrócić do zajazdu, że nie pomyślałem o kupieniu dla Myriny nowej odzieży. Jej aktorski strój i zdobne sandały wywoływały niedwuznaczne zaczepki i okrzyki przechodniów. Miałem sporo kłopotów z bezpiecznym wyprowadzeniem jej z miasta na drogę, wiodącą do kąpieliska. Wewnętrzny głos mówił mi, że uczniowie Jezusa właśnie tej nocy wyruszą na górę – to byłby najlepszy termin, bo przecież jutro rano będą wyjeżdżać z Tyberiady ludzie z całego kraju, więc wędrowcy na drogach nie wzbudzą najmniejszego zainteresowania. Dlatego się spieszyłem.
Dopiero gdy zdyszany i spocony stanąłem w greckim zajeździe, w świetle jasnych lamp zrozumiałem, że wykazałem się brakiem rozsądku. Wytworny właściciel zajazdu, który przyzwyczaił się bez mrugnięcia powiek patrzeć na dziwactwa bogaczy, podszedł do mnie, wzrokiem zmierzył Myrinę od stóp do głów i rzekł z wyrzutem:
– Jesteś, Rzymianinie, jak dziurawy worek. Najpierw przywozisz ze sobą do zabawy Żydówkę, tyle że nic mi do tego, skoro trzymałeś ją w swoim pokoju. Ale przyprowadzać w świąteczny wieczór brudną aktorkę, to już szczyt wszystkiego. Przecież gdy zaśniesz, zacznie się sprzedawać innym gościom za parę drachm, wywoła niezadowolenie i jeszcze na odchodnym cię okradnie. Wiemy, co potrafią aktorki.
Jego oczami spojrzałem na Myrinę i zobaczyłem zniszczony brudny krótki płaszczyk aktorski, spłowiałe barwy ozdobnych sandałków i brudne kolana. Twarz miała zapuchniętą od płaczu i wyglądała, jakby przyszła tu prosto z orgii. Pod pachą trzymała pięciogłosowy flet swego brata, instrument nie rekomendujący do bogatego zajazdu. Zrozumiałem intencje gospodarza.
Myrina opuściła wzrok na ziemię i uważała, że lepiej milczeć, choć na pewno język ją świerzbił. Mimo to słowa gospodarza uraziły mnie, ponieważ śmiał powątpiewać w mój dobry smak, a przecież dużo podróżuję i jestem obywatelem Rzymu. Byłem tak oburzony, że oburącz złapałem się za głowę i krzyknąłem:
– Jesteś w błędzie, dobry człowieku! Ta dziewczyna jest moją siostrą! Pokłóciliśmy się na statku w drodze z Aleksandrii i na złość mnie przystała do trupy aktorskiej. Odnalazłem ją w teatrze w Tyberiadzie. Ma już dość przygód. Zaczekaj, aż weźmie kąpiel, uczesze włosy i ubierze się jak należy. I milcz na jej temat, a nie pożałujesz.
Właściciel zajazdu uwierzył mi tylko połowicznie, gniewnie mrucząc coś pod nosem, że cichaczem ściągam mu ladacznicę i że nigdy nie pisnąłem słówka o siostrze. Doszedł jednak do wniosku, że nie jestem pijany, znałem Myrinę już dawniej i nie zabrałem jej z ulicy, więc wpuścił nas do środka i polecił niewolnicy, by zaprowadziła Myrinę do łaźni i do fryzjera. Wezwał też garderobianą, aby rozłożyła do sprzedaży różne fatałaszki. Miałem zamiar kupić tylko praktyczną odzież, aby nie rzucała się w oczy w czasie wędrówki, ale kiedy Myrina wróciła z kąpieli, chciała bodaj przymierzyć różne szatki i oglądać się w lustrze, które trzymała niewolnica. Tak mi dokuczyła, że rzuciłem się twarzą na łóżko i zatkałem uszy, by nie słuchać ich paplaniny.
Myrina zauważyła wreszcie, że jestem naprawdę zły. Cisnęła suknie na stertę, odesłała niewolnicę, usiadła obok mnie, ostrożnie dotknęła mego ramienia i rzekła:
– Żal i rozczarowanie kobiety mija, kiedy jej ciało natrą wonnymi olejkami, włosy pięknie utrefią i kiedy może włożyć nowe szaty. Ale zechciej zapamiętać, że mój rozlatujący się płaszcz i zniszczone buty byłyby mi bez porównania droższe, gdybym mając je na sobie mogła podzielić się z żywym bratem kawałkiem jęczmiennego chleba. Więc spróbuj się roześmiać, a ja spróbuję cię rozweselić, aby opuściły cię złe myśli.
– Och, moja siostrzyczko – wyrzekałem, ściskając głowę rękami
– chciałbym gorąco, aby minęły twoje smutki, gotów jestem pomóc ci nieść to brzemię. Nocy już sporo ubyło, a we mnie z każdą chwilą narasta strach. Nie wiem, czego się obawiam, ale w głębi serca modlę się do Jezusa Nazarejskiego, żeby nas nie odtrącił. Nie mów mi o fryzurze czy ubiorach! Nie obchodzi mnie, co na siebie włożę, co będę jadł albo pił, kiedy bliska jest godzina spełnienia i niedługo Jezus objawi się swym bliskim.
Myrina położyła się koło mnie, objęła mnie ręką, chudy policzek przycisnęła do mego ramienia i spytała cicho:
– Czy nazwałeś mnie siostrą z głębi serca? Jeśli tak, nie pragnę niczego innego. Właśnie tak spałam w objęciach brata, w poczuciu bezpieczeństwa opierając głowę na jego ramieniu.
I za moment zasnęła w mych objęciach, westchnąwszy jeszcze przez sen kilka razy. Ja z niepokoju nie mogłem usnąć. Na granicy jawy i snu miałem idiotyczne widzenie. Zestarzałem się, głowę miałem siwą i szedłem po pustyni nie kończącą się drogą, boso i w porwanym chitonie. Razem ze mną wędrowała zniszczona i wychudzona Myrina, niosąc ciężar na plecach. Nadjechała na kosmatym ośle Maria z Beeret, tak otyła i z takim grymasem niezadowolenia wokół ust, że poznałem ją jedynie po oczach. Gdzieś daleko przede mną posuwała się jakaś jaśniejsza zjawa, która od czasu do czasu oglądała się na nas, ale choć bardzo się spieszyłem, wiedziałem, że nigdy jej nie doścignę.
Obudziłem się, zlany zimnym potem. Jeśli to miała być zapowiedź mojej przyszłości i jeśli Jezus Nazarejski takie Królestwo chciał zaproponować swoim, to nie byłem pewien, czy chcę go szukać. Przypomniałem sobie, że dawał mi jeszcze i inne złe przepowiednie owej nocy nad brzegiem jeziora, jeśli to rzeczywiście był on. Opanowała mnie pokusa i czułem, jakby ciemność mroczniej sza od ciemności nocy podchodziła coraz bliżej i usiłowała mnie oplatać.
– Jezu Nazarejski, synu Boży, zmiłuj się nade mną – krzyknąłem głośno pełen bólu. Ciemność oddaliła się ode mnie. Zacisnąłem dłonie i w myślach odmówiłem modlitwę, której nauczyła mnie Zuzanna. Kiedy na zakończenie powiedziałem: „Amen", natychmiast usnąłem i spałem spokojnie aż do rana.
Obudziłem się, gdy Myrina usiadła obok mnie. Przez szpary okiennic widziałem wstający świt. Myrina patrząc gdzieś przed siebie błyszczącymi oczyma, z uśmiechem rzekła:
– Och, bracie mój, Marku, miałam przedziwny sen! Szliśmy w ogniu po schodach, ty, ja i ktoś trzeci, ten ogień nie płonął, wchodziliśmy coraz wyżej i wyżej ku większej światłości. Ty się zmęczyłeś i nie chciałeś iść dalej, a ja wzięłam cię za rękę i poprowadziłam do przodu. To był najpiękniejszy sen, jaki kiedykolwiek śniłam. To dobra wróżba dla nas.
– Ja też miałem sen – odrzekłem i zdążyłem pomyśleć, że obydwa sny mówią o tym samym, bo przecież na każdą rzecz różne osoby mogą patrzeć zgoła inaczej. Właśnie w tej chwili zapukano do drzwi, do pokoju zajrzał przestraszony i zaspany służący, wywołał mnie i powiedział:
– Nie gniewaj się, panie, ale pytają o ciebie. Nie odważyłbym się budzić, lecz na dole czeka jakiś uparty człowiek z dwoma osiołkami. Zapewniał mnie, że musisz natychmiast ruszać w drogę.
Narzuciłem tunikę i zbiegłem na dół; słońce jeszcze nie wzeszło, toteż drżałem z zimna. Ujrzałem Natana i krzyknąłem z radości, gdy go poznałem. Podniecony oczekiwaniem Natan przełamał swoje milczenie.
– Nocą wyszli z Kafarnaum – oświadczył. – Wszystkim swoim przekazali wiadomość. Wyszli grupami, niektórzy z rodzinami i krewnymi. Zuzannę też wzięli ze sobą, dałem jej jednego osiołka. Drugiego pożyczyłem Szymonowi Piotrowi, którego teściowa jest stara i schorowana. Sądziłem, że przyda ci się, żeby miał wobec ciebie dług wdzięczności, choć on jeszcze nie wie, czyjego osła mu pożyczyłem. Oni chyba nikogo, kto dostał wiadomość, nie odtrącą, bo to czas miłosierdzia. W najbliższą noc zapewne zostanie utworzone królestwo Izraela.
– Czy mam wziąć miecz? – spytałem szybko.
– Nawet nie myśl o tym – ostrzegł Natan. – On powiedział, że kto mieczem wojuje, od miecza zginie. Jak będzie trzeba, to nawet legion aniołów wezwie do pomocy. A więc żywo w drogę i wędrujmy jak ci, co widzą sen.
Spytałem, czy na tę górę daleko. Natan powiedział, że ją zna i zna dojście do niej. Oddalona jest o dzień drogi z okładem. Jego zdaniem naj rozsądniej będzie przybyć tam dopiero o zmierzchu, żeby nie wzbudzić niczyjej uwagi. Poprosiłem o chwilę cierpliwości, żebym mógł się ubrać i przygotować do drogi swoją towarzyszkę.
Dopiero gdy już zeszliśmy z Myriną na dół, zrozumiałem, że Natan myślał o Marii z Beeret jako o mojej towarzyszce. Z ukosa spojrzał na Myrinę, a potem karcąco na mnie. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, jakbym zawiódł jego zaufanie, więc szybko wyjaśniłem usprawiedliwiająco:
– To cudzoziemka jak ja, po śmierci brata przybrałem ją za siostrę. Na Jezusa Nazarejskiego zaklinam, bądź dla niej miłosierny! Jeśli nie zechcesz jej zabrać, to i ja nie mogę z tobą jechać, ponieważ wiąże mnie obietnica, że doprowadzę ją na górę.
Mój autorytet wyraźnie zmalał w jego oczach i z całą pewnością uważał mnie za rozpustnika. Ale rozłożył ręce i bez sprzeciwu przyjął moją decyzję. Może okres wyczekiwania był już tak długi, że wziąłby nawet Heroda Antypasa, gdyby ten ładnie poprosił? Humor mi się poprawił i pomyślałem, że może w radosnym nastroju oczekiwania uczniowie pozostawią samemu Jezusowi decyzję, kogo ma do siebie dopuścić, a kogo odtrącić.
Omijając miasto Natan wiódł nas na przełaj, na główny szlak prowadzący w głąb kraju. Było tak, jak odgadłem – miasto opuszczało mnóstwo ludzi, którzy przybyli obejrzeć wyścigi rydwanów i nocowali w Tyberiadzie. Trakt wspinał się na strome zbocza. Obejrzałem się za siebie na wspaniałą panoramę Morza Galilejskiego i miasto z jego kolumnadami. Drogę za nami wypełniał barwny tłum, a tumany kurzu przed nami wskazywały kierunek. Przy drodze w niewielkich odstępach, a także przy każdym moście stały posterunki legionowe. Widocznie władze poleciły zarzucić gęste sieci tego dnia, bo legioniści zatrzymywali każdy środek transportu – osły, wielbłądy, konie i woły – i pobierali podatek drogowy. Pieszych nie zmuszali do płacenia, ale od czasu do czasu wybierali z tłumu mężczyznę, który wydał im się podejrzany, przesłuchiwali go i rewidowali w poszukiwaniu broni.
Po pokonaniu zbocza ruszyliśmy w głąb kraju. Cała Galilea wydawała się jednym wielkim ogrodem, tak bujne były pola uprawne. Wielu pieszych omijało drogę, aby nie natknąć się na legionistów rzymskich, toteż okoliczni chłopi wybiegali na szlak, klnąc i lamentując, że wędrowcy rozdeptują im pola i niszczą okalające winnice murki.
Nikt nas nie sprawdzał ani o nic nie wypytywał, ale musieliśmy trzy razy zapłacić podatek za obydwa osły. Koło południa zrobiliśmy popas przy studni. Dopiero wtedy coś sobie przypomniałem i bardzo się zdenerwowałem. Zapytałem Natana, czy Maria Magdalena na pewno otrzymała wiadomość, czy nie należałoby zawrócić, żeby ją zabrać ze sobą. Natan uspokoił mnie zapewnieniem, że wszyscy oczekujący niewątpliwie o spotkaniu wiedzą.
W czasie odpoczynku obserwowałem ludzi, którzy szli traktem, nie zatrzymując się na odpoczynek w najgorętszej porze dnia. Próbowałem zgadywać, ilu z nich i którzy zmierzają na górę. Dostrzegłem kilku wędrowców, na których obliczu malowała się radość oczekiwania i jakiś blask i którzy zdawali się nie odczuwać zmęczenia ani dokuczliwego kurzu. Ci, co oglądali wyścigi, szli pochyleni i najwidoczniej znudzeni. Wiele osób ucięło gałęzie z drzew liściastych i osłaniało się nimi przed skwarem, dzień bowiem był gorący. W pewnej chwili minął nas przystojny młodzieniec, który prowadził ślepego mężczyznę.
Zaczęliśmy się szykować do dalszej drogi, gdy usłyszeliśmy z daleka stukot kopyt, turkot kół i pokrzykiwania woźnicy. Obok nas przemknął rydwan, który poprzedniego dnia brał udział w wyścigach. Woźnica dostał widocznie polecenie utrzymania porządku na drodze i wykorzystał tę okazję, aby rwać do przodu nie zważając na pieszych. Obawiałem się, że przy swojej szybkości spowoduje w tym tłoku wypadek.
Dojechawszy do zakrętu zobaczyliśmy, że wypadek już się wydarzył. Tłum ludzi przy drodze wygrażał pięściami za znikającym w oddali rydwanem. Młody chłopiec, który prowadził ślepca, zdążył wyszarpnąć swego podopiecznego spod kół, ale sam dostał się pod końskie kopyta. Miał rozbitą głowę, krew spływała mu po czole i najprawdopodobniej złamał nogę, nie mógł bowiem wstać. Ślepiec pojękiwał, nie rozumiejąc, co się właściwie stało.
Skoro okazało się, że potrzebna będzie pomoc, momentalnie ludzie się rozpierzchli i powędrowali każdy swoją drogą. Młodzieniec otarł krew z czoła i obmacywał nogę. Patrzyłem na niego z zaciekawieniem; powinien dziękować losowi, że żyje, myślałem. Zaciskając zęby gniewnym wzrokiem odpowiedział na moje spojrzenie i odwrócił się do ślepca, aby go uspokoić.
Przeszlibyśmy obok nich obojętnie, ale Myrina krzyknęła do Natana, żeby się zatrzymał, i szybko zeskoczyła z grzbietu osła. Uklękła przy młodzieńcu na drodze, zbadała jego nogę i zawołała do nas:
– Złamana!
– Jeśli zaspokoiłaś już swoją ciekawość – odkrzyknąłem ze złością – to ruszajmy dalej, bo nie mamy czasu.
– Izraelici, okażcie miłosierdzie, zlitujcie się nad moim ślepym ojcem – zwrócił się do nas młodzieniec. – Cieszymy się dobrą opinią. Mój ojciec stracił wzrok i obiecano mu, że znajdzie uzdrowiciela, jeśli dotrze do niego jeszcze dziś wieczór. Jutro będzie za późno. O mnie nie chodzi, ale błagam was: zabierzcie mojego ojca i dowieźcie do miejsca, gdzie zaczyna się równina Nazaretu. Tam na pewno znajdzie się ktoś, kto się zlituje i doprowadzi go na właściwe miejsce.
– Dróg jest wiele i wiele prowadzi na manowce – wtrącił się Natan. – Czy jesteś pewien swojej drogi, chłopcze?
– Jest tylko jedna droga – odpowiedział radośnie młodzieniec, uśmiechając się mimo bólu, a uśmiech rozjaśnił jego umazaną krwią twarz, czyniąc ją piękną.
– W takim razie mamy przed sobą tę samą drogę – stwierdził Natan i spojrzał pytająco na mnie. Bez słowa sprzeciwu zsunąłem się z osiołka i powiedziałem:
– Chodź, ślepcze, pomogę ci dosiąść osła, a sam pójdę pieszo.
– Jeśli rzeczywiście idziemy tą samą drogą, i to przez góry – wtrąciła Myrina – nie możemy zostawić chłopca na pastwę losu! Przewiążę mu ranę i posadzę na osiołku. Mam wprawę w pieszych wędrówkach.
– Nie chciałbym być dla was zawadą, ale skoro jesteśmy dziećmi tego samego ojca, on z pewnością pobłogosławi was za to – dziękował młodzieniec.
Trudno mi było pogodzić się z myślą, że ten biedny galilejski chłopiec ze złamaną nogą i jego gniewnie pomrukujący ojciec są równi mnie i mają takie samo, jeśli nie większe – jako Żydzi – prawo szukać Jezusa Nazarejskiego. Byłem jednak wdzięczny Myrinie, ponieważ jej wrodzona życzliwość była szybsza od powolnego toku moich rozważań. Razem umyliśmy twarz chłopca, przewiązali głowę, założyli usztywniające łubki na złamaną kończynę i daliśmy mu mocny kij, za pomocą którego skacząc na jednej nodze dotarł do osiołka. Jego ojciec przez cały czas siedział na grzbiecie osła, gotów do odjazdu, i zniecierpliwiony kręcił głową, nasłuchując, o czym rozmawiamy. Nagle zawołał ostrym tonem:
– Kim jest ta dziewczyna, której głos słyszę, a która tylko kilka słów mówi w naszej mowie? Nie pozwól, by cię dotknęła, synu, nie rozmawiaj z nią i nawet nie patrz na nią, bo się strefisz w tej wyprawie.
– Mój ojciec dobrze zna Pismo i przez całe życie dokładnie przestrzegał przepisów – rzekł zawstydzony młodzieniec. – To nieszczęście spotkało go nie przez brak pobożności. Zrozumcie go. On nie chciałby się strefie przed spotkaniem uzdrowiciela.
Złoszczący się ślepiec obydwiema rękami tak wczepił się w osiołka, że trudno byłoby nawet siłą ściągnąć go na drogę. Moje dobre myśli rozproszyły się i ostro skarciłem starego:
– Twoje własne plemię porzuciło cię tu przy drodze. Dziewczyna jest Greczynką, a i ja jestem nie obrzezany, chociaż ubieram się na modłę żydowską. Mam nadzieję, że mój osiołek cię nie strefi, skoro tak mocno się w niego wczepiłeś.
– Nie bój się ich, ślepcze – urzekł ugodowo Natan. – Jestem Żydem i należę do cichych. Oni szukają tej samej drogi co ja. Wiedz, że swego czasu mieszkałem na pustyni w zamkniętym domu, uczyłem się czytać Księgi, a swój dobytek oddałem dzieciom światła i jadłem z nimi pospołu. Ale nie zostałem uczonym w Piśmie. Wyruszyłem z pustyni szukać nauczyciela nowej pobożności i znalazłem proroka odzianego w szaty z wielbłądziej sierści, który głosił nadejście Królestwa. Od niego otrzymałem chrzest. Kiedy go ścięto, złożyłem ślub milczenia, aby nic nie kusiło mnie do głoszenia tego, co tylko prawdziwy mistrz pobożności może wiedzieć. Teraz nadeszła chwila: jest wszechobecna. Dlatego zwolniłem się ze ślubowania. Wierz mi, ślepcze, ani w tych czasach, ani w tym narodzie, ani w żadnym plemieniu nie ma nikogo, kto by był czysty i bezgrzeszny. Żadne obmywanie ani ofiara cię nie oczyści, nawet najprawdziwszy mistrz pobożności nie może tego zrobić. Ale słowo stało się ciałem i krąży między nami, chociaż go nie poznaliśmy. Ukrzyżowano go, a on wstał z grobu, aby nas uwolnić od naszych grzechów. Jeśli w niego uwierzysz, uzdrowi twoje oczy, aby przejrzały. Lecz jeśli uważasz, że ty jeden spośród nas jesteś czysty, to nie sądzę, aby cię uzdrowił.
Niewidomy głośno zajęczał i oderwał jedną rękę od osła, wymacując szew odzienia, by je rozerwać. Chłopiec przytrzymał go za rękę i rzekł:
– Ci cudzoziemcy okazali nam miłosierdzie, kiedy Żydzi nas porzucili. Nie okazuj zatwardziałości serca i nie doprowadzaj ich do gniewu. Słońce naszego Ojca świeci zarówno dobrym, jak i złym, tak samo dzieciom Izraela, jak i poganom. Nie wyobrażaj sobie, że jesteś jaśniejszy pod jego słońcem, skoro zostałeś ukarany ślepotą.
Ślepiec kazał mu zamilknąć i poprosił, by Natan prowadził osiołka przodem, w pewnej odległości od nas. Myrina i ja pozostaliśmy w tyle; młodzieniec zatrzymał swego osiołka, aby się z nami zrównać, i patrząc na nas bez strachu tłumaczył:
– Trudno jest staremu uwolnić się od przeszłości. Choćbym się rozerwał dla wypełnienia Pisma, nie uwolni mnie to od grzechu. Nie sądzę, że jestem lepszy od poganina, ani nie wierzę, żeby wasze miłosierdzie mnie strefiło.
Przyjrzałem mu się. Oblicze miał pożółkłe z bólu i zaciskał zęby, byle utrzymać się na grzbiecie osła.
– Twarz masz czystą i oczy jasne. Nie sądzę, abyś dobrowolnie upadł w grzechu.
– Bóg stworzył człowieka na swój obraz – wyjaśniał. – Ale przez upadek naszych praojców, Adama i Ewy, obraz Boga we mnie uległ zaciemnieniu, czuję się nagi przed Bogiem i jest mi wstyd.
– Czytałem i słyszałem o tym – rzekłem – ale nigdy tego nie mogłem zrozumieć. Uczony Żyd w Aleksandrii wyjaśnił mi, że to opowiadanie należy rozumieć wyłącznie alegorycznie.
– Cóż ja, prosty chłopiec, mogę wiedzieć? – młodzieniec próbował się uśmiechnąć. – Ale widziałem Jezusa z Nazaretu nad brzegiem jeziora. Uzdrawiał ślepych, a kulawych i sparaliżowanych stawiał na nogi. Mówił, że jest chlebem życia. Bardzo chciałem iść za nim, ale mój ojciec jest surowym człowiekiem. Gdyby był dobry i czuły, uciekłbym od niego, a tak serce mówiło mi, że pogłębiłbym jego srogość, gdybym poszedł za Jezusem. Mój ojciec wierzy uczonym w Piśmie, którzy skazali Jezusa, bo obcował z grzesznikami. Wielokrotnie bił mnie za Jezusa, kiedy słuchając go zaniedbywałem pracę. Uważał go za wichrzyciela. Aż stało się coś nieoczekiwanego. Wieczorem normalnie czytał modlitwy i poszedł spać. Rano obudził się i nic nie widział. Z początku nie wierzył, że dzień zaświtał. Popadł w rozpacz i nikt nie był w stanie mu pomóc. Stał się skłonny uwierzyć w Jezusa, chciał go znaleźć, ale Jezus powędrował do Judei i Jeruzalem, gdzie został ukrzyżowany. Ojciec szukał pomocy u cichych, którzy wyjawili mu, że Jezus zmartwychwstał, i podali dzień i drogę, którą teraz idziemy. Mocno wierzy, iż Jezus może go uzdrowić, jeśli tylko zdążymy dotrzeć na czas. Jak także w to wierzę, chociaż wolałbym, aby ojciec raczej szukał jego Królestwa niż odzyskania światła oczu.
Myrina zapytała mnie szybko, o czym chłopak tak długo mówił.
Przetłumaczyłem jego wypowiedź. Była bardzo zdziwiona i rzekła:
– Ten jasnooki chłopiec jest tak czystego serca, że nie wiem, czy istnieje jeszcze drugi taki na ziemi. Dlaczego właśnie jego musiało spotkać to nieszczęście?
– Nie pytaj o to – ostrzegłem – skoro on sam poddaje się losowi i o nic nie pyta. Zapominając o swoim bólu pragnie dobra dla nieczułego ojca. Pismo żydowskie nakazuje czcić ojca swego i matkę swoją.
Natan usłyszał moje wyjaśnienia, ą rozumiał po grecku. Odwrócił się do nas, prowadząc nadal osiołka ślepca, i powiedział:
– Takie było Prawo. Lecz mówiono mi, że Jezus Nazarejski nauczał, aby dla Królestwa mąż odstąpił od żony, syn od ojca i matki, braci i sióstr, bogaty od swoich bogactw, domów i towarów. Kiedy on zawoła, rybak musi zostawić swoją sieć w jeziorze, a chłop wołu przy pługu. Nie dopuścił do siebie nawet tego, który chciał najpierw pochować własnego ojca.
– Dostałem się w szpony bluźnierców – głośno jęczał ślepiec – i sam szatan prowadzi osła! Czy można czegoś dobrego spodziewać się po drodze, której wyznawcy słowami zabijają Pismo?
– Nie słyszałem, żeby Jezus tego nauczał – pocieszał go posmutniały syn. – On powiedział, że błogosławieni będą cisi i pracujący dla pokoju. Zabronił mówić źle i złem odpłacać za zło, nakazywał kochać swych wrogów i modlić się za prześladowców. Zapewniał, że jego Ojciec zna wszystkie nasze potrzeby i spełni je, jeśli nie bacząc na jutro przede wszystkim szukać będziemy Królestwa.
– Dużo już słyszałem o nim i o jego słowach – rzekłem gorzko.
– Jego nauczanie jest wewnętrznie sprzeczne, wygląda, jakby zależało od tego, kto je powtarza. Już naprawdę nie rozumiem, co mam o tym wszystkim myśleć!
– Czemu kłócicie się o niego, skoro do niego idziemy? – spytała Myrina, która patrzyła na nas zdumiona. – Myślę, że jestem z was najszczęśliwsza, bo jeszcze nic o Jezusie nie wiem i jestem jak pusty dzban, który on, jeśli zechce, będzie mógł napełnić.
Jej słowa dotknęły mnie do żywego. Kiedy tak maszerowaliśmy za osiołkami, wpatrywałem się w kurz pod nogami i myślami przebiegałem wszystko, co mi się przytrafiło i co przyjmowałem zmiennymi uczuciami. Nie znalazłem w sobie już nic dobrego ani wystarczająco dużo miłości. Mimo to jednak zapewniałem sam siebie, że szukam tego, który zmartwychwstał, nie ze zwykłej taniej ciekawości. W głębi serca modliłem się do Jezusa i prosiłem, aby wyrzucił ze mnie pychę i egoizm, wiedzę i moje ziemskie pojmowanie zjawisk, a nawet mój własny rozum, żebym i ja był jak pusty dzban gotów przyjąć jego prawdę, jeśli zechce we mnie ją przelać.
Modląc się tak podniosłem wzrok i ujrzałem wznoszącą się za rozległą równiną górę. Popołudniowe słońce wyzłacało jej kopulasty szczyt. Już na pierwszy rzut oka wiedziałem, że to jest właśnie ta góra. Wysoka, harmonijna i przepięknie zaokrąglona, dominowała nad całym krajobrazem. Po przejściu wyschniętego koryta strumienia szliśmy kawałek głównym traktem, a później ścieżką po zboczu góry na południe, omijając miasto, które – jak powiedział Natan – leżało na północnym stoku. Pola uprawne skończyły się, ścieżka wiodła przez gęste zarośla. Szliśmy w cieniu góry. Wokół była cisza. Nie widzieliśmy żywego ducha, nie słyszeliśmy nawet głosów zwierząt. Wszystko było tak wyciszone, że zacząłem się lękać, czy aby jesteśmy na właściwej drodze. Lecz od ziemi, drzew i zboczy płynęła ku mnie świadomość, że stąpam po świętej ziemi. Ogarnął mnie spokój, odpłynęła gdzieś niecierpliwość.
Natan też się nie spieszył. Myślę, że celowo wybrał tę trudną drogę, aby uniknąć wędrowców i zbędnych wypytywań. Spojrzał na niebo, na gęstniejący cień i zatrzymał osiołki na popas. Jako Rzymianin dziwiłem się, że nie spotkaliśmy żadnych czat wystawionych przez cichych. A przecież skoro w grę wchodziło tak duże tajne zgromadzenie, zwolennicy Jezusa powinni byli wysłać na górę przewodników, by wprowadzali przybywających i zatrzymywali nieproszonych gości!
Kiedy na niebie zajaśniała trzecia gwiazda, ruszyliśmy w drogę, po ciemku dotarliśmy w pobliże szczytu i zobaczyliśmy dużą grupę, która rozłożyła się na ziemi.
Wszystko odbywało się w nieprawdopodobnej ciszy. Ludzie rozmawiali ze sobą szeptem. Można by usłyszeć nawet najlżejszy powiew wiatru znad wierzchołka góry. Natan przywiązał osły w lasku i pomógł ślepcowi zejść na ziemię. Myrina i ja pomagaliśmy chłopcu. Podeszliśmy do zgromadzonych i usiedli na ziemi z boku, kilka kroków od najbliższej grupki. Również z drugiej strony widzieliśmy na tle nieba ruch i kontury nadchodzących ludzi. Przybysze siadali na ziemi bez słowa, by czekać podobnie jak my. Z dolatujących do mych uszu szeptów dowiedziałem się, że na wierzchołku zgromadziły się setki ludzi. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak ogromny tłum może oczekiwać w takiej ciszy.
Upłynęła już pierwsza nocna warta, ale nikomu nie sprzykrzyło się czekanie i nikt nie wstawał ani nie odchodził. Księżyc nie świecił, lecz gwiazdy lśniły jasno, a ich blask padał na ziemię jak srebro. Stopniowo coraz silniej odczuwałem obecność jakiejś mocy. Objąłem Myrinę ramieniem, czując, jak jej chude ciało stężało w oczekiwaniu. Miałem takie samo uczucie, jakie przeżyłem kiedyś w pokoju Nikodema w Jeruzalem – jakby padały na mnie ciężkie krople. Dotknąłem twarzy, nie wyczułem jednak żadnej wilgoci.
Zauważyłem, że ludzie podnoszą się, jakby chcieli lepiej widzieć, więc i ja się podniosłem. Spośród tłumu wstała ku światłu gwiazd potężna postać i przemówiła donośnym głosem:
– Mężowie, bracia! – Wszystko pogrążyło się w niezgłębionej ciszy. – Ziarno dojrzewa do młócki, żniwa pukają do drzwi, a czterdzieści dni, które nam dano, zbliża się ku końcowi. Chwila jest bliska i czeka nas pożegnanie. Tam, gdzie on pójdzie, my nie możemy podążyć. On był tym chlebem, który przyszedł z nieba. Kto spożywa ten chleb, żyć będzie wiecznie. Chleb, który nam dał, jest jego ciałem złożonym za życie świata. I już nie spieramy się, jak mógł dać nam swe ciało ku spożywaniu, bo w grupie jedenastu doświadczyliśmy tego i to potwierdzamy. To nam powierzył tajemnicę Królestwa. Zaprawdę, jeśli nie skosztujecie ciała syna człowieczego i nie wypijecie jego krwi, nie będzie życia w was samych. Ale ten, kto będzie spożywał ciało syna człowieczego i pił jego krew, będzie miał żywot wieczny i obudzi się w ostatnim dniu. Jego ciało jest prawdziwym pokarmem, a krew prawdziwym napojem. Kto spożywa jego ciało i pije jego krew, jest w nim. Lecz jeśli w gromadzie jest ktoś, kto temu bluźni albo uważa to za puste słowa, niechaj wstanie i odejdzie, a nikt go nie będzie osądzał.
Jednakże nikt nie wstał, aby odejść, ja też nie, chociaż bałem się tego misterium. Nie mógłbym nawet się podnieść, bo ręce i nogi miałem zwiotczałe i tchu mi brakowało.
Mówca milczał dłuższą chwilę i stał potężny jak skała w świetle gwiazd wśród bezgłośnego tłumu. Ale zaraz podjął znowu. Opowiadał zwyczajnie, jak dziecko, jakby sam sobie się dziwił:
– Jedliśmy mięso baranie razem z nim tamtej nocy, kiedy go wydano. Wtedy wziął chleb, pobłogosławił, przełamał i podał nam mówiąc: To jest ciało moje. Wziął kielich, podziękował, podał nam i rzekł: Pijcie z niego wszyscy, to jest bowiem krew moja, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. – Wzniósł obydwie ręce:
– Bierzcie więc i jedzcie i pijcie wszyscy, którzy go kochacie i którzy tęsknicie za nim i wierzycie, że jest Chrystusem, synem Boga. Błogosławcie chleb w jego imieniu, przełamujcie i dawajcie innym, i błogosławcie wino w jego imieniu i dawajcie pić innym, aby każdy, kto ma, dał tym, którzy nie mają, i aby wszyscy otrzymali. Jedzmy i pijmy i czekajmy na niego.
Powiedziawszy to usiadł na ziemi, a w tłumie powstało poruszenie, ludzie bowiem wstawali myć ręce i pomagali sobie, wzajem lejąc wodę. Nie mieliśmy dużo wody, ale Natan polał ręce nam oraz ślepcowi i jego synowi, potem ja wziąłem naczynie i polałem jemu, a on nie przyjął tego jako obrazy. Jedzenia mieliśmy dosyć, lecz ślepiec zaczął się trząść i prosił szeptem, czy jednak nie mógłby jeść własnego chleba i pić własnego napoju. Nadal nikt nie mówił głośno, tylko szepty ludzi były jak szum wzbierającego wichru.
Nie obraziłem się, że trzymając się swych Ksiąg ślepiec nie chciał jeść naszego chleba. Natan pobłogosławił jego chleb imieniem Chrystusa, przełamał na pół i podał jemu i chłopcu. Potem w taki sam sposób pobłogosławił nasz biały chleb, dał mnie i Myrinie, sam jadł i mówił:
– Niechaj ten chleb będzie chlebem nieśmiertelności, o której mówiono. Niech stanie się dla ciebie chlebem życia, a nie śmierci.
– Niech się stanie jego wola, bo jest synem Boga – odrzekłem pokornie. – Jeśli wedle jego woli miałby mi przynieść śmierć, ponieważ jestem cudzoziemcem, będę temu posłuszny.
Po spożyciu chleba Natan pobłogosławił napój ślepca i dał pić jemu i chłopcu, dla nas zaś zmieszał wodę z winem i pobłogosławił naczynie z winem i czarkę. Kolejno wypiliśmy i czarka została w ręku Myriny. Wszyscy wokół nas także jedli i pili, dzieląc się pokarmem z innymi.
Ślepiec zjadł tylko parę kęsów, po czym rozpłakał się, siedząc na ziemi kiwał głową i jęczał:
– Jadłem ciało syna Bożego i piłem jego krew. Wierzę, że on wszystko może. Niech się zmiłuje nad moją niewiarą.
Myrina podała mi czarkę. Wypiłem i podałem Natanowi, który też wypił. Czarka znów wróciła do rąk Myriny, która napiła się i przechyliła ją, patrząc ze zdumieniem. Cicho szepnęła:
– Czarka wcale się nie opróżnia.
– Sądziłem, że zjedliśmy wszystek chleb, a obok mnie leży nadal bochenek – powiedziałem równie zdziwiony. – Natanie, czy to ty go położyłeś?
– Nie, nie kładłem chleba obok ciebie, ale może mieliśmy go więcej, niż myślałem.
Jeszcze raz wypiliśmy po czarce, a ona nadal się nie opróżniła. Ale już więcej się nie zastanawiałem, wszystko to działo się jak w pogodnym śnie. Siedziałem na ziemi, czułem jej chłód, widziałem nad sobą niebo i słyszałem szmer ludzkich głosów, który jak ciężkie fale rozlegał się wokół. Nie było we mnie żadnej innej myśli poza dominującą pewnością, że Jezus Nazarejski nadchodzi i że go zobaczę. Jego chleb nie utkwił mi w gardle ani jego winem się nie zakrztusiłem.
Tak upłynęła druga nocna warta i nie sądzę, aby ktokolwiek zasypiał, bo wszyscy czekali. I w tym oczekiwaniu nie było nic denerwującego, było ono przygotowaniem. Nagle ślepiec podniósł głowę i spytał:
– Czy dzień świta?… Zobaczyłem jasność… – Radośnie wpatrywał się w środek tłumu.
I my podnieślimy się, aby popatrzeć, i ujrzeliśmy, że zmartwychwstały jest wśród swoich uczniów. Jak i kiedy przyszedł – nie mogę wytłumaczyć, ale nie mogłem się mylić. Miał na sobie białe szaty, jasne światło gwiazd odbijało się od nich, lecz cała jego postać i twarz jakby promieniowały światłem. Bardzo wolno chodził wśród tłumu, chwilami zatrzymywał się przy swoich i wyciągał do nich ręce, jakby ich witał i błogosławił.
Stopniowo wszyscy unieśli głowy i wpatrywali się weń, ale nikt nie ośmielił się powstać i biec ku niemu. Nagle usłyszeliśmy nienaturalnie głośny krzyk kobiety. Rzuciła się przed nim twarzą ku ziemi i wołała głosem nabrzmiałym łzami i radością: „Pan mój i Bóg mój!" Tłum się zakołysał, a Nazarejczyk pochylił i ręką dotknął jej głowy. Kobieta natychmiast ucichła. Usłyszeliśmy westchnienie tłumu i mnożące się szepty: „To On, Pan przyszedł do nas."
Ślepiec wyciągnął szyję, położył ręce na kolanach i rzekł:
– Nie widzę go. Widzę tylko jasność, jakby słońce świeciło mi w oczy.
Nie jestem w stanie stwierdzić, jak długo był między nami. Czas się zatrzymał, chociaż równocześnie żyłem pełnią ludzkiego życia. On chodził wśród tłumu, zatrzymując się często i nie zapominając o nikim. Wszystko przebiegało zupełnie prosto i naturalnie, a we mnie nie było ani cienia zwątpienia czy zdziwienia. I nie mogłem tego przyjmować inaczej, jak tylko być pewnym, że gdy Go zobaczyłem, znajdowałem się w Jego Królestwie.
W końcu podszedł blisko nas. Wszystko zakołysało się we mnie i przelewało, jakby moją istotę stanowiła zawiesina. Zdawało mi się, że rozmawia z ludźmi błogosławiąc ich, ale nie słyszałem głosów, choć słyszałem, jak ktoś gorąco potakuje, chyba mu odpowiadając. Jezus stanął przed nami i patrzył na nas. Miał zmęczoną i prześwietloną blaskiem twarz, a w Jego oczach jaśniało Królestwo. Widziałem, jak poruszają się usta ślepca, lecz głosu nie słyszałem, nawet pomyślałem, czy nagle nie ogłuchłem. On wyciągnął rękę, dotknął oczu ślepca, później położył ją na głowie chłopca. Obydwaj padli przed nim na ziemię i nie wstawali. Nieco dalej leżało na ziemi kilka osób, których nawet nie tknął.
Potem popatrzył wprost na mnie. To było takie spojrzenie, że byłem pewien: umrę, jeśli mnie dotknie. Poruszałem ustami i na pewno mówiłem, choć nie słyszałem swego głosu. Sądzę, że prosiłem:
– Panie, weź mnie do swego Królestwa.
– Nie każdy, który mi mówi: „Panie, Panie!" wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten kto słucha moich słów i spełnia wolę mego Ojca.
– Jakie są twoje słowa i jaka wola twego Ojca?
– To już wiesz. Cokolwiek czynisz jednemu z tych najmniejszych, mnie czynisz.
Chyba jeszcze raz ponowiłem pytanie o Królestwo, bo wybaczająco uśmiechnął się do mnie, jak do natarczywego dziecka, mówiąc:
– O królestwie niebieskim nie można powiedzieć, że jest tutaj czy tam, bo ono jest w tobie i we wszystkich, którzy mnie znają. – I dodał:
– Nie odtrącam nikogo, kto mnie wzywa. Gdzie dwóch albo trzech zbierze się pod moim wezwaniem, tam będę z nimi aż do końca. I nigdy nie będziesz samotny, gdyż ja będę z tobą, jeśli mnie wezwiesz.
Odwrócił wzrok ode mnie, zatrzymał się i spojrzał na Natana. Widziałem, jak usta Natana poruszały się, ale ani słowa nie słyszałem. Później spojrzał ciepło na Myrinę, lecz nawet ust nie otworzyła. Odwrócił się od nas i przeszedł do innej grupy.
Ślepiec i jego syn leżeli jak martwi na ziemi. Natan, zauważywszy moje przerażenie, potrząsnął głową i wyszeptał:
– Oni nie umarli. Tylko śpią. Nie dotykaj ich.
Widziałem jeszcze, jak jedenastu apostołów skupiło się wokół Jezusa. Zdawało mi się, że coś mówił do nich z miłością i podobnie oni mu odpowiadali. Jednakże łzy przesłoniły mi oczy mgłą do tego stopnia, że wyraźnie widziałem tylko jego w postaci jasnej mgły wśród tych jedenastu. Wreszcie przestałem płakać i otarłem łzy z oczu. Zobaczyłem, że już go nie ma, że odszedł – nie potrafię powiedzieć, jak i w którym momencie. Właściwie raczej to poczułem, ponieważ wraz z nim zniknęła jego moc. Jakbym obudził się ze snu, kichnąłem i znów mogłem poruszać kończynami jak przedtem.
Wróciło mi poczucie czasu. Widziałem po niebie, że to trzecia zmiana warty i zbliża się świt. Ludzie podnieśli się i rozglądali dookoła. Słyszałem nawoływania i zażarte dysputy, zupełnie jakby jeden przez drugiego każdy chciał opowiedzieć, co komu powiedział.
– Natanie, Natanie, rozmawiałem z nim i on mi odpowiedział!
– ja też wołałem zachwycony. – Bądź mi świadkiem, że nie zabronił mi wejścia do swego Królestwa.
– Nie mogę być twoim świadkiem – odparł zdziwiony Natan, potrząsając głową. – Widziałem wprawdzie, że ruszałeś ustami, ale chyba ci język skołowaciał, bo nie słyszałem ani słowa. Ja natomiast mówiłem do niego i mi odpowiadał.
– Nie śmiałam do niego przemówić – wołała w ekstazie Myrina, oburącz ściskając moje dłonie – ale on mnie poznał! Uśmiechnął się i powiedział, że nigdy w życiu nie będę łaknąć, bo napoiłam go, kiedy był spragniony.
– Zupełnie rozum wam odjęło! – rozzłościł się Natan, tracąc cierpliwość. – Nie mówił wcale do was! Z naszej trójki mówił tylko do mnie i wskazał mi drogę. Pouczał mnie, że nic z tego, co idzie do wnętrza człowieka, nie jest skalane, trefne jest to, co z niego wychodzi. W jego Królestwie jest dużo miejsca. Każdy otrzyma wedle swojej miary, jeden dostanie więcej, drugi mniej, ale każdy, kto gorąco prosi, będzie wysłuchany. A tym jedenastu mam wierzyć, bo sam wybrał ich na apostołów. Jego Królestwo jest podobne ziarnku gorczycy. Wschodzi powoli, ale wyrasta z niego drzewo, na którego gałęziach gnieżdżą się ptaki ze wszystkich stron świata. – Natan umilkł, wbił wzrok w przestrzeń, jakby nasłuchując, i zakończył apatycznie: – Wielu jeszcze innych rzeczy mnie nauczył, ale boję się, że zapomniałem. Gdy przyjdzie czas, to sobie przypomnę.
Byłem zdumiony, ale Królestwo wciąż we mnie trwało i duch mój był spokojny.
– Nie gniewaj się, Natanie – prosiłem. – Naprawdę zdawało mi się, że mówi także do mnie. Być może rozmawiał z każdym, kto tego oczekiwał. Gdybym to wiedział i mógł zanotować wszystko, o czym tej nocy rozmawiał ze swoimi, na pewno nie pomieściłbym tego w żadnej księdze. Może dlatego inni nie słyszeli, o czym z kim rozmawiał.
– W każdym razie widziałem, że patrzył na ciebie i nic złego ci się nie stało – udobruchany Natan położył mi rękę na ramieniu.
– Dlatego dotykam cię i nie jesteś dla mnie nieczysty.
Naradziliśmy się i obydwaj doszliśmy do wniosku, że najlepiej zejść z góry przed dniem, ażeby mnie nie rozpoznali. Ale ślepiec i jego syn wciąż spali na ziemi jak zabici, a my nie śmieliśmy ich rozbudzić. Nie mogliśmy też zostawić ich na los szczęścia. Dlatego usiedliśmy na ziemi, żeby zaczekać. Kiedy zaczęło świtać, w tłumie coraz bardziej narastało podniecenie i uczucie radości. Wiele osób intonowało pieśni pochwalne. Inni biegali zdyszani od grupy do grupy, by witać przyjaciół i zaświadczyć, iż na własne oczy widzieli zmartwychwstałego Jezusa. Z zaczerwienionymi z emocji twarzami wołali jedni do drugich:
– Pokój tobie. Czy i tobie też odpuszczono grzechy? Czy i tobie obiecał życie wieczne? Naprawdę my, którzyśmy widzieli go tutaj na górze, nigdy nie umrzemy.
Czułem twardy grunt pod nogami, napinałem mięśnie i ugryzłem się w rękę, aby poczuć swoje żywe ciało.
Gdy już rozwidniło się i ludzie rozpoznawali jedni drugich, w tłum ruszyła jedenastka apostołów, idąc pod dwóch lub po trzech. Widziałem, jak budzą i stawiają na nogi tych, których dotknął Zmartwychwstały i którzy omdleni padli na ziemię.
Trzech apostołów zbliżało się do nas. Jednego z nich poznałem
– to on zabierał tej nocy głos i mówił twardym głosem. Poznałem go po okrągłej głowie i szerokich barach, a przy jasnym świetle poranka stwierdziłem, że jego brodatą twarz cechuje zapalczywość i upór. Towarzyszył mu młody Jan. Miał twarz bladą od czuwania, lecz najczystszą i najjaśniejszą, jaką kiedykolwiek widziałem, aż miło było na niego spoglądać. Trzeciego nie znałem, ale z jego twarzy wyczytałem, że także jest jednym z jedenastu. Nie umiem tego wytłumaczyć inaczej jak tylko tak, że było w niej coś z twarzy Jezusa Nazarejskiego, chociaż była inna, o rysach rozmytych, jakby przysłonięta całunem.
I wtedy przypomniał mi się ów samotny rybak, z którym rozmawiałem w nocy nad brzegiem jeziora. Gdy przed godziną patrzyłem na zmartwychwstałego Jezusa Nazarejskiego, próbowałem w pamięci odtworzyć wygląd rybaka. I nadal nie jestem pewien, czy to był naprawdę Jezus! Wierzę jednak, że nad jeziorem widziałem jego i z nim rozmawiałem, chociaż go wtedy nie znałem. Ale dlaczego zechciał się mnie objawić, tego w żaden sposób nie pojmuję.
Im bliżej była ta trójka, tym większe poczucie winy mnie ogarniało, aż wreszcie spróbowałem odwrócić głowę i ukryć przed nimi twarz. Jeszcze nie zwracali na mnie uwagi. Pochylili się nad ślepcem, potrząsnęli nim, postawili na nogi i rozkazali:
– Obudź się, śpiochu!
– Widzę was – rzekł ślepiec, przecierając dłonią oczy. – Jest was trzech, ale was nie znam.
– Jesteśmy przez Jezusa Nazarejskiego, syna Bożego, wybrani na apostołów. Ja jestem Szymon, którego nazwał Piotrem. A kim ty jesteś, bo cię nie znamy?
– Ujrzałem w nocy wielką jasność – powiedział ślepiec, dotknął ręką czoła, rozejrzał się dookoła widzącymi oczami i ucieszył ogromnie. – Siła dotknęła moich oczu tak boleśnie, że straciłem przytomność. A teraz widzę na oboje oczu, choć byłem ślepy, gdy tu przyszedłem. – Zachwycony pochylił się nad chłopcem, potrząsał nim, aż go obudził, postawił na nogi i chwycił w ramiona, wołając:
– Zmartwychwstały Jezus Nazarejski uzdrowił mnie tej nocy! Niech będzie błogosławione jego imię! Do końca życia chcę sławić Boga, który go wysłał!
Chłopiec, jeszcze zaspany, zerwał z głowy bandaż. Rana na jego czole zasklepiła się, została tylko maleńka blizna. Stał na obydwu nogach, nie czując bólu. Zauważył, że coś go uwiera, pochylił się, zdjął łubki i zdumiony zawołał:
– Nie mam już złamanej nogi!
– Ubiegłej nocy uzdrowił wszystkich, których zaprosił spośród narodu, aby było wystarczająco wielu świadków jego zmartwychwstania i wniebowstąpienia – powiedział Szymon Piotr. – Razem i wszyscy równocześnie widzieliśmy go. I nie tylko uzdrowił oczy, by przejrzały, i uszy, by słyszały, i kalekie nogi, by chodziły, ale uwolnił nas od grzechów i otworzył bramy wiecznego żywota. W tym momencie młody Jan spojrzał na mnie, dotknął Piotra i rzekł:
– Nie znamy tych dwóch i nie zapraszaliśmy ich, ale sam Jezus uwolnił ich od trosk. W tłumie są i inni nieproszeni, lecz w nocy nikogo nie odtrącił. – Oskarżająco wskazał palcem na mnie i ciągnął: – Ale tego człowieka znam. Nagabywał nas w Jeruzalem, nękał pytaniami i wodził na pokuszenie Szymona Cyrenejczyka i Zacheusza, aż Mateusz musiał go przestrzec, aby nie powoływał się na imię naszego Mistrza. To jest Marek, goj i Rzymianin. Nie rozumiem, skąd się tu wziął…
– A więc i tutaj mamy zdrajcę?! – zawołał Szymon Piotr, zaciskając rękę w ogromną pięść.
– Nie róbmy zbiegowiska – powstrzymali go towarzysze – tylko odprowadźmy ich na bok. Ludzie przestraszą się i ukamienują go, a my poniesiemy odpowiedzialność, bo to obywatel Rzymu.
– Wśród zgromadzonych tu ludzi są i fanatycy. – Piotr sapał gniewnie, wpatrując się we mnie piorunującym wzrokiem. – Co powiesz, Rzymianinie, jeśli cię oddam w ich ręce? Zaprowadzą cię do pieczary, skąd nigdy nie wyjdziesz.
– Nie boję się ani ciebie, ani żądnych krwi ludzi. Czemu miałbym się bać, skoro twój Mistrz ubiegłej nocy nie odtrącił mnie? Z pewnością mógł zatrzymać mnie w drodze i nigdy bym tu nie przyszedł, gdyby on tego chciał. Czyżbyś w to wątpił?
Cała trójka bardzo zręcznie wprowadziła nas do zagajnika, gdzie mogliśmy przywiązać osiołki, a oni spokojnie naradzali się. Z ich rozmowy wynioskowałem, że Nikodem, Szymon Cyrenejczyk i Zacheusz, których znałem, są na górze wśród tłumu. W końcu Jan apostoł powiedział:
– Im więcej osób tutaj zwołamy, tym większe powstanie zamieszanie. Rzymianin ma rację. Pan nie odtrącił go od siebie. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobił, ale przecież sługa nie powinien być mądrzejszy od pana.
Ślepiec i jego syn stanęli w naszej obronie, opowiedzieli, co im się na drodze przytrafiło i jak zlitowałem się nad nimi i przywiozłem na górę. Ale Szymon Piotr obstawał przy swoim:
– A czy to, że wpadliście pod końskie kopyta i chłopak złamał nogę, nie było wystarczającym świadectwem, że jesteście nieproszonymi gośćmi i że on nie chciał was tu widzieć?
– Wybaczcie mi, święci mężowie! – błagał chłopiec, rzuciwszy się na kolana przed Piotrem. – Nie miałem nic złego na myśli! Uczyniłem to tylko dla ojca. I wcale nie prosiłem, żeby mi Jezus uzdrowił nogę, nawet o tym nie pomyślałem. Ale on w swej dobroci dotknął mnie i wyleczył. Chyba w ten sposób mi wybaczył. I wy też wybaczcie mnie i mojemu ojcu.
– Jeśli chcecie, rzucę się przed wami na ziemię, święci mężowie.
– Ja też nie miałem oporów przed ukorzeniem się wobec tych trzech zaniepokojonych ludzi, którzy surowo na mnie spoglądali. – Proszę was o wybaczenie, bo jesteście przez niego wybrani i najwięksi w jego Królestwie. Ale nie jestem zdrajcą i nie życzę wam niczego złego. Będę milczał o wszystkim, co tutaj widziałem, jeśli uważacie, że tak będzie najlepiej, ale jeśli zechcecie, gotów jestem zaświadczyć jego zmartwychwstanie przed całym światem i bodaj przed samym cesarzem.
– Zamilcz, szalony głupcze! – zawołał Szymon Piotr, który sięgnął do chlaminudy, jakby chciał ją rozedrzeć. – Co by powiedział lud Izraela, gdyby Rzymianin i poganin zaczął świadczyć o Królestwie? Lepiej by było, gdybyś nigdy nie usłyszał o drodze. Ubiegłej nocy udało ci się na chwilę wyleźć z rynsztoka, a teraz wracaj do niego! Wróć do swojego świata, jak pies wraca do swoich rzygowin. Dla nas nie jesteś od rzygowin lepszy. – Pełen gniewu odwrócił się w stronę Natana i rzekł oskarżająco: – Widziałem cię w Kafarnaum i zawierzyłem ci, a ty oszukałeś nas, przyprowadzając poganina na ucztę wiecznego żywota.
– Słuchaj, Szymonie, rybaku wiernych… – Natan potarł nos palcem. – Czy nie pożyczyłem ci w Kafarnaum oślicy, żebyś mógł przywieźć tu swoją teściową?
Piotr zmieszał się, zerknął w poczuciu winy na swoich towarzyszy, lecz fuknął:
– I co z tego? Zaufałem ci, bo i Zuzanna cię poparła.
– Oślica jest własnością tego Rzymianina – powiedział Natan, przeciągając słowa. – Marek jest potulnym człowiekiem, ale jak go rozzłościsz, zabierze osła, choć jest miłosierny. I zostaniesz na górze razem ze swoją teściową. Do towarzystwa będziecie mieli Zuzannę, bo przyjechała na drugiej oślicy Rzymianina.
Szymon Piotr w zakłopotaniu, przestępował z nogi na nogę. W końcu przyznał:
– Mam groźną teściową. Kiedyś sam jej ubliżyłem, bo gdy dla Jezusa zostawiłem swoje sieci, oskarżyła go, że namawia mnie do prożniaczego życia. A później Jezus uzdrowił ją z gorączki, kiedy już myślała, że umrze. Od tej pory złego słowa nie powie. Nie chcę, żeby popadła w jakieś tarapaty. Nasza jedenastka musi dzień i noc spieszyć do Jeruzalem, aby zdążyć tam przed upływem czterdziestu dni i czekać na spełnienie obietnicy. Jeśli moja teściowa zostanie bez osła, który ma ją zawieźć z powrotem do Kafarnaum, to nie wiem, co pocznę.
– Złem ci za zło nie odpłacę – zapewniłem gorąco – i pozwolę ci zatrzymać osiołka, choć w twoich oczach jestem tylko psią rzygowiną. Pozostałe osły też możesz wziąć i dać je niewiastom. Nie będą nam już potrzebne, możemy równie dobrze iść pieszo. Umówimy się więc, że zatrzymasz osły, a Natan zabierze je w Kafarnaum. Odejdę stąd nikomu nie przeszkadzając. I nie wyklinajcie mnie ani nie wysyłajcie za mną fanatyków, bo jak sądzę, nie jest to zgodne z waszym Prawem.
– Zrozum nas, Rzymianinie – wmieszał się do rozmowy Jan.
– Jeszcze nie wszystko rozumiemy, a i obietnica też nie jest spełniona. Nie wiemy nic ponad to, że droga będzie ciasna, a brama wąska. Nie mamy odwagi na własną rękę drogi i bramy poszerzać.
– Jezus rozkazał nam uczynić swymi uczniami wszystkie narody
– rzekł trzeci apostoł. – Ale kiedy i jak to się stanie, jeszcze nie wiemy. Przecież najpierw powinien zbudować Królestwo dla Izraela. Wyjaśnimy to w Jeruzalem.
Patrzyłem, gdy tak stali ramię przy ramieniu jak bracia, i myślałem o spuściźnie, jaką im zostawił Jezus Nazarejski. Ogarnęła mnie zawiść i trwoga. Upadłem przed nimi na ziemię i jeszcze raz błagałem ich żarliwie:
– Wam jedenastu zostawił Jezus słowa życia wiecznego. Nie buntuję się przeciw jego woli, choć jesteście ludźmi prostymi. Chyba każdy z was wykłada jego nauczanie wedle swojej mądrości i dodaje do niej swoje jej rozumienie. Z pewnością chcecie urzeczywistnić jego wolę tak, jak potraficie. Ale przecież on mnie nie odtrącił, mogłem go zobaczyć i nie przeszkodził mi przyjść tutaj. Wiem, że w nocy mówił do mnie, lecz jeśli chcecie, mogę to wymazać z pamięci. Nie proszę was również o eliksir nieśmiertelności. Pozwólcie tylko, że zatrzymam w sercu jego Królestwo, i nie odtrącajcie mnie całkowicie, bo pragnę wierzyć we wszystko tak, jak wy to wyjaśniacie, nie dodając niczego od siebie. I nie proszę was o żadne tajemnice. Jestem też gotów wspierać was materialnie, a jako obywatel Rzymu mogę dużo zdziałać, gdyby was przesłuchiwano albo gdybyście byli prześladowani za niego.
– Ani za złoto, ani za srebro – odmówił Szymon Piotr, wznosząc odpychająco rękę.
– Ja, Jakub, pamiętam – rzekł drugi apostoł – jak zapewniał, że nie musimy się martwić o to, co będziemy mówić przed urzędnikami, bo wówczas wypłyną z naszych ust takie słowa, jakie będą potrzebne.
Ale w oczach Jana pokazały się łzy. Patrząc na mnie z czułością rzekł:
– Kocham cię, Rzymianinie, za twoją pokorę i wierzę, że nam źle nie życzysz. On zszedł do królestwa cieni, złamał bramę śmierci i wskrzesił umarłych. To wiem od jego matki, którą pod krzyżem powierzył mojej pieczy. Czyżby więc nie uwolnił narodów pogańskich? Ale jak to się ma stać, tego naprawdę jeszcze nie wiemy. Bądź cierpliwy, módl się, pość i pokutuj. Ale nie mów o nim innym, abyś nie wprowadził nikogo w błąd przez swój brak zrozumienia. Mówienie nam pozostaw.
Z pochyloną głową podniosłem się z ziemi i usiłowałem przezwyciężyć swoją pychę, chociaż dręczyło mnie podejrzenie, że dziedzictwo Jezusa Nazarejskiego rozleci się i rozwieje na wietrze, jeśli zostanie powierzone tylko tym jedenastu prostakom. Ale – pocieszałem się – z pewnością Jezus sam wie najlepiej.
– Weź osły, idź i pomóż niewiastom – powiedziałem do Natana – ochroń je, odprowadź do Kafarnaum czy gdzie indziej. Potem solidnie odpocznij i przyjedź po mnie do kąpieliska w Tyberiadzie.
– Taka samotna wędrówka z dziewczyną po Galilei nie jest bezpieczna – ostrzegł Natan. Rozejrzałem się dokoła i stwierdziłem, że ślepy starzec, który odzyskał wzrok, wykorzystał sytuację i zniknął wraz z synem.
Ale przekora wzięła górę. Pomyślałem, że Jezus Nazarejski na pewno mnie nie odtrąci, chociażby ludzie to zrobili.
– Pokój wam wszystkim – rzekłem, wziąłem Myrinę za rękę i poszedłem, prowadząc ją w dół po stoku góry tą samą ścieżką, którą przyszliśmy po ciemku. Obejrzałem się, zobaczyłem krążącą po zboczu grupę ludzi, którzy szukali znajomych i witali się, żywo dyskutując. Ale wiele osób zmęczonych nocnym czuwaniem zwinęło swoje węzełki i przed powrotną drogą ułożyło się do drzemki.
W czasie marszu przypomniałem sobie wszystko, co wydarzyło się w nocy, i wcale się nie dziwiłem, że ślepy odzyskał wzrok i że noga chłopca się zrosła, choć kość była złamana. Te cuda wydawały mi się zupełnie naturalne i najmniej znaczące. Jego miłość była tak wielka, że choć objawił się swoim, to również nieproszonych wybawił z cielesnych bolączek.
Mijało czterdzieści dni i jak słyszałem, miał wrócić do domu swego Ojca. Usiłowałem przywyknąć do myśli, że mimo wszystko przyjdzie do mnie, gdy go będę wzywał, toteż nigdy już nie będę samotny. Myśl ta była zdumiewająca i gdyby powiedział to ktoś inny, wydawałaby się nonsensem, ale ja musiałem wierzyć. Tak głęboko przeżyłem spotkanie z Jezusem.
Zamyślony szedłem ścieżką przez zarośla w dół po stoku, prowadząc Myrinę za rękę. Drogę przebiegł nam lis. Myrina spojrzała na mnie i zauważyła:
– Zupełnie zapomniałeś, że nie jesteś sam, chociaż trzymasz mnie za rękę.
Popatrzyłem na nią jak wyrwany ze snu i pomyślałem, że chyba Jezus Nazarejski dał mi miejsce brata Myriny, ażeby nie zginęła. Nie mógł jej powierzyć Żydom, bo oni by się nią nie zajęli. Dlatego wybrał mnie, Rzymianina. A to wszystko uczynił w nagrodę za łyk wody!
A ja, pomyślałem zmieszany, nigdy nic nie dałem Jezusowi. Przeciwnie, to on był stroną dającą, nakarmił mnie na brzegu Morza Galilejskiego, pozwolił się ogrzać i wysuszyć odzież przy jego ognisku – jeśli to rzeczywiście on był tym samotnym rybakiem. Ale jeżeli będę uważać Myrinę za siostrę, przysłużę się Nazarejczykowi.
– Myrino, od tej chwili jesteś moją prawdziwą siostrą i nigdy cię nie opuszczę. Wszystko, co posiadam, stanowi również twoją własność. I spróbuj wybaczyć mi moje uchybienia i próżność.
– Marku, bracie mój… – Myrina mocno ścisnęła moją rękę.
– Postaraj się wytrzymać ze mną, ale przede wszystkim wyjaśnij mi, co się właściwie stało, czego chcieli tamci trzej mężczyźni i dlaczego tak źle na mnie spoglądali?
Ponieważ jednak apostołowie zabronili mi mówić, nie ośmieliłem się nawet Myrinie opowiedzieć o Jezusie Nazar ej skim i jego Królestwie zgodnie z moim własnym rozumieniem tych spraw. Powiedziałem tylko:
– To byli trzej święci mężowie z tych jedenastu, którym Jezus Nazarejski powierzył tajemnicę swego Królestwa. Oni nas odrzucają, bo nie jesteśmy dziećmi Izraela; w ich oczach jesteśmy nieczystymi poganami. Zabronili mi mówić i wyjaśniać, na czym polega Królestwo Nazarejczyka wedle mojego rozumu. Ale powiedz, co ty sądzisz o tym, co się nam przydarzyło?
– Najpierw zjedliśmy pożywienie ofiarne, jak się dzieje w Syrii, kiedy grzebie się Adonisa, a potem on wstaje z martwych. Ale to było inne pożywienie, ponieważ Jezus Nazarejski sam siebie dał w ofierze i sam powstał z grobu. Ubiegłej nocy uwierzyłam, że to syn Boga. Przypomnij sobie, że ani chleba, ani wina nam nie ubywało. To jednak dla mnie nie jest ważne. Najważniejsze było to, że kiedy patrzył na mnie, kochałam go z całego serca i w tamtej chwili nie było takiej rzeczy, której nie byłabym gotowa zrobić dla niego. To jest wielkie misterium, na pewno większe od misteriów greckich czy egipskich. Sądzę, że jego Królestwo jest niewidzialne dla moich oczu, ale jednak istnieje, że jestem w nim, chociaż nogi noszą mnie po ścieżkach tego świata. Nie, nie mogłabym sama otrząsnąć się z jego Królestwa, choćbym chciała. Niczego się nie boję, bo cudownie jest przebywać w Królestwie, gdzie nie ma we mnie grzechu.
– Na pewno pobłogosławił cię na górze i jesteś szczęśliwsza ode mnie – patrzyłem z podziwem i zawiścią na wychudzoną twarz Myriny i jej zielone oczy. – Jego prawda musi być rzeczywiście prosta jak chleb i wino, żeby i prości mogli ją posiąść. Mądrość ziemska jest we mnie czarną ścianą, wiedza siecią, w której się plączę, a logika sofistów pułapką, w której grzęznę. Pomóż mi, siostrzyczko, żebym przypomniał sobie o tym, kiedy pokusy nadejdą.
Rozmawiając zdążyliśmy dojść do podnóża góry. Rozejrzałem się dokoła i zrozumiałem, że zgubiliśmy ścieżkę, której trzymaliśmy się w nocy, i że jesteśmy na złej drodze. Nie speszyło mnie to, bo mogłem kierować się słońcem i wiedziałem, że dojdziemy do głównego traktu. Nigdzie się nam nie spieszyło. To sobie uświadomiłem. Nigdy już i nigdzie nie musiałem się spieszyć, ponieważ z pewnością otrzymałem już wszystko i nie ma niczego, czego bym jeszcze pożądał. Władałem skarbem. Jeśli będziemy umieli żyć, to zarówno Myrinie, jak i mnie wystarczy do końca życia.
– Myrino – powiedziałem, bo ogarnęło mnie takie zmęczenie, jak jeszcze nigdy – nawet kroku więcej nie zrobię. Każde miejsce mi odpowiada. Zostańmy tutaj i prześpijmy się w cieniu drzewa figowego. Mamy całe życie do wspólnej wędrówki. Odpocznijmy tu, gdzie Królestwo jest jeszcze blisko i jest nam dobrze.
Położyliśmy się u stóp sykomory i wziąłem ją w ramiona. Oboje usnęliśmy mocnym snem. Obudziliśmy się dopiero o ósmej. Poszliśmy wzdłuż pól i zagonów, szukając dojścia do traktu. W drodze nie rozmawialiśmy ze sobą, ale po przebudzeniu czułem się jak nowo narodzony i odczuwałem w Myrinie pokrewną bliskość. Pożółkłe pola Galilei oraz brunatne i niebieskawe zbocza pagórków wydawały się piękne w moich oczach. Było mi lekko oddychać i o nikim na świecie źle nie myślałem.
Bardzo się zdziwiłem, gdy pierwszymi ludźmi, których ujrzałem na trakcie, były Maria Magdalena i Maria z Beeret. Maria Magdalena siedziała na grzbiecie osła, a Maria z Beeret szła boso po zapylonej drodze, popędzając osiołka rózgą. Zdumiony klasnąłem w ręce i skoczyłem, żeby je powitać. Ale Maria Magdalena obojętnie na mnie spojrzała i wcale się nie ucieszyła, że mnie widzi.
– Czy to naprawdę jesteś ty i czy wracasz z góry? – spytała cierpkim tonem. – Ale bym się zawiodła, gdybym polegała tylko na tobie! I cóż to za dziewczynę masz ze sobą, skoro z takim trudem ledwie pozbyłeś się pierwszej?
Zarówno ona, jak i Maria z Beeret zmierzyły wzrokiem Myrinę; widocznie Maria Magdalena oczekiwała, że ją zabiorę na górę. Ale wcale na ten temat nie rozmawialiśmy, zresztą ona też żadnej informacji mi nie przysłała. Gdyby Natan nie był mi taki oddany, nigdy nie dostałbym się na górę. Podejmowanie na ten ïemat dyskusji uznałem za bezsensowne.
– Pozwól, że cię odprowadzę i będę chronił, bo jak widzę, nie masz męskiego towarzysza – zaproponowałem. – Nadchodzi wieczór. Poszukajmy zajazdu, zjedzmy razem, przenocujmy, a jutro bezpiecznie doprowadzę cię do domu.
– Dawniej miałam do dyspozycji lektykę, a i opiekunów nie brakowało – arogancko fuknęła Maria Magdalena, widocznie urażona moimi słowami. – Dzisiaj zobaczyłam Pana na górze i on jest moim opiekunem, więc nie musisz mnie zawstydzać, że nie mam męskiego towarzystwa.
Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy Maria z Beeret nagle odwróciła się do mnie i rzekła:
– Ależ z ciebie lekkoduch i uwodziciel, skoro tak szybko się pocieszyłeś! Mogę ci tylko pogratulować, bo na mnie nie masz co liczyć. Otrzymałam rozgrzeszenie i znów jestem czysta jak dziewica. Nic mnie już z tobą nie może łączyć, bo jesteś Rzymianinem i gojem. Nie patrz więc na mnie tak lubieżnie i nie pozwalaj, aby ta kurnosa wlepiała we mnie swoje wstrętne gały.
Na szczęście Myrina niewiele zrozumiała z tej rozmowy, jednakże domyśliła się czegoś ze spojrzeń kobiet, więc schyliwszy się opuściła głowę. Zrobiło mi się przykro z jej powodu i spytałem:
– Co się wam stało? Dlaczego tak wrogo do mnie mówicie?
– Dzisiaj rano na górze spotkałam młodzieńca, którego oczy są czyste jak źródło, a policzki ma jak owoc granatu i zarost jeszcze nie stężał na jego podbródku – rzekła Maria z Beeret. – Patrzył na mnie z upodobaniem i obiecał niezwłocznie przysłać przyjaciela do domu Marii Magdaleny, aby umówić się, kiedy wspólnie rozbijemy puchar wina. On jest niecierpliwy w miłości, ja też chętnie się pospieszę, póki jestem czysta. Jego ojciec ma pole, winnicę, gaj oliwny, owce, a mnie nic więcej nie potrzeba do dobrego życia. Sprzyja naszym planom i szczerze wierzy w moją niewinność, ponieważ Jezus Nazarejski ubiegłej nocy uzdrowił mu wzrok i nie musi za mnie płacić wykupu.
– To wszystko prawda! – powiedziała Maria Magdalena. – Wystarczyło, że na chwilę spuściłam ją z oczu, a tamten już się oświadczył! I dobrze, bo inaczej musiałabym ją wydać za ciebie, a to byłby grzech. Niewiasty Izraela nie mogą poślubiać gojów, choć mężczyźnie to uchodzi. Trzeba też uznać za wielkie szczęście, że ojciec chłopca został uzdrowiony ze ślepoty i uradowany wierzył w oczyszczenie Marii ze wszystkich grzechów. Inni, choćby uwierzyli, mieliby opory ze względu na jej przeszłość.
Patrząc na podobną do białego kamienia twarz Marii Magdaleny zrozumiałem, że ona naprawdę miała nade mną władzę i mogła mnie zmusić do ożenku z Marią z Beeret, choćbym nie wiem jak tego nie chciał. Odetchnąłem z ulgą.
– Pozostaje mi tylko złożyć gratulacje i życzyć ci szczęścia, Mario. Miałem proroczy sen, którego nie rozumiem. We śnie szedłem przez pustynię z tą oto Greczynką i razem z nami była Maria z Beeret.
– Opowiedz dokładnie! – rozkazała Maria Magdalena, podnosząc bacznie głowę. – Czy jesteś pewien, że Maria z Beeret była z tobą?
Opowiedziałem sen szczerze i możliwie najdokładniej; w trakcie opowiadania czułem, że traci na ważkości i wydaje się jeszcze bardziej niejasny.
– Maria z Beeret była z nami. Siedziała na grzbiecie osiołka, jak ty teraz. Była gruba i spuchnięta, a w kącikach jej ust krył się grymas niezadowolenia, jednak po oczach ją poznałem.
– Nie masz prawa mieć takich snów o mnie! – krzyknęła rozzłoszczona Maria z Beeret. – Nie wierzę ci zresztą! Sam roztyjesz się i spuchniesz od swoich grzechów, zęby ci wypadną i do tego jeszcze wyłysiejesz.
– Niechaj ten sen okaże się senną marą! – rozłożyłem ręce, zaklinając się. – Ale czemu wykrzykujemy sobie wzajem złe słowa? Przecież wszyscy widzieliśmy na górze Zmartwychwstałego, a on nikogo z nas nie odtrącił, tej dziewczyny, Myriny, także nie!
Opowiedziałem, jak znalazłem Myrinę, o jej spotkaniu z Jezusem przy studni i o tym, że nie ubywało wina z jej czarki. Opowiedziałem jeszcze, jak rydwan na drodze potrącił młodzieńca i jak wraz ze ślepym ojcem zabraliśmy go na górę. Maria Magdalena wyrozumiale pokiwała głową i stwierdziła:
– Z pewnością wszystko to się wydarzyło, bo tak było przeznaczone. Wynika stąd, że Jezus kojarzy pogan z poganami, a córki Izraela z Izraelitami… Ale cienie się wydłużają i boję się dalej jechać, bo mam w sakiewce dużo pieniędzy. Nie dałam ich uczniom, skoro nie zgodzili się wziąć mnie ze sobą do Jeruzalem, Piotr zaś kazał mi wracać do domu. Tylko nie rozumiem, czego oni jeszcze szukają w Jeruzalem… Ruszajmy więc i szukajmy noclegu. Jeśli pomyślnie dojedziemy do domu, zostaniemy w dobrej komitywie.
Na drodze nie było już zbyt wielu ludzi. Myrina milczała i pochylona wpatrywała się w ziemię, dopiero gdy ruszyliśmy, spytała szeptem, kim są te kobiety. Odpowiedziałem, że Maria Magdalena towarzyszyła Jezusowi w wędrówkach i pierwsza weszła do pustego grobu. Myrina natychmiast poczuła szacunek dla niej, przyspieszyła kroku, żeby się zrównać z osiołkiem, i poprosiła potulnie:
– Opowiedz mi o Zmartwychwstałym, najszczęśliwsza z niewiast.
Jej pokora ujęła Marię, która zaczęła na nią przyjaźnie spoglądać i mówić po grecku. Na górze spotkała parę małżeńską z Kany, na której weselu Jezus uczynił pierwszy cud, przemieniając wodę w wino ku radości gości weselnych. Potem mówiła o narodzinach Jezusa, o aniele, który objawił się jego matce, a ta w cudowny sposób stała się brzemienną, o tym, że Józef, z którym była zaręczona, zamierzał uciec od Maryi, ale miał we śnie objawienie, by tego nie robił. Słuchałem tych opowiadań i doszedłem do wniosku, że lepiej rozumiem, dlaczego mężowie, których Jezus wybrał na apostołów, twierdzą, iż Maria Magdalena jest zbyt gadatliwa. Ale Myrina słuchała, wstrzymując oddech, a oczy jej błyszczały z ciekawości.
– Mity mówią – uznałem za konieczne wtrącić – że bogowie Grecji i Rzymu wplątywali się w życie córek ludzkich i te rodziły im dzieci. Według tych legend prarodzic Rzymu jest latoroślą Afrodyty. Obecnie mędrcy uznają te podania za przenośnie, alegorie. Podobnie studiujący w Aleksandrii Żydzi interpretują przekazy swoich świętych Ksiąg. Moim zdaniem Jezus Nazarejski jest synem Boga i nie potrzebuje żadnych baśniowych opowieści.
– My, kobiety, jesteśmy takie same, czy pochodzimy z Grecji, czy z Izraela. – Maria Magdalena zasmuciła się i położyła rękę na ramieniu Myriny. – Mężczyźni nigdy nas nie rozumieją. I przestań mówić, Rzymianinie, o bóstwach i idolach tego świata, które dają człowiekowi fałszywy obraz życia na ziemi. Odkąd Jezus przyszedł na świat jako Chrystus, straciły wszelką władzę nad człowiekiem, chyba że sam dobrowolnie wybrałby zło i poddał się jego władzy. A ja opowiadam to, co wiem i co jest najprawdziwszą prawdą. Maria, matka Jezusa, sama powiedziała to mnie i innym niewiastom, które szły za Jezusem. Nawet Herod, ten stary potwór, wiedział, że urodził się król Izraela, dlatego kazał wymordować w Betlejem wszystkie niemowlęta płci męskiej, bo chciał się w ten sposób go pozbyć. Żyje jeszcze mnóstwo świadków tej rzezi.
Jej słowa dały mi dużo do myślenia. Maria Magdalena mogła doznawać wielu widzeń i wierzyć w sny, ale matki Jezusa o to nie podejrzewałem. Pamiętam jej zmartwiałą twarz pod krzyżem; odniosłem wtedy wrażenie, że nie mówiła na próżno, że milczała, gdy inni mówili. Z jakiegoż więc powodu miałaby opowiadać coś, co nie jest prawdą? Za Jezusem wystarczająco przemawiały czynione przezeń cuda. Jeśli w nie wierzyłem, a nie mogłem wątpić od czasu spotkania Łazarza, to dlaczego miałbym wątpić w opowiadanie Marii Magdaleny? Dlaczego duch nie mógł zapłodnić kobiety, gdy Bóg miał przyjść na świat jako człowiek? W porównaniu z tym cudem wszystkie inne były mniej ważne.
Myrina nadal pytała o nauki Jezusa. Maria Magdalena popatrzyła na mnie z ukosa, lecz opowiadała:
– Wielokrotnie mówił o siewcy, który poszedł siać. Kilka ziaren upadło na skałę i nie miało na czym wzrastać. Kilka spadło między ciernie, a te rozrosły się i zdusiły rozwój ziaren. Ale kilka upadło na żyzną glebę i przyniosły stokrotny plon. Tak więc nie wszyscy nadają się do Królestwa, choćby słyszeli słowa Jezusa i w nie wierzyli. Ty, Rzymianinie, nie masz twardego serca, lecz za miękkie. Dlatego jesteś słaby. Gdy wrócisz do swoich, ciernie i osty wyrosną wokół ciebie i zamkną ci drogę do Królestwa.
Jej słowa zabolały. Popatrzyłem na czerwone wzgórza Galilei i ciemnozielone winnice pogrążające się w wydłużających się cieniach i rzekłem:
– Jakżebym mógł o tym wszystkim zapomnieć?! Jeszcze w dzień śmierci będę myślą powracał do widoków Galilei, do gór i do Jezusa, jakiego tu widziałem. I nigdy nie będę samotny, bo on będzie ze mną, jeśli go tylko zawołam. – Po chwili dodałem: – Kiepski ze mnie sługa. Mój król ma wyjechać w podróż do dalekiego kraju. Nie wiem, czy powierzył mi talenty, ale jeśli tak, to w myśl polecenia wybranych przez niego apostołów muszę zakopać je w ziemi. To mnie dręczy. Ale złożyłem pewien ślub, któremu chcę być wierny, chociaż ci go nie zdradzę, żebyś mnie nie wyśmiała.
Podobno kiedyś mam umrzeć, aby rozsławić jego imię, myślałem. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale przecież tak powiedział mi samotny rybak w nocy nad brzegiem jeziora. Zawsze gdy myślałem o nagłej śmierci, byłem rad, że jestem obywatelem Rzymu i dlatego muszą mnie ściąć mieczem; kaźni na krzyżu bym nie zniósł. A tej przepowiedni nie uważam za złą, bo jej realizacja pozwoli mi okazać Jezusowi Nazarejskiemu, że całkowicie należę do niego.
Przed wieczorem zeszliśmy z głównego szlaku na oślą dróżkę, która według Marii Magdaleny prowadziła górami do Magdali. Maria wiedziała też, gdzie się mamy zatrzymać na nocleg. Doszliśmy tam już po zachodzie słońca, ale zanim jeszcze zupełnie się ściemniło. Chałupa była ponad miarę zapchana ludźmi, zapasy żywności także się kończyły. Dla Marii Magdaleny znalazło się jednak miejsce wewnątrz chaty. Kilku ludzi siedziało przy ognisku i szeptem rozmawiało z roziskrzonymi oczami. Z płaskiego dachu dochodziły szmery ożywionych rozmów. Najwidoczniej wszyscy ci goście przywędrowali tutaj ze spotkania na górze. Wszyscy też byli dla siebie serdeczni, kto miał jedzenie, dzielił się z innymi; Myrina i ja również maczaliśmy chleb we wspólnej misie.
Noc była chłodna i o niczym bardziej nie marzyłem, niż żeby usiąść razem z innymi przy ognisku i słuchać o objawieniu się Jezusa, o jego Królestwie, o darowaniu grzechów i o życiu wiecznym. Ale czułem się obco wśród Galilejczyków, którzy nie uznawali mnie za swojego brata, i nie chciałem na siłę pchać się do nich. Gospodarz wyprowadził osiołki na podwórko, uprzątnął zajmowaną dotąd przez nie przegrodę i wymościł ją słomą – tak więc oboje z Myriną nie musieliśmy spać pod gołym niebem.
W czasie gdy Galilejczycy w słabym świetle jedynej lampy szeptali między sobą, nauczyłem Myrinę modlitwy, którą mnie przekazała Zuzanna. Myrinie modlitwa spodobała się i podniosła ją na duchu. Uznała ją za znacznie lepszą od śledzenia faz księżyca, rozsypywania soli, wygłaszania niezrozumiałych zaklęć lub wróżenia z korzeni winorośli. Przy takich czynnościach nigdy nie jest człowiek pewien siebie, może niechcący popełnić błąd albo pomylić kolejność czynności i cała modlitwa traci swą moc.
Pierwszą osobą, którą zobaczyłem rano po przebudzeniu, była Maria z Beeret. Siedziała obok na słomie i wpatrywała się we mnie. Gdy zobaczyła, że otworzyłem oczy, zaczęła kręcić głową, wyłamywać palce i szeptać niskim głosem:
– Zrobiło mi się gorąco i nie mogłam spać. Chciałam na własne oczy zobaczyć, co robisz i jak trzymasz w objęciach tę obcą dziewczynę. Ja też wolałabym tutaj spać na słomie i przytulić głowę do twego ramienia, niż leżeć z Marią Magdaleną w śmierdzącym potem i pełnym pcheł ciasnym łóżku. Pamiętasz? Tak właśnie spaliśmy nad Jordanem, w drodze do Tyberiady. Wybacz mi wczorajsze złośliwe słowa. Byłam zaskoczona, gdy nieoczekiwanie zjawiłeś się na drodze razem z tą Greczynką, i nie wiedziałam, co myśleć. Nadal nie wiem, co to ma znaczyć. Przez całą noc miałam straszne wyrzuty sumienia, że tak nagle poczułam sympatię do tego młodzieńca i przystałam, aby przysłał do Magdali swojego przyjaciela. A może przyjaciel oblubieńca nigdy nie przyjdzie?
– W tym młodzieńcu nie ma obłudy – zapewniłem ją szybko.
– Jego przyjaciel z pewnością przybędzie i w swoim czasie zgodnie z obyczajem Galilei zaprowadzi cię do komnaty weselnej. Cała wioska pić będzie wino i wytupywać takt o podłogę, a grajkowie będą grali i śpiewali pieśni na waszą cześć.
– Udajesz tylko, że mnie nie rozumiesz – zawołała podniesionym głosem Maria z Beeret; nachmurzyła się i przestała wyłamywać palce. – Całą noc denerwowałam się myśląc o tym i prawie oka nie zmrużyłam. Z pewnością wyglądam źle, bo dwie noce nie spałam i oczy mam jak królik. Wiem, że wybaczono mi grzechy i że znowu jestem niewinna, jakbym nigdy nie znała mężczyzny. Ty mi wierzysz, bo wiesz o Chrystusie. Zresztą temu młodzieńcowi, żeby go nie zrazić, nie opowiadałam za wiele o przeszłości, tylko to, co było konieczne. Przeraża mnie jednak myśl, że jego rodzina i mieszkańcy wsi przyjdą rano sprawdzić prześcieradło. Nie znajdą śladów mojej niewinności, ze wstydem przepędzą mnie, obrzucą kamieniami i zabiorą pierścionek z palca. Wy, Rzymianie, nie jesteście tak skrupulatni w tej sprawie, ale moje plemię znam, a naród galilejski nie różni się od ludu z Beeret.
– Maria Magdalena jest doświadczoną kobietą i hoduje gołębie
– pocieszałem ją. – Zaufaj jej, nawet Rzymianie na wszelki wypadek, żeby narzeczona nie musiała się wstydzić, ofiarowują na weselu parkę gołębi dla Wenus.
– Przestań bredzić i wykręcać się! – Maria z Beeret jeszcze bardziej podniosła głos. – Spróbuj jeszcze twierdzić, że zabrałeś mnie ze sobą do Jeruzalem, żebym oczyściła się z grzechów i była ciebie godna. To prawda, że sprzeniewierzyłabym się swojemu narodowi, gdybym wyszła za Rzymianina, ale dla Jezusa gotowa jestem to uczynić, żeby uratować jednego z najmniejszych. – Spoglądając ironicznie na Myrinę ciągnęła: – Nie czuję żalu do tej dziewczyny. Nie jest tego warta. Nie będę też ciebie winiła, jeśli zechcesz ją zatrzymać jako nałożnicę, bo to nie jest wielkim grzechem i nawet faryzeusze nie są tu bez skazy. Lubię ją zresztą i wskażę jej właściwe miejsce, żeby cały czas była równie pokorna jak teraz.
Myrina już od dłuższego czasu nie spała i spod oka obserwowała nas, próbując zrozumieć, o czym mówi Maria z Beeret. Potem otworzyła szeroko oczy, usiadła i rzekła:
– Byłam bezpieczna i szczęśliwa kładąc się spać, ale blady poranek zmroził mnie chłodem. Chwila prawdy jest chyba w bieli poranku, a nie w cieple nocy. Wszystkiego nie zrozumiałam, ale czuję, że ta żydowska dziewczyna ma do ciebie o coś pretensje. Jeśli stanęłam jej na przeszkodzie albo stałam się balastem, jestem gotowa pójść swoją drogą. Mam przecież złote monety, które mi zapewniają bezpieczne życie. Więc o mnie się nie martw i nie uwzględniaj w rachubach, dogadując się z tą piękną Żydówką.
– Nie wierz ani jednemu jej słowu! – zawołała Maria z Beeret, bo choć nie rozumiała po grecku, i tak podejrzliwie patrzyła na Myrinę.
– Mówi potulnie i składnie, ale znam grecką chytrość, ty natomiast wcale nie znasz się na kobietach. – Wybuchnęła płaczem, zakryła twarz rękami i jęczała: – Masz serce z kamienia. Czy nie rozumiesz, że dla ciebie gotowa jestem wyrzec się wszystkiego i podążyć za tobą, żeby cię wyrwać z brudu pogaństwa?
– Czemu doprowadzasz ją do rozpaczy? – spytała przerażona Myrina, patrząc na nią zielonymi oczyma. – Czy nie widzisz, jaka jest piękna i jakie ma lśniące włosy, a wargi miękkie i czerwone? Już wczoraj byłam o nią zazdrosna. Ja nie mam takich piersi, jak przystoi kobiecie, nos mam za krótki i brzydkie oczy.
Zupełnie zdezorientowany patrzyłem na obydwie i myślałem, że właśnie realizuje się mój sen. Nigdy nie myślałem o małżeństwie z Marią z Beeret. Jest córką Izraela, więc zawsze uważałaby się za lepszą ode mnie. Podporządkowałaby sobie Myrinę jako służącą, a w końcu kto wie, czy przez ciągłe awantury nie doprowadziłaby do tego, że dla świętego spokoju wyraziłbym zgodę na obrzezanie. Podobnie postąpiło wielu słabych Rzymian, chociaż starali się utrzymać to w tajemnicy.
Potem błysnęła mi w głowie przerażająca myśl. A może tak musi być? Może wrota Królestwa Jezusa otwierają się tylko poprzez żydowskiego Boga, który nie ma oblicza? Może jego uczniowie już by mnie nie odtrącali, gdybym dzięki Marii z Beeret stał się prawdziwym prozelitą? Opuściłem Rzym z własnej woli i mogę budować życie, jak sam zechcę. Jeśli od związku ze zwolennikami Jezusa dzieli mnie tylko piekący zabieg kamiennym nożem, to jest to niewielka ofiara. W swoim życiu doświadczyłem większych cierpień. Zresztą służący w pustynnych garnizonach rzymscy oficerowie często poddawali się obcięciu napletka ze względów czysto higienicznych, bo dość mieli opuchlizny wywołanej miałkim piachem. Identyczny zwyczaj jest u Egipcjan i Arabów.
Jednakże buntowałem się przeciwko tej myśli. Przecież to najdostojniejsi kapłani, uczeni i starszyzna Izraela skazali Jezusa Nazarejskiego! W głębi serca czułem, że zdradzę Jezusa, jeśli pójdę do ich Świątyni, do tej olśniewającej rzeźni, i będę prosić, aby mnie przyjęli do swej społeczności. Wolę raczej być cichy i pokornego serca, niż gdybym miał pod kłamliwym pretekstem dać się obrzezać, aby wejść w środowisko apostołów, które mnie teraz odrzuciło.
Maria z Beeret przestała chlipać i w napięciu patrzyła na mnie, Myrina zaś spoglądała tak, jakby mnie już utraciła. Porównywałem ją z wygadaną Marią i czułem do niej tylko tkliwość. Wiedziałem, że będzie mi zawsze bliższa niż Maria. Wrócił rozsądek i rzekłem stanowczo:
– Nie musisz się dla mnie poświęcać, Mario z Beeret. Czekałaby cię tylko zguba, gdybyś dla mnie odłączyła się od narodu wybranego przez waszego Boga. Pamiętaj, że na grzbiecie własnego osiołka przywiozłem na górę tego młodzieńca, kiedy miał kość strzaskaną. Nie możesz złamać danej mu obietnicy. Muszę od ciebie odejść, ale szczodrze obdaruję cię tak wielkim prezentem ślubnym, że będziesz całkowicie od męża niezależna.
Widocznie Maria mi uwierzyła, bo przestała płakać.
– Świat niewdzięcznością stoi i wiem już, że Rzymianie są jak psy – powiedziała. – Na próżno będziesz mnie wspominał, leżąc na miękkich poduszkach. Pomyśl wtedy, że tymi stworzonymi do pieszczot rękami zgarbiona kręcę żarna i wypiekam chleby z oczyma zaczerwienionymi od dymu.
Jej słowa wcale mnie nie wzruszyły. Już im nie wierzyłem. Pomyślałem, że Maria należy do takich kobiet, które nad wszelką miarę wykorzystują swych mężów, a krewnych mają za chłopców na posyłki. Gdy się zestarzeje, będzie udręką swojej synowej i uprzykrzeniem zięcia. Ale mogłem się oczywiście mylić.
W końcu doszła do wniosku, że już wystarczająco poniżyła mnie słowami, raczyła więc udzielić mi przebaczenia i dodała:
– Właściwie powinnam cisnąć ci w twarz twoje słowa, ale muszę przyjąć od ciebie podarunki weselne, bo nie chcę uchodzić za bezwartościową w oczach rodziny mego męża. Ale to nie jest prezent, tylko kara, jaką płacisz za złamanie wszystkich obietnic.
Chciałem zapytać, kiedy jej cokolwiek obiecywałem, lecz na tyle zmądrzałem, że się nie odezwałem. W czasie naszej rozmowy pielgrzymi wyruszyli już w dalszą drogę. Przyszła Maria Magdalena, a choć miała promienną twarz, skarciła nas:
– Czemu się kłócicie? Wyjrzyjcie na dwór, jak piękny jest świat w promieniach słońca, gdy Królestwo Jezusowe zstąpiło na ziemię. Już nie czuję żalu do nikogo, nawet do Piotra. W nocy miałam sen i zrozumiałam, że łaska przyszła na świat. Białe gołębie spłynęły z nieba i siadły ludziom na głowach. Nawet na twojej głowie, Rzymianinie, dostrzegłam białego gołąbka. Nie potrafię nikogo odtrącić, bo każdemu należy się miara wszechogarniającej miłości Boga, jednemu za zasługi, drugiemu za nic, ale nikt nie będzie pominięty. Ojciec może ukarać nieposłuszne dziecię, nie ma jednak takiego ojca, który całkowicie by to dziecię odtrącił. Dlatego dzisiaj nie czynię różnicy między Rzymianinem i Hebrajczykiem, bo wszyscy ludzie pod sklepieniem nieba są moimi siostrami i braćmi. Nie odwracam się też od Samarytan, chociaż samarytańska wiedźma wykorzystała szatana, który mieszkał we mnie, i wzięła go na swoje usługi.
Objęła mnie za szyję i pocałowała. Odczułem promieniującą od niej siłę, wszystko pojaśniało w moich oczach, chciałem skakać i śmiać się jak dziecko. Objęła również Myrinę i Marię z Beeret, przyciągnęła je czule ku sobie i ucałowała, nazywając swoimi córkami. W taki sposób radość ogarnęła nas wszystkich i ruszyliśmy w dalszą podróż, zapomniawszy o jedzeniu i piciu, tak byliśmy przepełnieni Królestwem Jezusowym! Tego dnia przemierzaliśmy je, chociaż wciąż byliśmy na tej ziemi.
Po południu dotarliśmy do domu Marii Magdaleny i znów ujrzeliśmy Morze Galilejskie. Słudzy witali ją z radością, bo nic nikomu nie mówiąc wyszła z domu ukradkiem z Marią z Beeret.
Martwili się już o nią i bali, że znowu została nawiedzona przez szatana.
– Niech każdy weźmie dziś z mojej komory nowe szaty dla siebie
– powiedziała do sług. – I przygotujcie wielkie przyjęcie. Zróbcie to jak najlepiej, bo świętujemy dzień radości i wesela. Pan nasz, Jezus Nazarejski, powstał z martwych i objawił się swoim wiernym. Świadkiem tego było ponad pięćset osób. Idźcie więc do Magdali i zaproście na moją ucztę wszystkich, kto tylko zechce tu przybyć. Lecz nie zapraszajcie faryzeuszy ani dostojników synagogi, ani starszyzny, ani bogaczy. Zaproście biednych i cierpiących, celników i poborców podatkowych. Cudzoziemców też zaproście na ucztę. Powiedzcie wszystkim: Maria Magdalena zaprasza dziś na ucztę tylko grzeszników. Nabożnych nie zaprasza. Pan też nie zapraszał nabożnych i dla niego nie było nieczystych. Razem z nim przebaczenie za grzechy spłynęło na ziemię.
Mówiła do służby z taką emfazą, aż ci kręcili nad nią głowami, ale słuchali rozkazów. Mnie odprowadziła na bok, spojrzała mi z miłością w oczy, położyła rękę na ramieniu i rzekła:
– Nadeszła chwila rozstania. Uznaję cię za dziecko Królestwa, chociaż inni cię odtrącili. Złe dni przyjdą jeszcze na ciebie, a grzechów nikt nie może ominąć. Ale nie pozwól, by twoje serce skamieniało, nie rób się pobożnym na oczach ludzi i nie składaj zbyt wiele obietnic. Grzechy nazwij grzechami nawet wtedy, gdy sam w nie popadniesz. I nie usprawiedliwiaj się próżnymi wykrętami, tłumaczeniami, że w gruncie rzeczy nie jesteś gorszy od innych. Lecz jeśli popełnisz grzech i będziesz przez niego cierpiał, jeśli grzech stanie się twoją rozpaczą, a nie radością, wtedy będziesz dojrzały do poprawy. I nie ma tak wielkiego grzechu, którego ci Jezus nie podaruje, jeśli żałując w głębi serca zwrócisz się do niego z modlitwą. Nie przebaczy tylko wtedy, gdy serce ci skamienieje, ponieważ w takim wypadku człowiek z własnej woli odłącza się od niego. Jednakże nikt na tyle od niego nie odejdzie, aby nie mógł znaleźć ścieżki powrotu, tak bezmierne jest jego miłosierdzie! Jeśli będziesz szedł drogą Królestwa, unikniesz złego. I powierzę ci przepowiednię, którą zobaczyłam we śnie: „Sama droga jest już Królestwem". – Patrzyła na mnie ze łzami w oczach i ciągnęła:
– Taka jest moja nauka, nauka Marii Magdaleny, która z pewnością dojrzewała we mnie, gdy słuchałam przypowieści u jego stóp. W przyszłości jeden będzie mówił o nim to, inny tamto, każdy tak, jak sam zrozumie. Nie jestem bardziej prawowierna od innych, ale sądzę, że nie popełniam gorszych błędów. Uczniowie kazali mi zamilknąć jako kobiecie, więc odtąd będę pokornie milczała w ich obecności. Lecz tobie powiem, że Jezus narodził się jako człowiek i przyjął na siebie cielesne męki, aby zbawić świat. On wiedział, co się z nim stanie, i wielokrotnie mówił o tym jasnymi słowy. Chciał sam poświęcić się za wielu i w ten sposób, jako syn człowieczy i Boży utworzyć nowe przymierze i wziąć na swoje barki grzechy całego świata. Moje serce jest uszczęśliwione dzięki niemu.
Pouczała mnie w sposób emfatyczny, a ja zachowałem jej naukę w pamięci, choć nie wszystko wówczas zrozumiałem. Następnie rozmawialiśmy o powszednich sprawach i umówiliśmy się co do prezentu ślubnego dla Marii z Beeret, który miałem wysłać z Tyberiady. Po wydaniu Marii za mąż, a znając ją, chciała zrobić to jak najszybciej, zamierzała pojechać do Jeruzalem, aby sprawdzić, czy apostołom niczego nie brakuje, ponieważ przy wyjeździe nie wiedzieli, jak długo przyjdzie im tam zostać. Tomasz powiedział, że będą czekali na spełnienie obietnicy, choćby miało to trwać dwanaście lat.
W końcu odprowadziła mnie pod samą bramę. Maria z Beeret gorzko płakała, aż oczy jej napuchły, a Myrina szlochała ze szczerego współczucia dla Marii. Unosiłem w sercu promienną pewność, że choćby jeszcze nie wiem co mi się przydarzyło, to gdybym nigdzie nie zaznał spokoju, zawsze mogę wrócić do tego domu, do Marii Magdaleny. Oczywiście nie zamierzałem tu wracać, ale człowiekowi zawsze jest lżej, gdy wie, że istnieje miejsce, gdzie zawsze go chętnie powitają, chociażby nigdy tam się nie zjawił.
Powędrowaliśmy – Myrina i ja – w milczeniu do Magdali, a stamtąd na szlak prowadzący do Tyberiady. Żadne z nas nie czuło zmęczenia, więc nie było sensu wynajmować łodzi, chociaż na pewno bez kłopotu znaleźlibyśmy ją w Magdali. W drodze rozglądałem się wokoło, wdychałem zapach czystej wody i myślałem, że nie mam już co szukać w Galilei. Ale nigdzie indziej też mi się nie spieszyło. Dlatego miło było iść w milczeniu wzdłuż jasnego brzegu jeziora. I nie byłem sam. Miałem przy sobie Myrinę.
Pod wieczór doszliśmy do miasta. Miałem zamiar iść prosto do kąpieliska przy gorących źródłach, lecz na forum Heroda Antypasa wpadł na mnie głęboko zamyślony mężczyzna. Stało się to tak nagle, że nie zdążyłem odskoczyć i żeby nie upaść, musiałem złapać go za ramię. Potężnie zbudowany człowiek podniósł wzrok na mnie, jakbym wyrwał go z głębokiego snu i – ku swemu zaskoczeniu – poznałem Szymona Cyrenejczyka.
– Pokój tobie – pozdrowiłem go odruchowo, choć jednocześnie bałem się jego gniewu, jeśli mnie rozpozna. Nie rozgniewał się jednak, smętnie się uśmiechnął i odparł:
– To ty, Rzymianinie? Pokój również tobie.
Zdjąłem rękę z jego ramienia, lecz nie mogłem od razu iść dalej. I tak staliśmy naprzeciwko, patrząc na siebie. Po wydarzeniach, które miały miejsce w jego domu, nie widzieliśmy się ani razu – teraz zdawało mi się, że przez ten krótki czas, jaki upłynął, bardzo się postarzał. Oczy miał posępne, a głowę trzymał hardo, jakby mu się ten świat nie podobał. Równie dobrze mógłbym z nim w ogóle nie rozmawiać, ale przyszło mi na myśl, że nie bez powodu na niego wpadłem. Dlatego spytałem potulnie:
– Czy wybaczyłeś mi to, co zdarzyło się w twoim domu? Bo mnie obarczono odpowiedzialnością za to, choć uważam, że wina była nie tylko moja. Jeśli jednak czujesz do mnie żal, przebacz mi.
– Nie mam do ciebie żalu. Sam odpowiadam za swoje czyny. Przecież powiedziałem, że nie życzę ci nic złego.
– Dobrego też mi nie życzyłeś-odparłem oskarżające – Chciałeś się ode mnie uwolnić. Czy teraz wierzysz, że nie jesteś magiem? Co sądzisz o tym wszystkim?
Podejrzliwie rozejrzał się dookoła, ale o tej porze forum było opustoszałe. Podniosłem rękę i powiedziałem:
– Nie obawiaj się mnie. Ja też wracam z góry. Więc co o tym myślisz?
– Cóż, było tam przecież ponad pięćset osób – westchnął. – Nic dziwnego, że ciebie nie widziałem w tym tłumie. A skoro tam byłeś, to wiesz, co myślę. Na łeb, na szyję wyruszyłem z Jeruzalem, gdy tylko dowiedziałem się, że obiecał być przed nami w Galilei. Wielu ludzi wyjechało wówczas, ale wiadomości były niepewne i nawet sprzeczne; nie wszyscy też wierzyli, że pokazał się apostołom na brzegu jeziora. Niektórzy zniecierpliwili się i wrócili do Jeruzalem. Ale mnie życie nauczyło cierpliwości, bo niewolnik musi być cierpliwy. Zresztą to oczekiwanie w Galilei miało dla mnie swoje plusy. Nie marnowałem czasu. W głębi serca myślałem, że apostołowie kłamią. Oczekiwanie mnie uspokoiło. Wierzyłem, że znów wrócę do Jeruzalem, do poprzedniego trybu życia, który mi odpowiada. Dałem przecież obydwu synom najlepsze co można: wiarę Izraela, wykształcenie greckie, rzymski spokój i mądrą lokatę pieniędzy. Ale po otrzymaniu wiadomości poszedłem na górę i tam go zobaczyłem. – Mięśnie twarzy mu zadrżały i zdenerwowany ciągnął: – Zobaczyłem, że naprawdę zmartwychwstał. Uwierzyłem, że jest Chrystusem. I teraz muszę znowu zaczynać wszystko od początku. Na świecie jest coś więcej niż to, co oko widzi, a ręka stwierdzi i zmierzy miarą i wagą! To straszliwa świadomość. Chciałoby się przeklinać dzień, w którym natknąłem się na niego i włożono mi jego krzyż na ramiona. Przez niego za mało mi tego, co jak sądziłem, tak rozsądnie zbudowałem dla synów. Pytałeś, co myślę o tym wszystkim. Myślę, że muszę tak postępować, żeby być godnym Królestwa i doprowadzić obydwu synów do wiary w nie. Prawa dawane przez niego są bardzo niesprawiedliwe. Są bezlitosne dla człowieka, który najpierw był niewolnikiem, a potem dorwał się do wolności i bogactwa. Ale teraz, gdy upewniłem się, że zmartwychwstał, muszę podporządkować się tym prawom. Miałem nadzieję, że będę się mógł z nim chociaż potargować, jak przy każdej umowie handlowej między ludźmi. Ale on jest nie tylko człowiekiem. Kiedy zobaczyłem go w nocy na górze, zrozumiałem, że z nim targować się nie można. Do jego niewoli muszę wejść ze skórą i całym owłosieniem. Nic na to nie poradzę. A już od niego będzie zależało, czy da mi kartę wyzwolenia, czy nie. Ja sam nic tu nie mogę uczynić. Nad tym wszystkim właśnie tak mocno się zadumałem, aż wpadłem na ciebie, Rzymianinie.
– Ależ – rzekłem zdumiony – czy nie uraża cię, że jestem Rzymianinem i poganinem?
– A dlaczego Żyd ma być przed jego obliczem lepszy od Rzymianina czy Greka? – Szymon Cyrenejczyk patrzył na mnie równie zdziwiony. – Tego nie można zrozumieć, gdy patrzy się po nowemu. Do Jezusa należy odróżnianie dobra od zła. Byłbym szalony, gdybym wyobraził sobie, że jestem w stanie jednych ludzi traktować jako jego własność, a innych odtrącać. W tym też jest niesprawiedliwy. Nie, rozmyślanie mi w rozumieniu nie pomoże. Nie należę do tych, którzy sądzą, że znaleźli wieczną szczęśliwość, jeśli zaszyją się w leśnych ostępach z dala od innych. Jestem człowiekiem czynu. Dla mnie czyny liczą się bardziej niż myśli. Muszę przeżyć swój żywot wśród ludzi, niezależnie od tego, czy będą to Żydzi czy Rzymianie. Prócz tego podejrzewam, że on rzeczywiście stworzył nowe Przymierze chleba i wina. Podobno płakał nad losem Jeruzalem. Może uda mi się z przeznaczonego na upadek gniazda w porę ocalić to, co moje. Jeśli rzeczywiście będzie tak, że Świątynia nikogo nie uratuje, to razem z moimi pisklętami przeniosę się do innego kraju. Ale nie wiem jeszcze nic pewnego.
Mówił bardzo kategorycznie, choć jego myśli przeskakiwały z jednej sprawy na drugą. Zaciekawiony spytałem:
– Czy rozmawiałeś z nim na górze?
– Jakżebym śmiał? – ofuknął mnie Szymon Cyrenejczyk, patrząc jak na głupiego. – Wystarczy, że go ujrzałem.
– Jedenastu nie chce mnie znać – powiedziałem nieśmiało.
– Piotr zabronił mi nawet mówić o nim, bo jestem Rzymianinem.
– Jak dożyją moich lat i przejdą w życiu twardą szkołę, to się zmienią i do wszystkiego będą inaczej podchodzić – zapewnił Szymon, który wcale nie przejął się moimi słowami. – Są tylko ludźmi, a nie ma ludzi, którzy nie popełniają błędów. Zresztą ludzie prości, gdy dorwą się do odpowiedzialnych stanowisk, powodują mniej szkód niż przemądrzali i żądni sławy. Mnie wystarczy, jeśli tego dziedzictwa nie zaprzepaszczą. Nie, daleko nie zajdą, jeśli całe Królestwo będzie w rękach jedenastu. Chociaż i to lepsze, niż gdyby mieli się kłócić o dziedzictwo. Będą się chyba rozwijać wraz ze swym posłannictwem. Takie rzeczy i dawniej się zdarzały…
– A co myślisz o jego dziedzictwie? – ośmieliłem się spytać.
W trakcie rozmowy machinalnie chodziliśmy długimi krokami tam i z powrotem po forum, jak sofiści. Myrina usiadła na kamieniu, żeby dać wytchnienie nogom. Szymon Cyrenejczyk zatrzymał się, by spojrzeć na mnie posępnym wzrokiem. Ręka, która uniosła się, by świadczyć, bezradnie opadła.
– Gdybym to wiedział!… – wyrzekał zbolały. – W czasie oczekiwania słyszałem wiele relacji o jego naukach, ale gorąco pragnąłem, aby okazały się tylko gadaniem szalonego proroka. Przecież kiedy zaczynał nauczanie w Galilei, matka i bracia uważali go za szaleńca i usiłowali ściągnąć z powrotem do domu! Był zbyt okrutny dla pobożnych i zbyt łagodny dla grzeszników. Poważni ludzie uważali za pewne, iż czynił cuda przy pomocy Belzebuba. Wyjaśnię ci, bo może nie wiesz, że Belzebub to taki zły duch, który zachował się od czasu pradawnych bogów. W rezultacie nie usiłowałem zapamiętać wszystkich jego nauk, bo jedni mówili zupełnie co innego niż drudzy. Nawet ci, którzy słuchali go równocześnie, twierdzili, że mówił różne rzeczy. Możesz sobie wyobrazić, jak strasznym przeżyciem było ujrzeć go na własne oczy! Przecież na własnych barkach niosłem jego krzyż na Golgotę! Nie mogę obalić jego nauk, ale ich nie rozumiem.
– Odpuść nam nasze winy – ciągnął, przyciskając mocno obie dłonie do siebie – tak jak i my odpuszczamy naszym winowajcom. Rozumiem tę spuściznę, ale mocno przeciwko niej się buntuję. Czy powinienem darować długi Herodowi Antypasowi? Jego zarządca Chuza przybiegał do mnie po pożyczkę, ilekroć książę odwiedzał Jeruzalem. Właściwie miałem niewielką nadzieję na odzyskanie pieniędzy, raczej traktowałem te pożyczki jak delikatne łapówki, żeby mi nie szkodził w interesach w Perei i Galilei. Jednak męczy mnie myśl, że miałbym stawić się przed księciem i ze szczerego serca, a nie przez przemilczenie darować mu, co jest mi winien. Wiem, że się naigrawał z Jezusa przed ukrzyżowaniem. Darowałem długi pewnemu biedakowi z Galilei, chociaż jego maleńki skraweczek ziemi chciałem przyłączyć do dużego majątku ziemskiego, który nabyłem na imię mojego syna Rufusa. Ale ten biedak miał rodzinę, a zadłużył się nie z własnej winy, tylko przez potrójne podatki i szarańczę. Nie opowiadam tego, żeby się chwalić, bo Jezus podobno powiedział, że lewica nie ma wiedzieć, co czyni prawica, nie mówiąc o pośrednikach. Ale poradź mi, co mam zrobić? Czy nie byłoby rozsądniej domagać się od księcia tyle, ile się uda od niego wyciągnąć, i rozdać to biednym? Bo niby dlaczego miałbym mu darować?
– Moim zdaniem za bardzo troszczysz się o swój majątek i zyski. Mówił serio o tym, nad czym ja też się zastanawiałem. W końcu powiedziałem ostrożnie: – Jestem także zamożny, ale zbytnio nie dbam o to. Może dlatego, że stałem się bogaty bez swego udziału i zdaniem wielu, nieuczciwie. Radziłbym ci, abyś się wstrzymał i nie postępował lekkomyślnie. Słyszałem, że apostołowie zamierzają czekać w Jeruzalem choćby dwanaście lat, aż spełni się obietnica, która wszystko wyjaśni. Czemu miałbyś się spieszyć bardziej niż oni?
– Dlatego, że jestem człowiekiem złym i srogim – szybko odrzekł Szymon Cyrenejczyk, jakby tę odpowiedź miał od dawna przemyślaną. – Spieszę się, aby otrzymać przebaczenie za moje winy i okrucieństwa.
– Umiesz myśleć tylko jak kupiec starej daty – stwierdziłem.
– Zamierzasz coś dać, aby coś w zamian otrzymać. Myślę, że Jezus Nazarejski nie będzie nikomu dawał według zasług. On przyszedł na ten świat, aby zgładzić jego grzechy, ponieważ sam człowiek nie jest w stanie tego zrobić. To niby nonsens, ale jak sam powiedziałeś, w jego nauczaniu rozpatrywanym na modłę mędrców znajdziesz wiele pozornych nonsensów.
– Nie rozumiem, o czym mówisz. – Szymon Cyrenejczyk przyłożył rękę do czoła i ciężko westchnął. – Głowa boli mnie bardziej niż kiedykolwiek. Czy naprawdę twoim zdaniem chęć kupienia przebaczenia jest wyrazem tylko niewolniczej i kupieckiej pychy? Zresztą, co ty będziesz mnie uczył! Przecież sam powiedziałeś, że zabronili ci o nim mówić.
– Wybacz mi, Szymonie Cyrenejczyku – prosiłem, gorzko żałując swej nierozwagi. – Gdzieżbym śmiał ciebie pouczać? Prosiłeś o radę i popełniłem ten błąd, że ci odpowiedziałem, choć z pewnością nie rozumiem jego nauk lepiej niż ty, przeciwnie, raczej gorzej, bo jesteś człowiekiem starszym i bardziej doświadczonym. Szukaj Królestwa swoimi sposobami. Ja będę próbował po swojemu.
W roztargnieniu Szymon Cyrenejczyk podniósł spracowaną rękę i pogładził po policzku Myrinę, która w dalszym ciągu siedziała na kamieniu.
– Szkoda, że nie mam córki – pożalił się. – Zawsze chciałem mieć córkę. Może byłbym lepszy, gdybym oprócz synów miał również dziewczynkę?… Za dużo gadaliśmy. – Zdumiony patrzył na swą rękę. Było już ciemno i przed domami zapalono lampy. – Im więcej mówiliśmy, tym bardziej się denerwowałem, ale wystarczyło, bym dotknął twarzy twojej córki, a głowa przestała mnie boleć i dobrze się czuję.
– To nie jest moja córka, taki stary znowu nie jestem – zaperzyłem się. – To moja siostra, Myrina. Nie rozumie twojej mowy.
– Na pewno była z tobą na górze – odgadł Szymon Cyrenejczyk, jak lunatyk wpatrując się w swą rękę. – Poczułem to, kiedy ręką dotknąłem jej twarzy. Nie odniosłem takiego wrażenia, kiedy wpadłeś na mnie i złapałeś za rękę. Jej spokój przeniknął mnie i już się nie przejmuję głupstwami. Nie było sensu słuchać twego przemądrzałego gadania, skoro wystarczyło dotknąć twarzy twojej siostry.
To było moim zdaniem zupełnie niesprawiedliwe, ale nie chciałem mącić jego spokoju, jeśli rzeczywiście go uzyskał przez muśnięcie ręką twarzy Myriny. Poczułem się tylko ogromnie wyczerpany, jakby to gadanie zmęczyło mnie bardziej niż całodzienna wędrówka. Dlatego chciałem iść do mego greckiego zajazdu, lecz Szymon Cyrenejczyk nas prowadził, trzymając Myrinę za rękę. Szliśmy więc we trójkę, z Myrina w środku, aż dotarliśmy do oświetlonego zajazdu. Szymon koniecznie chciał, żebyśmy coś zjedli. To był taki zajazd, w którym wolnomyślni Żydzi jadali z jednego garnka z gojami.
Podzieliliśmy się chlebem i wspólnie jedli rybę i sałatę. Nikt się nie obruszał, że Myrina je razem z nami. Szymon kazał nalać nam wina, choć sam pił tylko wodę. Oczy Myriny rozbłysły, a na chudych policzkach wystąpił rumieniec. Ja także czułem, jak dobre jedzenie i wino wypełniają moje ciało. Po posiłku Szymon Cyrenejczyk zaczął mówić zupełnie inaczej niż przedtem. Żeby nas rozbawić, miłym głosem opowiedział po grecku cyrenejską powiastkę.
– Na drugim końcu świata leży potężne cesarstwo, z którego przywożą do Rzymu jedwab. Jedwabny szlak wiedzie przez wiele krajów, a droga do Tyru trwa aż dwa lata. W cesarstwie rzymskim ziemia jest czerwona, w cesarstwie jedwabiu żółta i skóra jego mieszkańców także jest żółta. To nie jest bajka, bo sam spotkałem w Tyrze człowieka o żółtej twarzy, co wcale nie wynikało z choroby; ten człowiek zapewniał, że w jego kraju wszyscy ludzie są żółci od czubka głowy aż do stóp. A jego kraj jest potężniejszy od cesarstwa rzymskiego i tak cywilizowany, że kultura grecka w porównaniu z nim wydaje się barbarzyńska. Na pewno przesadzał z pochwałami swojego kraju, bo był banitą i tęsknił. Opowiadał, a to samo słyszałem i od innych ludzi, którzy dużo podróżowali, że w jego kraju narodził się król, który zniszczył poprzedniego i sam ogłosił się synem nieba. Zmienił poprzedni system rządów i ogłosił, że ziemia jest wspólną własnością. Nikt nie mógł już posiadać swojej działki, tylko każdy musiał uprawiać wspólną ziemię, a król pilnował, aby każdy żył zgodnie z potrzebami. I nie upłynęło dużo czasu, bo panował tylko dwadzieścia lat, jak doszła do Tyru wiadomość, że chłopi zrobili powstanie i obalili go, a nowy władca przywrócił dawne porządki. Tamten banita natychmiast wyjechał z Tyru, aby wrócić do swego kraju, gdzie poprzednio piastował wysokie stanowisko.
– Oczywiście w tym wszystkim jest sporo fantazji – ciągnął Szymon Cyrenejczyk. – Na przykład ten człowiek twierdził, iż w jego kraju jedwab przędą gąsienice, a ludzie tylko zwijają nici i tkają z nich materiał. Dużo myślałem o tym synu nieba i o wymyślonym przez niego idiotycznym porządku. Taka sama zmiana mogłaby mieć miejsce w cesarstwie rzymskim, gdyby za dużo ziemi skupiło się w niewielu rękach, a wszyscy pozostali byliby niewolnikami i płatnymi najemnikami. Wówczas dla dużej grupy ludzi byłoby obojętne, czy ziemia jest wspólna i uprawia się ją na rachunek państwa, czy też jest własnością kilku osób. Dlatego kiedy myślałem o Jezusie Nazarejskim, rodziła się we mnie przerażająca myśl, że on jako król zamierza zrealizować na ziemi taki sam system: nikt niczego nie będzie posiadał, tylko wszystko będzie wspólne. Absurdalność tego może zrozumieć tylko dawny niewolnik. Żeby żyć, każdy musi mieć coś własnego, choćby niewiele. Zdarzało się, że niewolnik z Cyreny chełpił się własnymi kajdanami, jeśli były większe i cięższe od innych! W każdym razie odetchnąłem zrozumiawszy, że Królestwo Jezusa nie jest z tego świata. Gdyby dążył do takiego systemu, narodziłby się jako cesarz rzymski, a nie król żydowski.
– Czy rozsądnie jest mówić o polityce w zajeździe? – ostrzegłem.
– A Królestwo Jezusa Nazarejskiego, jak myślę, zstąpiło na ziemię w momencie jego narodzenia i wciąż tu trwa. To Królestwo niewidzialne, więc żaden obcy najeźdźca nie może nim zawładnąć. Jego zwolenników będzie można torturować, ale Królestwa nikt nie może obalić, ponieważ ono jest w nas, jeśli rozumiesz, co mam na myśli, bo ja sam tego dobrze nie pojmuję.
– Och, jakże jesteś niedoświadczony i jak mało znasz ludzi! – jęknął Szymon Cyrenejczyk, smutno potrząsając głową. – Królestwo syna nieba rozpadło się w dwudziestym roku jego panowania, chociaż to był system zupełnie zrozumiały. W jaki sposób ma się utrzymać Królestwo niewidzialne, skoro Jezus jest nieobecny? Wierz mi, kiedy wymrzemy my, którzyśmy go widzieli, niewiele lat przetrwa pamięć o nim na ziemi. Jak można zmusić kogoś, by wierzył w niewidzialne Królestwo, jeśli na własne oczy nie widział syna Bożego? Być może coś o nim zachowałoby się, no, powiedzmy, przez sto lat, gdy jego nauki były rozsądne i zgodne z naturą ludzką. Ale one są sprzeczne ze wszystkim, co było dotychczas.
– Więc nie wierzysz, że świat zmieni się dzięki niemu i jego imieniu?
– Nie wierzę – odparł szczerze Szymon Cyrenejczyk. – Nie, tego świata ani natury ludzkiej nawet sam Bóg nie jest w stanie odmienić. Słuchaj! Przecież wtedy, kiedy nakarmił pięć tysięcy ludzi, Galilejczycy chcieli przemocą zrobić z niego króla! Jeśli oni, którzy jedli i go słuchali, tak opacznie rozumieli jego słowa, to jak będą je rozumieć ci, co go nawet nie widzieli? Weź pod uwagę i to, że jego nauczanie jest podejrzane i niebezpieczne. Zapraszał grzeszników. Jeszcze na krzyżu obiecywał swoje Królestwo łotrowi, którego obok niego ukrzyżowali. Innymi słowy, tylko śmieciarze, którzy nie mają żadnej nadziei, mogą słuchać jego nauk. Ci, co mają władzę, na pewno postarają się, aby taka nauka zbytnio się nie rozprzestrzeniła.
– Czemu jesteś taki niespokojny i martwisz się o szerzenie jego nauki? – spytała Myrina. Uśmiechając się podniosła rękę i pogładziła jego zarośniętą twarz. – To chyba nie twoja sprawa ani mego brata Marka, ani moja. Lepiej radujmy się, że mogliśmy go zobaczyć na górze. On jest dobrym światłem i od kiedy go ujrzałam, już nigdy nie będę bezbronna. A ty mówisz tylko o złej ciemności.
Myrina cały czas tak pokornie milczała, że gdy podniosła głos, obydwaj byliśmy zaskoczeni, jakby nagle przemówił martwy stół. Ucieszyliśmy się i wpatrując się w jej jasne oblicze zawstydziliśmy naszego pustosłowia. Królestwo znowu się w nas objawiło i serce zapłonęło mi prawdziwą miłością do Myriny i do Szymona Cyrenejczyka. Długo milczeliśmy, patrząc tylko na siebie. Wcale nam nie przeszkadzał zgiełk i hałas panujący w zajeździe. Szymon Cyrenejczyk zapłacił z nawiązką rachunek i odprowadził nas aż do greckiego zajazdu u gorących źródeł. Tam rozstaliśmy się.
Oboje, Myrina i ja, spaliśmy w naszym pokoju aż do południa, tak byliśmy znużeni wędrówką i wszystkim, czego doświadczyliśmy. Nasza radość nie zniknęła, trwała po obudzeniu i cieszyliśmy się na nowy dzień.
Nagle przypomniałem sobie Klaudię Prokulę i to, że muszę jej opowiedzieć, co widziałem na górze. Spochmurniałem. Myrina zaraz zapytała, co mi jest. Opowiedziałem jej o Klaudii Prokuli i jej chorobie, a ona ufnie zaproponowała, że może oboje udamy się do niej i razem przekażemy radosną nowinę.
Wpierw musiałem doprowadzić się do porządku po trudach wędrówki. Czułem się tak, jakby ta podróż zaczęła się już w Jeruzalem. Mój żydowski płaszcz śmierdział potem, a ciało było brudne. Zapragnąłem nałożyć czyste szaty i nie miałem już ochoty na noszenie długiej brody ani na ukrywanie, że jestem Rzymianinem. Dlatego poszedłem do łaźni, pozwoliłem się ogolić, ułożyć włosy i usunąć owłosienie z całego ciała, aby czuć się zupełnie czystym. Kazałem się wymasować i natrzeć wonnościami, potem włożyłem nowe szaty. Stare podarowałem służbie. Teraz wyglądałem jak dawniej, zacząłem też w duchu się wstydzić, że przez noszenie brody i frędzelków w rogach płaszcza usiłowałem wkraść się w łaski Żydów. Po powrocie do pokoju wyciągnąłem z sakiewki i wsunąłem na duży palec złoty pierścień rycerski.
Myrina wróciła z łaźni z pięknie uczesanymi włosami i makijażem na twarzy, ubrana w białą szatę haftowaną złotymi nićmi. Długo patrzyliśmy na siebie, bo nie mogliśmy się poznać. Powinienem się cieszyć, że nie muszę się jej wstydzić przed bogatymi gośćmi kąpieliska ani przed Klaudią Prokulą, ale ta jej elegancja nie uradowała mnie. Strój i makijaż – to nie jest moja Myrina. Wolałem dziewczynę z zabiedzoną twarzą i wychudłym ciałem, która spała w mych ramionach na zboczu góry, okryta wybrudzonym płaszczem.
Zdawałem sobie sprawę, że z pewnością zrobiła to wszystko, żeby mnie ucieszyć. Dlatego nie mogłem jej ganić ani przyznać się, że bliższe mi są jej zniszczone sandały aktorskie niż barwne pantofle i złote hafty na szacie. Myrina dziwnie na mnie spojrzała i rzekła:
– Takiego zobaczyłam cię po raz pierwszy na statku płynącym do Joppy. Taki byłeś, kiedy dałeś mi ciężką srebrną monetę. Właściwie dobrze się stało, że mi chcesz przypomnieć, kim jesteś ty, a kim ja. Byłam lekkomyślna proponując, abyś mnie wziął ze sobą przed oblicze żony prokuratora Rzymu.
Przypomniałem jej, jaką radość oboje czuliśmy po obudzeniu, i powiedziałem:
– Zrozum, zmęczył mnie już ten przepocony płaszcz i zarośnięta twarz, chcę być po prostu czysty. Jeśli posłuszni Zakonowi Żydzi nadal będą unikali nawet mego cienia, to może kiedyś doświadczą tego samego: inni będą spluwać na ziemię, gdy tylko zobaczą Żyda. Sądziłem, że się ucieszysz widząc mnie takiego jak dawniej.
Ale już się wkradł między nas chłód. Zacząłem się zastanawiać, że może rzeczywiście nie wypada prowadzić jej do Klaudii Prokuli.
W głębi serca uznałem tę myśl za zdradę, a tego za żadną cenę nie chciałem. Długo musiałem nalegać, aż zgodziła się mi towarzyszyć. Równocześnie przyszedł służący z oznajmieniem, że Klaudia Prokula może mnie przyjąć. Kiedy zbliżaliśmy się do letniego pałacu Heroda, stwierdziłem, że goście kąpieliska już nie tłoczą się wokoło i nie zaglądają do ogrodu; nie było też widać honorowej warty żołnierzy księcia Galilei, odzianych w czerwone płaszcze. Była tylko osobista eskorta Klaudii. Syryjski legionista poruszył leniwie ręką na znak, że mogę wejść do środka.
Wszystko świadczyło o spowszednieniu wizyty małżonki prokuratora Judei w Tyberiadzie, była już tylko znamienitym gościem w gronie -innych kuracjuszy.
Klaudia Prokula odpoczywała w chłodnym pokoju, za przewiewnymi kotarami. Nie usiłowała się nawet upiększyć na spotkanie ze mną, więc dostrzegłem zmarszczki w kącikach oczu i ust oraz grymas niesmaku na twarzy. Poza tym była spokojna, czujna i już nie drżała ani nie wyciągała ku mnie rąk. Z zaciekawieniem obejrzała Myrinę od stóp do głów, uniosła pytająco brwi i znacząco popatrzyła na mnie.
– To moja siostra, Myrina – wyjaśniłem. – Była ze mną na górze. Dlatego przyprowadziłem ją do ciebie, Klaudio. Będziemy mogli rozmawiać w trójkę bez zbędnych słuchaczy.
Po chwili namysłu Klaudia Prokula odesłała swoją damę do towarzystwa, ale nie zaprosiła, abyśmy usiedli, tylko jęła szybko paplać, przez cały czas spoglądając na Myrinę:
– Nie zdajesz sobie sprawy, ileś stracił i jak wiele byś się nauczył z obyczajów tego kraju, gdybyś pojechał ze mną po wyścigach na przyjęcie do księcia! Muszę przyznać, że Herodiada jest znacznie lepsza, niż o niej mówią, i sama cierpi z powodu niedorzecznej sytuacji. Podarowała mi potrójny sznur pereł i rozmawiałyśmy zupełnie szczerze o wszystkich sprawach. Oczywiście, jej córka Salome jest bezwstydną małą ladacznicą, która owija sobie Heroda Antypasa wokół małego paluszka, ale dla jej matki to tylko lepiej. Przecież Herodiada nie jest już młoda. Poza tym potomkowie Heroda Wielkiego nie wstydzą się kazirodztwa w żadnej formie. Widocznie jest to ich dziedziczny zwyczaj, a przecież my, Rzymianie, nie jesteśmy od tego, aby osądzać zwyczaje Wschodu. Herodiada jeśli chce, potrafi być czarująca. A bądź co bądź jest kimś i wydaje się, że jej głównym celem jest popieranie zabiegów męża o godność królewską. O tej sprawie też jasno mówiłyśmy. Dla Poncjusza Piłata jest sprawą życiowej wagi, aby Herod Antypas nie skarżył się listownie cesarzowi Tyberiuszowi. Z kolei Herodiada doskonale wie, że Tyberiusz jest już tylko niedołężnym starcem. Piłat ma oparcie w Sejanie. Jemu zawdzięcza stanowisko prokuratora Judei. Na obecnym etapie zarówno Herod, jak i Poncjusz najwięcej skorzystają, jeśli będą przyjaciółmi i umyją ręce jeden drugiemu. Tę sprawę wyjaśniłyśmy między sobą. Dlatego uważam wyjazd do Tyberiady za udany i jestem gotowa wracać do Cezarei.
W gruncie rzeczy nie wyjawiła żadnych tajemnic, są to bowiem sprawy jasne dla każdego myślącego człowieka. Cesarz Tyberiusz jest niedołężnym starcem, a już samo imię Sejana budzi taką grozę, że każdy rozsądny obywatel cesarstwa zadowala się milczącym oczekiwaniem, kiedy dostanie stanowisko trybuna i zagarnie tym samym całą władzę w swoje ręce. Sądziłem, że Klaudia spyta, czy Myrina zna łacinę, ale wskazała tylko palcem dziewczynę i zawołała:
– Na Hekate i czarne szczenięta, ta dziewczyna kropka w kropkę przypomina Tulię!
Zaskoczony spojrzałem na Myrinę i przez krótką chwilę zdało mi się, że rzeczywiście podobna jest do Ciebie. W tej samej chwili doznałem uczucia pewności, że nigdy Ci tych listów nie wyślę oraz że nigdy więcej nie chcę Cię już widzieć, bo ogarnął mnie wstręt, kiedy ujrzałem przed sobą Ciebie w postaci Myriny. Jednakże złudzenie prysnęło i kiedy rys po rysie badałem jej twarz, zrozumiałem, że niczego z Ciebie w niej nie ma. A mimo to Klaudia Prokula ciągnęła złośliwie:
– No właśnie, gdyby miała ciemne i lśniące oczy, szlachetny zarys nosa, włosy czarne, a wargi pełne, to naprawdę z daleka przypominałaby Tulię!
Już sam nie wiedziałem, czy nie naigrawa się z Myriny. Myślę jednak, że mówiła serio i sama się zastanawiała, co w niej może Ciebie, Tulio, przypominać, skoro obydwie nie macie ani jednej cechy wspólnej. Rozgniewałem się i zawołałem:
– Zostaw Myrinę w spokoju! Ona sama wie, że nie jest piękna. A ja nie mam ochoty przypominać sobie Tuli. Rozmawiajmy po grecku. Chcesz się dowiedzieć, co działo się na górze, czy nie?
– Ach, istotnie! – przypomniała sobie Klaudia. – No więc co się tam działo? Widziałeś Jezusa Nazarejskiego?
– Widzieliśmy go oboje. Powstał z martwych i żyje.
– Tak, tak, żyje – potwierdziła uroczystym tonem Myrina. Wtedy Klaudia Prokula zadała dziwne pytanie:
– Skąd wiesz, że to był naprawdę Jezus Nazarejski?
O tym nie pomyślałem. Na moment zaniemówiłem. Potem powiedziałem:
– Oczywiście, że to był on, a któż by inny? Było tam ponad pięćset osób, które go znały. – Musiałem się roześmiać. – Sam patrzyłem mu w twarz. To wystarczy. On nie był człowiekiem przeciętnym.
– Człowiek nie może patrzeć tak jak on – poparła mnie Myrina.
– Widzieliście go w nocy. Czyż nie była to noc bezksiężycowa i bardzo ciemna? – wypytywała Klaudia, pilnie przyglądając się nam.
– Było ciemno – przyznałem – jednak widziałem go wystarczająco wyraźnie. Co do niego nie można się mylić.
– Nie, ja oczywiście nie wątpię, że to był on i tak dalej – rozłożyła ręce Klaudia Prokula. – Ale osobisty lekarz Heroda Antypasa cały czas opiekował się mną i przychodził z pozdrowieniami. Herodiada poufnie mi się zwierzyła, że wie na pewno, iż po Galilei kręcił się obcy człowiek, w którym wielu rozpoznawało Jezusa Nazarejskiego. Ale relacje są sprzeczne i nikt nie potrafi jednoznacznie opisać jego wyglądu. Na dworze nie wierzą, że to Jezus Nazarejski. Sądzę, że w grę wchodzi jakiś pomylony albo opętany, który specjalnie przebił sobie ręce i nogi. Albo jego uczeń. Po wykradzeniu ciała z grobu podstawili kogoś, aby go udawał i ciągnął to błazeństwo. – Spostrzegłszy mój wzrok, usprawiedliwiła się: – Powtarzam tylko to, co słyszałam. Nie twierdzę, że to moja opinia. Ale przyznaję, że jest bardzo dużo wątpliwości. Na przykład mój lekarz rozmawiał na ten temat z uczonymi ludźmi. Przecież wiesz, że nad Morzem Martwym mieści się zamknięta sekta żydowska, której członkowie przez post, modlitwy, celibat, wspólne posiłki i chrzest wodą stają się tak święci, że przestają być zwykłymi ludźmi. Mówi się, że ich białe szaty promienieją w ciemności. Mają poufne kontakty w Jeruzalem i gdzie indziej. Herod Wielki uważał ich za tak niebezpiecznych, że nakazał prześladowania. Musieli uciekać do Damaszku i dopiero po jego śmierci wrócili do swojej pustelni. Niewiele o nich wiadomo, ponieważ nie przyjmują do swego grona obcych, ale być może najświętsi z nich wiedzą więcej niż inni ludzie. Otóż wczoraj mój lekarz, po rozmowie z uczonymi w Piśmie, wysunął przypuszczenie, że ta pustynna sekta z jakiegoś powodu śledziła działalność Jezusa Nazarejskiego i ochraniała go, chociaż o tym nie wiedział. Szczególnie podejrzane jest to, że dwóch wysokiej rangi członków tej sekty grzebano zaraz po ukrzyżowaniu Jezusa. Maria Magdalena zobaczyła o świcie białą olśniewającą zjawę i wzięła ją za anioła. Uczniowie Jezusa są ludźmi prostymi, mogli więc być zbyt przestraszeni, aby wykraść jego ciało, ale dla członków pustynnej sekty nie przedstawiało to żadnej trudności. Może zaczarowali martwe ciało, przywracając je do życia?… Może kazali jednemu ze swych członków ukazywać się ludziom w Galilei?… Trudno powiedzieć, dlaczego chcą, żeby naród uwierzył w zmartwychwstanie Jezusa Nazarejskiego. Zapewne pragną w ten sposób podważyć autorytet Świątyni. Lekarz jest wprawdzie człowiekiem przyzwyczajonym do myślenia w kategoriach polityki, ale sam mówi, że nie zawsze należy się doszukiwać politycznych motywów postępowania. Równie dobrze ci sekciarze mogą mieć powody religijne, zrozumiałe tylko dla nich. W każdym razie są zbyt mądrzy, aby długo podtrzymywać to oszustwo. Moim zdaniem to już końcowa faza działań człowieka, kimkolwiek był, który pokazał się na górze w ciemnościach wiernym i zaufanym zwolennikom Nazarejczyka.
Klaudia Prokula przerwała swój wywód, bo zauważyła, z jakim zdumieniem jej słucham. Jeszcze raz rozłożyła ręce i zapewniła:
– Ja w to nie wierzę. Opowiadam tylko, co inni mówią. Przecież chyba jego najbliżsi uczniowie nawet po ciemku nie mogli się pomylić, chyba że sami byli wciągnięci w te intrygi. Powiedz mi tylko jedno: czy wspomniałeś mu o mnie?
– Nie mogę ci tego jasno wytłumaczyć – rzekłem dyplomatycznie, mocno zmieszany – ale nie mógłbym mu o tobie powiedzieć, choćbym chciał. Kiedy go zobaczyłem, wszystkie myśli uciekły mi z głowy.
– To samo mówiła mi Joanna – przyznała zadowolona Klaudia. Ku mojemu zdziwieniu wcale mnie nie skarciła. – Ale ona zebrała do chustki ziemię z miejsca, po którym, jak zapamiętała, stąpał Jezus, i przyniosła mi, abym mogła jej dotykać albo zrobić sobie okład na noc. Ale już nie potrzebuję. – Patrzyła na mnie tajemniczo i zupełnie mnie zaskoczyła, mówiąc: – Widzisz, byłam na górze i on mnie uzdrowił.
– Dostrzegłszy moje osłupienie, parsknęła wesołym śmiechem, klasnęła w dłonie i zawołała: – Ale cię zaskoczyłam! Siadaj koło mnie, Marku, i ty też usiądź, dziewczę, gdzie chcesz. Nie, nie znaczy to, że byłam fizycznie na górze, ale tamtej nocy miałam po raz pierwszy od bardzo dawna dobry sen. Wiesz, że jestem kobietą wrażliwą i kapryśną. W moich snach szczypano mnie, targano za włosy, bito po twarzy, a wszystko było wyraźne i prawdziwe! I nie mogłam się poruszać, choć bardzo chciałam i próbowałam, aż w końcu wracał mi głos i od własnego krzyku budziłam się tak spocona i zbolała, że bałam się zasypiać na nowo. Ale mówiliśmy o górze… Dużo o niej myślałam, więc nic dziwnego, że tamtej nocy, dzięki mej wrażliwości, znalazłam się na niej we śnie. Było tak ciemno, że raczej odgadłam, niż zobaczyłam kilka nieruchomych postaci trwających na kolanach w oczekiwaniu. I we śnie wcale się nie bałam. Potem podeszła do mnie jakaś świetlista istota, a ja nie śmiałam podnieść głowy, aby na nią spojrzeć. Naprawdę się nie bałam, ale we śnie czułam, że lepiej nie patrzeć w jej twarz. Ta istota ciepło do mnie przemówiła: „Klaudio Prokulo, czy słyszysz mój głos?" Odpowiedziałam: „Słyszę". On powiedział: „Jestem Jezus Nazarejski, król żydowski, którego twój mąż Poncjusz Piłat dał ukrzyżować w Jeruzalem". Odparłam: „Tak, ty jesteś". Potem mówił do mnie o owieczkach, czego nie zrozumiałam, ponieważ nie znam się na hodowli owiec i dlatego wszystkiego nie zapamiętałam. A on patrzył na mnie jakby z wyrzutem, gdy na końcu rzekł: „Jestem drzwiami owczarni. Nie pozwolę, by złodzieje i rabusie zabijali moje owce". Od razu zrozumiałam, że uważa Poncjusza Piłata za złodzieja i rabusia, więc szybko zapewniłam: „On na pewno już więcej nie będzie prześladował twoich owiec. Ciebie też by nie zabił, gdyby nie musiał ze względów politycznych". Ale on nie słuchał moich wyjaśnień. Doszłam więc do wniosku, że cała ta sprawa jest dla niego tylko historią i że już nie czuje żalu do Poncjusza Piłata. Mówił jeszcze dalej o owcach i rzekł: „Mam też inne owce". Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć, więc szepnęłam: „Wiem, że jesteś dobrym pasterzem". Zdaje się, że się ucieszył z moich słów, bo zaraz rzekł: „Tyś to powiedziała. Jam jest dobry pasterz, a dobry pasterz odda życie za owce swoje". We śnie zaczęłam szlochać i nawet pomyślałam, żeby go prosić, abym mogła zostać jego owieczką. Ale się nie odważyłam. Poczułam tylko, że położył rękę na mojej głowie, i z tym się zbudziłam, ale nawet wtedy czułam dotyk jego ręki. To był dobry sen, najlepszy, jaki kiedykolwiek wyśniłam. Chciałam dokładnie wszystko zapamiętać, niczego nie uronić, a potem zasnęłam i spałam długo. Od tej nocy nigdy już nie dręczyły mnie koszmary senne. Myślę, że mnie uzdrowił pod warunkiem, że Piłat nie będzie prześladował jego zwolenników.
Klaudia Prokula zachichotała jak mała dziewczynka, lecz zaraz z zakłopotaniem położyła palec na wargach i kontynuowała:
– Spokojnie mogłam złożyć taką obietnicę. Przecież Poncjusz Piłat nie ma żadnego powodu do prześladowania zwolenników Nazarejczyka! Przeciwnie. Jeśli utworzą partię polityczną, to co najwyżej będą siać niezgodę wśród Żydów. A to idzie w parze z polityką Rzymu. Oczywiście sny są tylko snami. A o owieczkach mówił mi z pewnością dlatego, że jak słyszałam, często w swoim nauczaniu nawiązywał do owiec. Ale co tam!… Sen był wyraźny i widziałam go tej samej nocy, kiedy ty z dziewczyną byliście na górze. A najważniejsze, że jestem wyleczona z upiornych snów. Lekarz Heroda Antypasa zapewniał mnie, że na poprawę wpłynęły kąpiele w gorących źródłach siarkowych i jego opieka. Nie chcę go urazić, więc obdaruję go odpowiednimi prezentami. Ja jednak, i śmiej się, jeśli chcesz, wierzę, że Jezus Nazarejski uczynił mi łaskę i uzdrowił mnie we śnie, ponieważ dużo o nim rozmyślałam i cierpiałam przez niego koszmarne sny. – Po czym chełpliwie oświadczyła: – Wy mogliście sobie widzieć na górze kogokolwiek, a ja w moim śnie widziałam prawdziwego Jezusa Nazarejskiego. Niemniej Joanna zapewnia, że na górze rozpoznała Jezusa Nazarejskiego, i ja w to nie wątpię.
– Czy w twoim śnie naprawdę powiedział, że ma również inne owieczki? – spytałem szybko, drżąc z radości, bo przemyślałem już jej sen. – Jeśli tak, to i za te inne oddał życie. Myrino, słyszałaś? Nie uważa nas za obcych!
– No nie, ta owcza pasja idzie już za daleko! – zawołała Klaudia Prokula, parskając głośno śmiechem. – Znam Jezusa Nazarejskiego i prawie wierzę, że zmartwychwstał i jest synem Bożym. Joanna nauczyła mnie modlitwy, którą mogę odmawiać w razie potrzeby. Zamierzam też przestrzegać jego nakazów… Oczywiście jeśli będę to mogła robić po kryjomu i bez uszczerbku dla swojej pozycji. W każdym razie muszę składać ofiary bóstwu opiekuńczemu cezara, ale inni bogowie rzymscy już mnie nie obchodzą. Tylko w żaden sposób nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, co z tego wszystkiego mam zdradzić Poncjuszowi Piłatowi. On jest ogromnie konserwatywny, studiował prawo i w cuda nie wierzy.
– Myślę – powiedziałem po chwili namysłu – że będzie najlepiej, jeśli jak najmniej będziesz mu mówiła o Jezusie Nazarejskim. Cała ta historia była dla niego nieprzyjemna i naruszyła jego poczucie sprawiedliwości; jeśli mu ją przypomnisz, niewątpliwie się rozgniewa.
– Trudno zrozumieć, co on myśli naprawdę – zauważyła Klaudia Prokula. – Jako urzędnik Rzymu przyzwyczaił się kryć swoje uczucia tak głęboko, że chwilami zastanawiam się, czy je w ogóle posiada. Nie jest jednak złym człowiekiem. Judea zasługuje na gorszego. Nazywają go złodziejem i rabusiem, ale to wynika ze zwykłego fanatyzmu żydowskiego. Chyba masz rację. Nie będę mu nic opowiadać, chyba że sam spyta… Pomówmy o czymś innym – ciągnęła, przyglądając mi się badawczo. – Ucieszył mnie twój obecny wygląd, jesteś gładko ogolony i ubrany jak przyzwoity człowiek. Widzę, że spotkanie na górze dobrze ci zrobiło, bo już się bałam, że Żydzi zamącili ci w głowie. Miałeś tak zacięty wyraz twarzy, że lekarz Heroda pytał mnie, co ci właściwie jest. Może już czas, byś wracał do Rzymu? Właśnie teraz kwitną róże w Bajach. Stamtąd blisko do Capri. Jeden z tutejszych przyjaciół byłby ci wdzięczny, a wdzięczność tę wyraziłby konkretnie, gdyby od czasu do czasu otrzymał za twym pośrednictwem wiadomości o stanie zdrowia cesarza. Oczywiście wstępnie należałoby się umówić co do sposobu prowadzenia korespondencji, bo otwarte pisanie o tych sprawach grozi śmiercią.
Przechyliwszy głowę Klaudia długo patrzyła na Myrinę. Chyba się jej nie spodobała, bo wzruszyła pochyłymi ramionami i powiedziała z gniewem:
– Roczna banicja powinna wystarczyć dla ostudzenia zbyt gorącego amanta, więc znowu będziesz się nadawał dla Tulii. Zdaje się, że w ciągu tego roku jedno małżeństwo udało się jej rozwiązać, a drugie zawiązać, czyli możecie zaczynać od początku. Nikt cię w Rzymie nie będzie prześladował, skoro to ona cię namówiła do wyjazdu.
Chyba mówiła prawdę. W Rzymie nic mi już nie grozi. Poczułem w sercu ból. Nie przez Ciebie, Tulio, tylko przez swój głupi egoizm, bo udało Ci się wmówić mi, że przyjedziesz za mną do Aleksandrii.
– Sądzę, że nigdy już nie wrócę do Rzymu – powiedziałem z goryczą. – Mdli mnie na samą myśl o różach.
– W każdym razie zwiedź Cezareę – kusiła Klaudia Prokula.
– To nowe, cywilizowane miasto, bez porównania wspanialsze od Tyberiady Heroda Antypasa. Odpływają stamtąd statki, dokąd tylko chcesz. Tam też otrzymasz wskazówki, które ci pomogą zorganizować życie. Rzymianinowi nie wystarczą ani piękne Żydówki, ani miniaturowe Greczynki.
Niespodziewanie Myrina zakończyła rozmowę. Podniosła się spokojnie z krzesła i uroczo podziękowała Klaudii Prokuli za zaszczytne przyjęcie u niej. Potem spokojnie poklepała mnie po twarzy, najpierw z jednej, potem z drugiej strony, wzięła za rękę i wyprowadziła. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze i rzekła:
– Dostojna Klaudio Prokulo, nie martw się, dokąd Marek pójdzie i czym się w życiu będzie zajmował. Już ja, Myrina, zadbam, aby przynajmniej ta owieczka nie zginęła…