39747.fb2 Tam, gdzie spadaj? anio?y - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 34

Tam, gdzie spadaj? anio?y - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 34

– Będą go panie odwiedzać? – spytał lekarz z lekkim uśmieszkiem.

– Będziemy – odparła Anna.

– On je lubił. Często wystawał pod ich oknami – wtrąciła nagle żona lekarza, wykazując coś na kształt zrozumienia. – Może powinniśmy porozumieć się z wami, ale sama pani wie, formalnie wszyscy mamy do niego takie samo prawo.

– Jak to takie samo…? – zaczęła kłótliwie babcia, lecz Anna spiorunowała ją wzrokiem.

– To przecież tylko obcy, bezdomny włóczęga – ciągnęła żona lekarza. – A mąż załatwił mu miejsce w przytułku.

– On tam umrze, samotny i opuszczony – szepnęła babcia, a Pani Sama nagle, gwałtownie, przytaknęła ruchem głowy.

– Tacy jak on umierają na ulicy. Są zagłodzeni, nikt się nimi nie interesuje, cierpią na różne choroby, czasami groźne dla normalnych ludzi. AIDS, wszawica, świerzb, choroby skórne… – wtrąciła żona dentysty. – Chyba lepiej, żeby umarł w cieple i pod dachem niż w tej ruderze. Wystarczająco długo tu mieszkał. Najwyższy czas, żeby ktoś się tym zajął.

Lekarz nabazgrał adres na wyciągniętym z kieszeni fartucha bloczku, a potem usiadł koło kierowcy. Karetka ruszyła i wszyscy się rozstąpili. Annie wydało się, że zza zasłoniętych szyb czuje na sobie uważne, a zarazem, znaczące spojrzenie.

Obie z babcią zerknęły na małą karteczkę.

– To na szczęście blisko. Na skraju miasta – powiedziała babcia.

– Pół godziny samochodem – przyznała Anna. Milcząc, wracały do domu i obie myślały o tym samym: czy Anioł, nawet ułomny, może przebywać w przytułku? I co będzie, gdy ktoś go tam rozpozna?

– Nie, to niemożliwe – powiedziała Anna głośno. – Nikt nigdy nie dostrzeże w nim Anioła. Nam też przyszło to z takim trudem.

Nie bójcie się, nikt mnie nie rozpozna – chciał powiedzieć im Ave, lecz w zgodzie z zasadami panującymi w anielskiej gromadzie, wolno mu było rozmawiać tylko z ludzkimi Istotami będącymi pod jego ochroną. Nawet nie wiedział, czy inni ludzie by go usłyszeli.

“Nie obawiaj się, kobieto. Nikt mnie nie rozpozna. Wy, ludzie, nie rozpoznajecie ani Aniołów, ani proroków czy świętych, ani nawet Bogów. A jeśli tak się dzieje, to tylko przypadkiem, i jedynie za pośrednictwem wybrańców, którzy mają szósty zmysł, trzecie oko. Ale tych, którzy je mają, uważacie za szaleńców i nie słuchacie ich, nawet gdy krzyczą. Więc nikt mnie nie rozpozna, a resztki Anioła pozostałe we mnie będą mnie przed wami chronić, a nie demaskować”, mówił Ave w myślach, odjeżdżając daleko od małej Istoty.

Od kilku dni, odkąd jego jedyne ocalałe anielskie pióro zwiększyło Moc, nie odczuwał ani upływu czasu, ani odległości. Mimo to, gdy już przybyli na miejsce i pielęgniarze rozbierali go z brudnych ubrań, obcinali włosy i kąpali, nie pozwolił sobie odebrać drewnianych koralików.

– Zostaw je – powiedział starszy do młodszego, który chciał wyszarpnąć paciorki z zaciśniętej dłoni pacjenta. – Może to coś dla niego znaczy? Zabierzesz i dostanie szału lub skoczy z okna? Z nimi nic nie wiadomo. Patrz, jakie ma oczy…

Koraliki były ciepłe. Przestały stygnąć. Ave, gdy już położono go w łóżku, w czystej, spranej aż do dziur pościeli, przytulił je do twarzy i odczuł bliskość swojej małej Istoty. Nie była jeszcze w pełni bezpieczna, ale żyła.

Rozejrzał się po wielkiej sali, w której się znalazł. Było tu więcej łóżek niż ludzi i więcej bólu niż w jakimkolwiek innym miejscu. Ten ból gorącą falą ogarnął jego ciało.

– Jezu, ale ma oczy… – wykrzyknęła gruba salowa, roznosząca zupę – No, co tak je wytrzeszczasz?

Aby zlikwidować wszawicę, włosy podopiecznych strzyżono w przytułku do gołej skóry. W chudej i bezbronnej twarzy Bezdomnego oczy lśniły teraz jak dwa jeziora. Salowa bezwiednie zatopiła w nich spojrzenie i natychmiast wycofała się na bezpieczną odległość. Poczuła głęboki zawrót głowy i spadanie. Spadała gdzieś głęboko, coraz głębiej, w nieznaną otchłań… Nie, przeciwnie! Frunęła wysoko w górę, w bezkres nieba…

– O jejku, w głowie mi się kręci. Pewnie ciśnienie spada – mruknęła do siebie i z energią zaczęła, karmić Bezdomnego, unikając jego wzroku.

Dyżurny lekarz uprzedził, że nowy podopieczny jest prawdopodobnie głęboko upośledzony i że trzeba go będzie myć, karmić i traktować jak dziecko.

“I po co to – to żyje?”, pomyślała, uprzytamniając sobie, że na szczęście tacy jak on żyją krótko. Na szczęście i dla nich, i dla normalnych ludzi.

Gdy Ewa dowiedziała się, że Bezdomnego zabrano do przytułku, ku rozpaczy rodziny od razu skoczyła jej temperatura. A już wydawało się, że najgorsze mają za sobą. Przecież pióro, choć ani Anna, ani Jan nie wiedzieli, z jakiego powodu, wyraźnie urosło! Wydłużyło się co najmniej o kilkanaście centymetrów, jego stosina stwardniała i wyrosły z niej kolejne, mniejsze piórka. Gdy zapadał zmrok, jego blask intensywniał, przyćmiewając blask ognia w kominku. Patrząc na pióro, mieli niepokojące uczucie obcowania z czymś nadnaturalnym. Wiedzeni instynktem, schowali je za szafą w pokoju dziewczynki, gdyż jak stwierdziła Anna: “Nie wolno go nadużywać. Ono przecież nie jest nasze, tylko jego”.

Wszyscy uwierzyli, że bliskość pióra rozpędza kolejne, agresywne ataki choroby Ewy. Od czasu wyprawy nad staw temperatura dziewczynki unormowała się, ustąpiły zawroty głowy i nagłe zasłabnięcia. A teraz znów to wracało.

Kolejne badania w szpitalu zaciemniały obraz. Były na przemian to lepsze, to znowu niepokojące.

– Tak czasem bywa w tej chorobie – mówił lekarz z miną, która świadczyła zarówno o współczuciu dla małej pacjentki i jej rodziny, jak i o profesjonalnym zaciekawieniu “nietypowym casusem”. Annie jednak szepnął cicho, że choć nie powinna tracić nadziei, to “ten typ białaczki lubi się przyczaić, za to gdy wróci z pełną mocą, no to… pani wie…” Anna nie chciała wiedzieć.

Na razie Ewa, na wszelki wypadek, od paru dni leżała w łóżku. Pod górą od piżamy chowała małe, puszyste, niemal żywe stworzonko, które wyrwała ze stosiny dużego pióra, jak nakazał Bezdomny. Całe pióro nie mieściło się już pod jej ubraniem i mógłby je dostrzec ktoś niepożądany. Gdy wyrywała z niego tę jedną pierzastą kitkę, miała poczucie straty, jakby uszkodziła bezcenne arcydzieło. Najwyraźniej jednak niewielki puszek czuł się dobrze blisko ciała dziewczynki, gdyż przylgnął do jej serca i tak pozostał.

– Co mam robić? – zastanawiała się Ewa. Wiedziała, że sama nie wymyśli niczego mądrego, że nigdy w życiu nie odgadnie anielskich zamysłów; jedynie pióro może jej podpowiedzieć właściwe działanie i stosowny moment. Lecz na razie nie dawało żadnego znaku.

Mijały kolejne dni i nic się nie działo. Zmieniło się tylko to, że gdy teraz Ewa podchodziła do okna, by spojrzeć na jesienny ogród, a jesień powoli już miała się ku zimie, często widziała w nim tatę.

Tata wychodził do ogrodu rankiem, pojawiał się w nim po obiedzie, a gdy zapadała wczesna o tej porze roku noc, siadał mimo chłodu na ławeczce i wpatrywał się w niebo. Ewie patrzącej z okna na pięterku wydawało się, że jego wargi się poruszają. Mówił coś do siebie. Co? Nie chciała pytać.

A Jan tymczasem powtarzał bezgłośnie:

“Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie…”

Po raz pierwszy czuł, że w pełni rozumie, co to naprawdę znaczy. Zdał sobie sprawę, że wcześniej pojmował tylko drugi człon myśli Immanuela Kanta, który wydawał mu się o wiele ważniejszy, nad pierwszym zaś przechodził obojętnie. Dopiero teraz mógł powiedzieć, czym naprawdę jest gwiaździste niebo.

Wpatrując się w blask płynący z ekranu komputera, nigdy nie odkryje praw moralnych. W kontakcie zaś z przyrodą można, nawet bez wiedzy o kamiennych tablicach Mojżesza, usłyszeć, jak Matka Natura woła: Nie zabijaj! Nie kradnij! I wreszcie: “Nie będziesz miał innych Bogów przede mną!”, rozmyślał, śledząc mrugające gwiazdy. Niektóre z nich sprawiały wrażenie, że spadają, i nagle Jan wydobył z pamięci zapomniane słowa zmarłej matki: “Gdy spada gwiazda, pomyśl życzenie, a się spełni…” I Jan intensywnie myślał w rytm spadania gwiazdy: “Chcę, żeby moja córka była zdrowa. Chcę. Sprawcie to…”

Tkwiąc w nocnym ogrodzie i wpatrując się w niebo, Jan pojął, że swoim bogiem uczynił technologiczną cywilizację, genialne wytwory myśli ludzkiej, skomplikowane, fascynujące procesy wydzierania przez naukę kolejnych tajemnic światu. Teraz, gdy zasiadał przed komputerem i wędrował po bezkresie Internetu, nie traktował go już jako najwspanialszego ze światów; zrozumiał, że jest tylko narzędziem; dostrzegł, jak niewiele znaczącą drobinką jest Internetowa Droga wobec Drogi Mlecznej, bez której ta drobinka nigdy by nie powstała. Zrozumiał też, że astronom poszukujący jedynie fizyczno-matematycznych praw rządzących wszechświatem nigdy ich nie odkryje ani nie ujmie w żaden wzór, gdyż ponad nimi jest jeszcze coś o wiele ważniejszego, coś, co daje moc i życie nieskończoności kosmosu. Także Ziemi i ludziom, którzy ją zamieszkują.

– Jedziemy jutro do niego – powiedziała przed snem Ewa, gdy cała rodzina zgromadziła się przy jej łóżku na dobranoc. Dziewczynka wiedziała, że robią to codziennie, by dodać jej otuchy przed kolejną nocą i ustrzec od sennych koszmarów. Co przyniesie następny dzień: poprawę czy pogorszenie? A może nic. Dla taty, mamy i babci “nic” dawało już nadzieję, lecz dla niej był to stan gorszy niż kolejny atak choroby. W swej jeszcze dziecięcej niecierpliwości myślała, że lepszy już byłby koniec wszystkiego!… niż to przedłużające się wyczekiwanie nie wiadomo na co.

“Miał stać się cud, a cuda są przecież jak uderzenia pioruna!”, myślała gniewnie, rozczarowana. Nie chciała dopuścić myśli, że Anioł ją zawiódł.

– Dobrze, jedziemy do niego jutro. Ugotuję mu kompot ze śliwek i trochę rosołu – oznajmiła babcia, a dziewczynka uśmiechnęła się wyrozumiale. Dla babci kompot i rosół były symbolami dbania o chorego, choć wiedziała, że akurat ten chory nie był zwykłym pacjentem.

– Jedziemy – potwierdziła Anna z ulgą.

Coś zaczynało się znowu dziać. Ona także wolała coś robić, niż biernie oczekiwać na cud. Jej zdaniem, cud już nastąpił – świadczył o tym blask pióra wydobywający się zza szafy, nie o takim jednak cudzie marzyła. Może ten okaleczony Anioł nic nie mógł zrobić, by ocalić jej córkę? Może zjawił się tylko po to, by łatwiej pogodzili się z nieuchronnością losu i by uwierzyli, że fizyczna śmierć ich jedynego dziecka nie będzie śmiercią całkowitą, skoro gdzieś, nie wiadomo gdzie, jest miejsce, które zamieszkują Anioły? Ale dla Anny nie było to żadną pociechą. Kochała życie i chciała życia dla swojej córki.

Nazajutrz po śniadaniu wsiedli do samochodu. Wiedzeni odruchem, wieźli drobne prezenty, jakby jechali z wizytą do chorego. Jan zdecydował się dać Bezdomnemu album z łabędziami, gdyż uznał, że widok wielkoskrzydłych, śnieżnobiałych ptaków powinien go ucieszyć. Babcia trzymała na kolanach dwa słoiki, z rosołem i z kompotem. Anna skryła w kieszeni małą glinianą figurkę, którą ulepiła w ostatnich dniach.

– A wy do kogo? Bo jak na wizytę, to tylko rodzina – powiedziała gruba salowa, zastawiając sobą drzwi.

– Rodzina! – zawołała Ewa, uprzedzając pozostałych.

– Rodzinom to tu się nie chce przychodzić – odparła kobieta, patrząc na nich z podejrzliwym zdziwieniem. Przepuściła ich niechętnie i z pewną wrogością.

Oni zaś rozglądali się dokoła z poczuciem winy. Było tu szaro i biednie. Ale czy w ruderze na osiedlu było lepiej? To zależy. Tam miał nad głową niebo, a przed sobą bliskość lasu i łąki; tu szare, kostropate ściany, sufity z zaciekami i grubą, drucianą siatkę, odgradzającą teren przytułku od przedmieścia.

– Nic nie je, nie mówi, jest głuchy jak pień i daliśmy mu okulary – poinformowała salowa, która szła przed nimi w poczuciu swej ważności. To był w końcu jej podopieczny, a rodzina nie ma prawa się wtrącać.

– Okulary? – zdziwiła się babcia.

– Słoneczne, z plastiku. Bo co? Nie wolno? Jakżeście rodzina, to powinniście za nie zapłacić – stwierdziła wrogo kobieta.

– Ale po co okulary? – spytał Jan.