39747.fb2
Podczas kolacji rozmawiali tylko o wypadku. Anna mówiła, że może to i dobrze, że Pani Sama nikogo nie ma, bo nikt teraz nie cierpi. Jan rozprawiał nad rolą przypadku w życiu człowieka, babcia zaś przypominała sobie historie ludzi, którzy zapadli w śpiączkę.
– Śpiączka, czyli koma. Tak to się nazywa w języku medycyny. Czytałam w gazetach – mówiła szybko. – Zdarzało się, że człowiek spał kilka lat, bez czucia i ruchu, karmiony przez rurki, a potem powoli umierał, jak roślina na zimę. Albo, nagle, po siedmiu latach, budził się w przekonaniu, że to czwartek, bo zasnął w środę. Nie ma też pewności, czy człowiek w śpiączce słyszy, co do niego mówią, czy przebywa w jakiejś innej, własnej rzeczywistości, czy jego mózg pracuje, czy nie…
Nikt z dorosłych nie zauważył zachowania Ewy, jej lęku i narastającego smutku. A jeśli nawet zauważyli, złożyli to na karb przejęcia się tragicznym wypadkiem sąsiadki.
“Co ja zrobiłam… Boże, co ja zrobiłam”, powtarzała tymczasem Ewa, nie mogąc udźwignąć ciężaru swej winy.
Ave wiedział. Mimo odległości, która ich dzieliła, wiedział więcej o odczuciach małej ludzkiej Istoty niż wtedy, gdy wystawał przy płocie jej domu. Z wolna powracała mu anielska wiedza, niezależna od czasu i miejsca.
“Ona teraz cierpi. I jeszcze nie wie, że cierpiąc, doświadcza bólu, jaki nam, Aniołom, tak często sprawia opieka nad ludźmi. Ona wciąż jest dzieckiem, które wierzy, że anielska opieka to przeprowadzanie maluczkich i bezbronnych przez kładki nad przepaściami. Dopiero zaczyna pojmować, że Anioł musi niekiedy wybrać przedwczesny koniec życia lub sprawić ból swojej podopiecznej Istocie. Ona jeszcze nie wie, że droga ku zrozumieniu lub szczęściu wiedzie czasem poprzez cierpienie. Sądziła, że bycie Aniołem to jedynie czysta radość płynąca z udzielania pomocy, a tymczasem Anioły dźwigają zarówno wspaniałość, jak i nędzę ziemskiego świata, jego Dobro i Zło, wielkość i miernotę. Chwile czystej, prawdziwej radości są bardzo rzadkie, i w tym Aniołowie podobni są ludziom. Ona zaczyna tego doświadczać. Traci szczęśliwe dzieciństwo, w którym jedynym zmartwieniem był ból chorego ciała. Poznaje inny ból. Dojrzewa do życia, które, być może, będę mógł jej zwrócić. Tak, będzie żyć, choć wypłacze wiele łez. A mimo to warto żyć…”
– A co z twoim istnieniem, braciszku? Bezbolesne rozproszenie się w Mroku zamieniasz na bolesną, długotrwałą karę. Czy to się opłaca? – zaszemrał Vea w postaci karalucha, który przebiegał właśnie pod łóżkiem Avego w wielkiej szarej sali przytułku. Karaluchów było tu tak dużo, że ginęły masowo rozdeptywane grubymi trepami pacjentów.
– Skryj się, bo i ciebie zabiją – szepnął Ave.
– Więc chcesz, żebym żył? Pragniesz, żebym był przy tobie? Czy to możliwe, że zacząłeś mnie lubić? – spytał zaskoczony Vea i przebierając łapkami, wsunął się w siennik, na którym spoczywał jego bliźniaczy brat.
Ave milczał, poprawiając czarne, plastikowe okulary.
Ewa długo nie spała tej nocy. Świecąca w jej pokoju lampa zaniepokoiła w środku nocy Annę i Jana. Podchodzili na palcach pod drzwi córki, ale wszędzie trwała tylko cisza.
– Może czyta? Każdemu się zdarzy, że nie może zasnąć. Lekarz nie wspominał o bezsenności towarzyszącej chorobie, wręcz odwrotnie – powiedział z nadzieją Jan.
“Przejęła się wypadkiem Pani Samej. To zrozumiałe. W końcu była świadkiem. Swoją drogą, co ona tam robiła z temperaturą ponad 37 stopni? Miała leżeć w łóżku. Dlaczego tak nagle wybiegła z domu? I czemu aż tak bardzo jest przejęta? W gruncie rzeczy były sobie całkiem obce” – zamyśliła się Anna, podczas gdy szczeniak z zapałem obgryzał jej buty.
“Ewa oswoiła się z myślą, że to jej zagraża śmierć, ale nie umie pojąć, jak mogła dopaść kogoś, kto chwilę wcześniej był całkiem zdrowy. Może dotarło do niej, że śmierć bywa niespodziewana, i przeraziło ją to? Cieszysz się życiem, bawisz się z psem i nagle cię nie ma. To straszne przeżycie dla nas, dorosłych, a co dopiero dla trzynastolatki”, myślał Jan.
Ewa zgasiła lampę, gdy rodzice już spali. Ale w pokoju nie zapadł nocny mrok. Rozświetlał go ciepły i kojący blask, mocniejszy, a równocześnie inny niż wszystkie światła w domu.
Dziewczynka cichutko, na palcach, podeszła do szafy, za którą skryte było pióro. Już nie mieściło się w wąskiej szparze pomiędzy ścianą a meblem. Znowu urosło. Zgęstniało. Z grubej stosiny wyrastały coraz to nowe pióra, podobne temu, które było schowane w babcinej poduszce, a gęsty, złocistobiały puch okrywał całą stosinę, tańczył wokół niej, drżał i migotał. Żeby dotknąć pióra, musiałaby się przemóc, tak bardzo wydawało się nierzeczywiste i cudowne, a zarazem nieludzkie.
– To Moc. Ale dlaczego…? – szepnęła, niemal wystraszona.
Nie pojmowała tego, co się stało. Co zrobiła, że pióro zaczęło rosnąć? Nie wierzyła, że ona tego dokonała. Nie poczuwała się do dysponowania aż taką siłą. Ave powiedział jej, że anielska opieka jest pomocą w wyborze ludzkiego losu. Człowiek może to Aniołom ułatwiać lub utrudniać (“czy nawet uniemożliwiać”, dodała po namyśle). Ale równocześnie głęboko wierzyła, że anielska opieka służy do uszczęśliwiania ludzi; nigdy na odwrót. A przecież tym razem, działając w imieniu swego kalekiego Anioła, wyrządziła zło. Zatem dlaczego Moc pióra wzrosła? Czyżby Anioły świadomie sprawiały ludziom ból? Przysparzały cierpienia, zamiast ich chronić? Odbierały życie, zamiast je ratować? Co będzie z Panią Samą? Obudzi się czy umrze…? Ewa zasypiała spocona, rzucając się po łóżku. Szczeniak spokojnie spał na jej kołdrze, chwilami popiskując, jakby śnił o swojej właścicielce. Za oknem wolno rozpraszał się mrok nocy i szarzał kolejny jesienny dzień.
Blask pióra przygasał, ale tylko pozornie, by nie zwracać niczyjej uwagi. Dla obcych oczu miało być zwykłym piórem ze starej poduszki.
“Ta kobieta obudzi się po siedmiu dniach”, rozmyślał Ave. “Przez tych siedem dni i nocy swego snu-niesnu będzie miała wizję normalnego domu: mąż, dzieci, koty i psy. Dzieci krzyczą, w ogrodzie, kobieta z mężczyzna, śmieją się, koty wylegują się w słońcu, pies przynosi patyk, rzucony przez jedno z dzieci, wokół kwitną drzewa i kwiaty, brzęczą pszczoły, a z domu dobiega zapach pieczonego ciasta. Pełnia ludzkiego szczęścia. W swoim śnie-nieśnie kobieta zrozumie, że o szczęście trzeba walczyć. A mężczyzna, czuwając nad jej snem, wreszcie pojmie, czym byłaby dla niego jej utrata. Więc zrobią ku sobie ten pierwszy, odważny krok. Założą rodzinę. I wtedy kobiecie przybędzie odwagi ptaka, który musi dbać o swoje gniazdo. Ale mężczyzna już zawsze będzie żyć nieśmiało, kochać nieśmiało i równie nieśmiało umrze, na wiele lat przed nią. Z ich późno wyznanej miłości urodzi się dwoje późnych dzieci, z których jedno będzie normalne, lecz drugie nieco opóźnione w rozwoju. Gdyż zawsze musi istnieć równowaga – coś za coś, nic za darmo. Szczęście wystawia ludziom swoje rachunki. Ale to późne dziecko opóźnione w rozwoju będzie bardzo kochane, gdyż w tej kobiecie zawsze był nadmiar miłości – i chyba właśnie to tak bardzo przerażało mężczyznę. W zapisie tej kobiety były dwa losy. Miała cierpieć samotnie lub cierpieć w miłości z rodziną, doceniając krótkie, lecz intensywnie przeżywane chwile szczęścia. Oba losy oznaczały cierpienie, gdyż Ziemia potrzebuje cierpienia. Inaczej ludzie byliby jeszcze bardziej nieczuli i obojętni, niż są. Więc nie płacz, mała Ewo. Cierpienie i ból są niezbędne do przemiany. Przemiany nie tylko tej kobiety, ale i ciebie…”
– Czemu nie śpisz? – spytała salowa chropawym głosem, stając nad jego łóżkiem. – Wszyscy już dawno śpią. A ty… Czasami mi się zdaje, że nigdy nie śpisz. Czuwasz. Ciekawe, co ci chodzi po tym głupim łbie?
…i salowa pacnęła Bezdomnego w głowę mocną, wprawioną w takie uderzenia dłonią. Zrobiła to niezbyt silnie i właściwie bez złości. Nie czuła do niego złości. Był jej obojętny, podobnie jak inni przechodni mieszkańcy tego szarego domu. Myślała tylko, że tacy jak on nie powinni chodzić po ziemi, przysparzając kłopotów “normalnym ludziom”. Choć z drugiej strony…
“Dzięki takim jak on mam pracę”, pomyślała i wiedziona niezrozumiałym dla siebie, instynktownym odruchem poprawiła koc, leżący na wątłym ciele Bezdomnego. Jak zwykle miał szeroko otwarte oczy, świecące w ciemności jak u kota, lecz przecież nocą nie można mu było włożyć plastikowych okularów. Westchnęła i nachyliła się nad nim, starannie unikając jego wzroku.
– Nie śpisz? Może chcesz pić? – spytała szeptem. – Mam w dyżurce herbatę…
Uśmiechnął się i pokręcił głową, więc odeszła, stąpając ciężko na żylakowatych nogach.
“Ludzkie Istoty są z natury dobre, choć czasem o tym zapominają. Trzeba im o tym przypominać”, pomyślał Ave, nim zamknął oczy. Lecz nie zasypiał. Anioły nie śpią. Zamknął oczy, by nie drażnić tych, którzy się nim opiekowali. Potrzebował opieki i tego miejsca. Był przecież pół aniołem i pół człowiekiem. Półczłowiek musiał coś zrobić ze swoim ciałem.
– Czy nie mógłbyś mnie polubić? – spytał Vea, wędrując znów w postaci insekta po jego kocu. Karakony lubią noce, gdyż wówczas czują się bezpieczne. I tylko nocą szukają pożywienia. Vea żywił się bliskością swego brata.
– Jest w tobie tyle miłości i zrozumienia, czemu nie chcesz się nimi podzielić? – zaszemrał, stukając sztywnymi, cienkimi łapkami o klatkę piersiową Bezdomnego. – Daj mi choćby odrobinę. Jestem przecież twoim bliźniaczym bratem, Ave…
Ave milczał, lecz na chwilę nakrył dłonią stworzenie, czując na skórze dotyk chropawego twardego pancerzyka. To nie było niemiłe, jak wcześniej sądził.
“Zło musi istnieć”, pomyślał, “to tylko człowiek nie musi z niego czerpać. Ma wybór. I musi mieć wybór”.
Pan Sam przyjechał na drugi dzień i już został w szpitalu. Siedział przy łóżku Pani Samej, trzymając ją za rękę, a gdy lekarze kazali mu odejść, pozostał na korytarzu pod drzwiami nieprzytomnej. Nie zauważył Ewy, która spędzała tu każdą wolną chwilę, jakby wierząc, że skoro to ona bezwiednie (“bezwiednie?! A ten jakiś termin? Ten niepojęty przymus zwabienia szczeniaka na drugą stronę ulicy?”) przyczyniła się do tragicznego wypadku, to jej obecność przyśpieszy rozwiązanie: Pani Sama obudzi się lub umrze. Najgorsze ze wszystkiego było oczekiwanie; te straszne godziny oglądania śpiącej, nieruchomej twarzy Pani Samej, w której jednak, co jakiś czas, pod nieruchomymi powiekami, drgały gałki oczne, jakby Pani Sama śniła.
– W zasadzie to my nie wiemy, czy ona coś czuje, czy słyszy, gdy tak śpi i śpi – odezwał się jeden z lekarzy w czwartym dniu po wypadku Pani Samej. – Być może słyszy każde z naszych słów, każdy hałas, dobiegający ze szpitalnego korytarza. A może przebywa we własnym nierzeczywistym świecie, wytworzonym przez jej mózg, i docierają do niej całkiem inne sygnały, niż my umielibyśmy sobie wyobrazić? Niewykluczone też, że nic nie czuje i nie słyszy, jest jak roślina. Szczerze mówiąc, niewiele wiemy o tym, co dzieje się z mózgiem człowieka w stanie komy. W ogóle niewiele wiemy o mózgu.
– Niektórzy twierdzą, że człowiek w komie jest bliżej Boga – powiedział w zamyśleniu siwowłosy, stary profesor, którego Pan Sam poprosił o konsultację. Z konsultacji nie wyniknęło nic nowego poza wiadomym już stwierdzeniem: może Pani Sama się obudzi – a może nie. Może stać się to jutro, za miesiąc, rok czy dziesięć lat – a może nigdy. Gdy jej ciało stanie się wiotkie jak u wyrwanej z ziemi rośliny, a fale encefalogramu niezbicie wykażą, że mózg przestał pracować – wtedy Pan Sam będzie musiał podjąć decyzję, czy jednak nie należy odłączyć Pani Samej od respiratora i kroplówki.
– Jedni decydują się na to po paru latach, inni nigdy, ale bywają tacy, którzy niecierpliwią się już po miesiącu. Wtedy to my podejmujemy decyzję. I czekamy – mówił profesor.
Za każdym razem, gdy Pan Sam wychodził z izolatki, żeby wreszcie coś zjeść czy przespać się, trafiał na Ewę. Dziewczynka albo siedziała skulona w fotelu na korytarzu, albo krążyła w pobliżu budynku. Lecz Pan Sam, skoncentrowany na własnym problemie, w ogóle jej nie zauważał. Patrząc na jego ściągniętą twarz, na której zastygł wyraz rozpaczy i nadziei, dziewczynka zastanawiała się, czy tak samo wyglądaliby jej rodzice i babcia, gdyby Aniołowi nie udało się jej uratować. Myślała też, że atak jej choroby byłby teraz w pełni uprawniony, jako kara za zło, które bezwiednie wyrządziła Pani Samej.
“…a może postąpiłam właściwie i tylko jej Anioł zaniedbał się w obowiązkach?”, myślała dziewczynka. Bo przecież tam, na jezdni, decydowały sekundy. No tak, ale Anioły są precyzyjne i potrafią chyba wyliczyć właściwy czas! Niczego nie pozostawiają przypadkom!
Pan Sam zapamiętał opinię lekarza, że ludzie w komie być może słyszą, co się do nich mówi. I teraz Ewa, skulona w fotelu pod drzwiami izolatki, słuchała cichego i niezrozumiałego mruczenia Pana Samego.
“Ciekawe, co on jej mówi?”, zastanawiała się. “Może opowiada jej o psie?”
Szczeniak już wrócił do domu i Pan Sam wyprowadzał go teraz na spacery, gdy wracał ze szpitala.
W szóstym dniu śpiączki Pani Samej, gdy pielęgniarki wyrzuciły Pana Samego, by nie przeszkadzał przy rutynowych zabiegach, a on wziął psa i spacerował z nim wokół szpitala, Ewa po raz pierwszy go zagadnęła.
– Czy pan jest krewnym? – spytała.
– Krewnym? Jak to “krewnym”? – zdziwił się Pan Sam.
– Więc jest pan jej kolegą – powiedziała ze zrozumieniem dziewczynka.
– Kolegą? – zdziwił się jeszcze bardziej Pan Sam. Ewa zastanawiała się przez chwilę, jakie określenie mogłoby pasować do sytuacji, i wymyśliła:
– A może jest pan jej chłopcem?
Wprawdzie Pan Sam wydawał się jej bardzo stary jak na chłopca – musiał mieć co najmniej trzydzieści trzy lata – ale słowo “narzeczony” byłoby jeszcze bardziej nie na miejscu. Narzeczeni chodzili, trzymając się za ręce, a nie tak jak Pan Sam z Panią Samą: niby razem, a zawsze osobno.
– Jej… chłopcem? – powtórzył oszołomiony Pan Sam i najpierw zaśmiał się, krótko i dziwnie, trochę tak, jakby zaszlochał, a potem powtórzył olśniony:
– Chłopcem…! Ależ tak! Jestem jej chłopcem!
– Naprawdę? W takim razie to trwa już bardzo długo – odparła Ewa. – Jakieś pięć lat, prawda?