39747.fb2 Tam, gdzie spadaj? anio?y - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

Tam, gdzie spadaj? anio?y - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

– On… on jest naszym… – zaczął niepewnie Jan, lecz przerwała mu babcia, uznając, że lepiej nie kłamać:

– To bezdomny z naszego osiedla. Znamy go od ośmiu lat. To chyba normalne, że chcemy wiedzieć, jak się czuje?

– Nienormalne. Nikt bezdomnych nie odwiedza. Nawet gdy mają rodziny. Rodzina czasem przyjdzie po ciało, ale na ogół nawet wtedy nie przychodzą – powiedziała salowa.

– Po ciało? – powtórzyła odruchowo Anna.

– Oni umierają szybciej niż normalni ludzie. Czasem sami to przyśpieszają, bo mają dość. Temu waszemu też niewiele brakuje.

Salowa przyjrzała im się podejrzliwie, a potem w jej oczach zalśnił nagły błysk zrozumienia:

– A może on ma jakiś majątek? Zapisał wam? Czekacie na spadek?

– Jak pani może… – zaczęła babcia, ale salowa ciągnęła:

– Był tu taki jeden. Pięć groszy nikt by za niego nie dał, a w materac wszył złote dwudziestodolarówki. I wtedy zlecieli się wszyscy krewni, których wcześniej w ogóle nie było…

– Pani tak nie wolno… – zaczęła z oburzeniem babcia, lecz Ewa szarpnęła ją za rękaw.

Sprzątaczki, na skrzypiących wózkach, zwoziły już korytarzem brudne talerze z resztkami kapuśniaku.

– No to idźcie. I uważajcie, dziś jest ich dużo, bo spadł śnieg. Jak wam któryś co ukradnie, to przytułek za to nie odpowiada – powiedziała salowa, nie kryjąc do nich niechęci.

Wielka, ponura sala była przepełniona. Jedni leżeli, skuleni jak dzieci, inni grali w karty, lecz większość siedziała nieruchomo, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. Babcię kolejny raz uderzyła cisza, która unosiła się pod sufitem i aż brzęczała. Taka cisza panuje tylko w szpitalach, gdzie leżą najciężej chorzy, i w hospicjach. Powietrze przepełniał charakterystyczny, niedobry zapach choroby, samotności, biedy i strachu.

– Śmierdzi, że głowa boli – dogadywała salowa, która czujnie, krok w krok, szła za nimi. Potem otwarła okno i do sali wdarło się świeże, mroźne powietrze. Anna pomyślała, że salowa zrobiła to na złość. Łóżko Bezdomnego stało najbliżej okna i jasne było, że w tym przeciągu długo nie wytrzymają.

Leżał pod wystrzępionym kocem, w tych tanich, czarnych okularach, kryjących szczelnie oczy. Wyglądał jak martwy. Musiał ich słyszeć, lecz nie odwrócił głowy w ich kierunku. Po jego łóżku przebiegł nagle czarny, obrzydliwy robak.

– Karaluch…! – otrzepała się Anna ze wstrętem, gdy Bezdomny nagle wyjął rękę spod koca i nakrył nią biegnącego owada. Łagodnie stulił dłoń i skrył stworzenie pod kocem.

– Mamy to dla ciebie, ale od tamtego czasu nic nie zrobiłam. I nie wiem, co mam robić. Ono nic mi nie mówi – przerwała ciszę Ewa. Poczuła, że patrzy na nią przez te czarne, nie pasujące do niego okulary. Milczał.

– Co to? – skoczyła nagle salowa, kładąc czerwoną, zniszczoną dłoń na brązowym pokrowcu. – Bez zgody kierownictwa nie wolno im niczego dawać! Jednemu przynieśli jedzenie, to zjadł naraz wszystko, pochorował się i umarł. Innemu dali scyzoryk i się pociął. Oni są jak dzieci. Co to jest?

I kobieta szarpnęła za pokrowiec, który Ewa położyła na łóżku Bezdomnego.

– Niech pani nie rusza! – krzyknął Jan, rzucając się w jej stronę.

– To tylko pióro – odparła dziewczynka.

– Pióro? – zaśmiała się niedowierzająco salowa.

Ewa spojrzała na nią z nagłym zrozumieniem i rozchyliła pokrowiec. Śnieżnobiałe pióro zalśniło na tle burego, surowego płótna.

– Rzeczywiście, pióro… Ale dlaczego? – spytała kobieta. Najpierw mimo woli cofnęła się o krok, a potem znowu podeszła i dotknęła pióra z zaskakującą delikatnością. Drobny puch zadrżał, a rozmigotane, dygoczące, malutkie piórka owinęły się na moment wokół jej grubych palców. Annę zaskoczył gest i odwaga salowej. Ona nigdy w życiu by go nie dotknęła!

– Dlaczego…? – powtórzyła tymczasem salowa.

– Bo to jest jego pióro – powiedziała Ewa tak, jakby to było oczywiste.

– Jego pióro… Mówiłam, że oni są jak dzieci – odparła kobieta nagle łagodnym, nieswoim głosem. – Jak dzieci… – powtórzyła, odwracając się nagle ku Bezdomnemu. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po krótko ostrzyżonej głowie. A potem wolno odeszła. Idąc, uważnie oglądała swoją dłoń.

Bezdomny nagle odsunął koc i usiadł na skraju łóżka. Anna ze wstrętem zauważyła, że karaluch wciąż tu jest, że wpełza pod spraną do szarej bieli długą szpitalną koszulę siedzącego.

– Ten karaluch… – zaczęła, ale urwała, czując, że mówi o czymś, co jest dla Anioła bez znaczenia.

“Bez znaczenia?”, pomyślała. “Nic nie jest bez znaczenia, nawet karaluch”.

– To już – powiedział do Ewy i choć usłyszała to tylko dziewczynka, oni natychmiast pojęli, co mówi.

Stali w milczeniu i patrzyli, jak bierze pokrowiec i wyjmuje pióro. Było ogromne i sprawiało wrażenie samoistnego, odrębnego Bytu. Promieniowało. Lśniło. Grało.

Odruchowo spojrzeli na salę. Ale żaden z lokatorów przytułku na nich nie patrzył.

“Czy oni nie widzą, że w tej sali znalazło się nagle prawdziwe, anielskie pióro? Że na ich oczach staje się cud?”, pomyślała zdumiona babcia.

…pióro tymczasem jakby rosło i sala zajaśniała od jego blasku. Strupieszałe ściany nagle się wygładziły, twarze bezdomnych stały się młode i świetliste. I przez moment sprawiali wrażenie szczęśliwych.

Bezdomny wstał z łóżka i ruszył z piórem ku otwartemu oknu. Chcieli iść za nim, lecz mieli uczucie, że ich nogi wrosły w ziemię. Więc pozostali przy jego łóżku, patrząc za nim rozszerzonymi oczami. Żadne nie umiało wydobyć głosu. Także wówczas, gdy Bezdomny wszedł na parapet szeroko otwartego okna…

Zsunął z siebie szarobiałą bluzę, i stał teraz, nagi, na tle wirujących za oknem płatków śniegu. Gdyby ktokolwiek spytał ich o jego płeć, to mimo nagości, żadne z nich nie umiałoby jej określić. Po prostu nie miała znaczenia. Dostrzegli za to, że jest chudy, niemal przeźroczysty.

Jego dłoń powędrowała ku plecom i wtedy wstrzymali oddech: puszyste, drżące, rozmigotane pojedyncze pióro rozwinęło się w potężny wachlarz i wydało im się, że składa się z tysiąca wirujących, roztańczonych piór. A poruszając się i tańcząc na wietrze, pióra grały. Wydawały z siebie głębokie i ciepłe tony, układające się w melodię, jakiej żadne z nich nigdy w życiu nie słyszało i nie usłyszy. Muzyka skrzydeł…

“Przecież on znowu ma skrzydła” – pomyśleli równocześnie. Ich umysły zlały się w jedność, a myśl rozbłysnęła jak płomienisty rysunek na szkle.

On tymczasem zdjął z twarzy tanie, plastikowe okulary i ostrożnie położył je na parapecie okna, jak cenny i ważny przedmiot. Odsłonięte oczy zalśniły w chudej twarzy jak dwa głębokie nieba, a gdy zwrócił je ku nim ostatni raz, zrozumieli ich słowny przekaz. Potem wzbił się w górę.

Jeszcze wciąż stali nieruchomo, jak sparaliżowani, gdy za nimi rozległy się głosy:

– Skoczył!

– Pofrunął – powiedziała Ewa.

– Spadł z okna! – rozległ się drugi głos.

– Wraca do siebie – poprawiła ich Anna.

– Mówiłem, że skoczy. Wyglądał na takiego, co to zrobi – orzekł trzeci głos za ich plecami.

– Odlatuje – oznajmił Jan, śledząc na niebie jaśniejącą, coraz mniejszą sylwetkę, przesłoniętą wirującymi płatkami śniegu.

– Nie upilnowaliście go! – zawołała salowa, wychylając się przez okno. – Nie upilnowaliście… – dodała ciszej, a w jej oczach nagle coś rozbłysło. Jednak nie było pewności, czy to łzy, czy płatki śniegu, który wiatr rzucił jej w twarz.

Odruchowo wzięła z parapetu czarne, plastikowe okulary i schowała do kieszeni. Poczuła ich ciepło, które po chwili powędrowało arteriami ku jej sercu i wtedy z jej oczu pociekły prawdziwe łzy. Pierwsze od paru lat. “Dał jej dar łez”, pomyślała Ewa.

– Zabił się – powiedziała grubym głosem kobieta i umilkła, a potem pomyślała zdumiona: “Przecież oni wszyscy tu, w tej sali, są moją rodziną. Przecież poza nimi nie mam nikogo”.