39747.fb2 Tam, gdzie spadaj? anio?y - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Tam, gdzie spadaj? anio?y - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

– Nic nie pamiętam – powtórzyła zdenerwowana dziewczynka.

Tam, gdzie zdaniem rodziców i babci powinien być w jej życiorysie jakiś dół i białe pióro, w pamięci była jedynie czarna dziura, w której słabo połyskiwały dziwne, mieniące się barwy, jakby ta czerń zjadła wszystkie kolory. Migocząca czerń niepokoiła Ewę. Wolała od niej nawet ostre światła lamp.

– To się zdarza – oświadczył lekarz, którego gruby głos nie pasował do okrąglutkiej postaci. – To tylko chwilowa amnezja, pod wpływem strachu, szoku, bólu. Dziewczynka powoli wszystko sobie przypomni, albo też na zawsze pozostanie jej taka mała, nieszkodliwa luka w pamięci.

– Nigdy nie można być pewnym, co w naszej pamięci jest ważne – szepnęła babcia.

– Chcę spać – powiedziała nagle Ewa i zamknęła oczy. Nie wiedziała, czemu pragnęła uciec od myśli o tym, co wiązało się z jakimś dołem, białym piórem i tym krótkim okresem, którego nie pamiętała. I nie chciała pamiętać.

Babcia wzięła ją za rękę i już po chwili dziewczynka zanurzyła się w spokojną szarość snu, w którym z wolna zjawiły się pogodne, jasne kolory, swobodne, nie uwięzione w żadnej czerni.

Ave ocknął się w ciemnościach i – w przeciwieństwie do ludzi, którzy po utracie przytomności i nagłym jej odzyskaniu najpierw sprawdzali, czy wszystko jest w porządku z ich cielesną powłoką – zaczął szukać swej tożsamości. Nie było jej. Ogarnął go lęk. Oto nie miał już skrzydeł, w których skupiała się jego Moc; w ich miejscu ziała ogromna rana, a on nie wiedział, kim teraz jest. Nie widział i nie wyczuwał Światła, które zawsze go prowadziło, nawet w największych ciemnościach. Zniknęło? Niemożliwe. Ono jest przecież wszędzie, więc czemu Ave go nie widzi?

Wyciągnął przed siebie rękę: nie była, jak niegdyś, przejrzysta i bezcielesna. To była ręka ludzka, choć pozbawiona sprawności i siły. Rozejrzał się wokół, lecz jego wzrok nie sięgał dalej niż do drzew, które go otaczały, zwieszając nad nim swe bezlistne konary, jakby i one chciały zamknąć przed nim Niebo. Wcześniej Ave zawsze widział Niebo, niezależnie od tego, gdzie się znajdował i czy miał otwarte, czy zamknięte oczy. Niebo było w nim i wokół niego; on sam był cząstką Nieba. Lecz Niebo zniknęło. To, co znajdowało się wysoko, ponad koronami drzew, i raz miało kolor szafiru, innym razem szarego błękitu lub szarej chmurności, a teraz było granatowoołowiane, nie było przecież TYM Niebem.

Na tle tego mroczniejącego granatu wyraźnie odcinał się gruby konar najbliższego drzewa, a na nim nieruchomo tkwił duży Czarny Ptak.

“Gdybym miał skrzydła choćby takie jak on…”, pomyślał Ave, a w tej samej chwili ptak przeobraził się w zmurszałą, promieniującą zimnym blaskiem hubę, wysysającą soki z bezsilnego konaru.

“To nie jest ptak ani huba. To Czarny. Chce się upewnić, że już nie wzbiję się ku Światłu”, zrozumiał Ave.

Trzy dni spędzone w szpitalu były dla Ewy trochę męczące, gdyż po raz pierwszy znalazła się w centrum uwagi obojga rodziców, do czego nie przywykła. Tato siadał na brzegu jej łóżka i usiłował opowiadać bajki, mimo że nie umiał. W jego bajkach neutrony walczyły z protonami, atomy wzbijały się w Niebo, uczeni niestrudzenie gonili neutrina i kwarki.

– Opowiedz mi lepiej o Księżycu. Kto na nim żyje? – prosiła dziewczynka.

– Na Księżycu uczeni odkryli lód. Jeśli jest lód, to znaczy, że mogła być tam niegdyś woda, a woda… – i tata płynnie przechodził do wykładu o warunkach niezbędnych dla powstania mikroorganizmów, mała Ewa zaś zasypiała.

Z kolei mama wzdychała i wpatrywała się w córeczkę z taką troską, że dziewczynka niepokoiła się, czy przypadkiem lekarze oprócz trzech złamanych żeber nie znaleźli u niej jakiejś innej, groźniejszej choroby. Jedynie babcia zachowywała się w miarę zwyczajnie, przynosiła słodkie kompoty, gęste od owoców, i to ona pamiętała, żeby na szpitalnej poduszce położyć jedną z domowych przytulanek, by obcy pokój stał się bardziej swojski. To babcia opowiadała prawdziwe baśnie o mądrych czarownicach, ślicznych, lecz głupiutkich królewnach i odważnych sierotach, które umiały zdobyć szczęście.

Wkrótce Ewa miała opuścić szpital.

Ave nie wiedział, jak długo leżał w lesie. Może trwało to długo, a może bardzo krótko, a on utracił poczucie czasu. Czas inaczej płynie dla ludzi, inaczej dla Aniołów, Ave zaś nie wiedział, kim teraz jest. Wiedział tylko, że nie powinien zostać tu, gdzie spadł.

Nie próbował frunąć, gdyż bez skrzydeł było to niemożliwe. Chciał wstać, tak jak wstają ludzie, i ruszyć przed siebie. Czuł bowiem, że dziwnym zrządzeniem losu jest blisko małej ludzkiej Istoty, którą miał chronić. Chciał się w tym upewnić i znaleźć się jeszcze bliżej niej. Lecz był ranny, nie miał też ludzkiej siły. Udało mu się jedynie pełznąć na zgiętych łokciach i kolanach wśród wilgotnego mchu, zeschłych liści z zeszłego lata i wystających korzeni drzew.

W ślad za czołgającym się Avem biegła zgniłozielona jaszczurka, szczerząc drobne ząbki i obserwując go uważnie wypukłymi koralikami nieruchomych czarnych oczu. W tej czerni mieniły się głęboko skryte, jakby uwięzione barwy. Ave nie widział jaszczurki, lecz czuł jej obecność. Nieważne, w co by się przemieniła, w ptaka, hubę czy w zeschły liść, zawsze będzie czuł jej obecność.

Nagle pojął, że nie tylko nie jest Aniołem. Pojął także, że nie jest człowiekiem. I że nie będzie mu dane nim zostać.

– Nie, nie jesteś człowiekiem – zaszeleściła za nim jaszczurka, pełznąc wśród przegniłych zeszłorocznych liści. – Jesteś pół aniołem i pół człowiekiem. Kalekim, ułomnym tworem. I nikt nie będzie cię żałował poza mną, gdyż nikt nie wie, gdzie jesteś. A jesteś równie daleko od Nieba, jak i od Ziemi, czyli jesteś Nigdzie.

Ave pojął, że Czarny ma rację. Z pozoru wydawało mu się, że pełznie, że dotyka ciałem chłodnej i burej powierzchni planety, po której zazwyczaj stąpają ludzie, ale szybko pojął, że to pełzła tylko jego kaleka powłoka. Czarny stale mu towarzyszył, wciąż się przeobrażając, gdyż szybkość, z jaką Czarni mogli zmieniać postać, zawsze przewyższała zdolności Aniołów.

Avemu pozostała tylko bezradność. Mógł też płakać. Więc zapłakał. Ale nie były to ludzkie łzy, które przynoszą ulgę w cierpieniu. Pół anioł, pół człowiek płakał nie nad sobą, lecz nad małym ludzkim stworzeniem, które nie wiedziało, co utraciło – i nigdy się tego nie dowie, nawet w godzinie śmierci. Płakał i czołgał się wytrwale.

Jaszczurka przeobraziła się w dżdżownicę i nadal pełzła za nim. Bura, wilgotna gleba, którą dżdżownica wchłaniała, ryjąc podziemne korytarze, była jej bliska. Wszak Ziemia była raczej planetą Czarnych niźli Aniołów.

Ewa tęskniła do domu i gdy wreszcie wróciła ze szpitala odetchnęła głęboko, choć to właśnie najbardziej bolało: głęboki oddech lub kaszel, które szarpały żebrami. Od razu też odkryła nad swoim łóżeczkiem jasną plamę – ślad po ulubionym obrazku z Aniołem Stróżem.

– Zdobędę dla ciebie nowy – powiedziała babcia, nie wyjaśniając okoliczności zniszczenia obrazka. Mała Ewa, nie wiedząc czemu, wolała o to nie pytać.

Ku swemu zadowoleniu dziewczynka stwierdziła, że tylko przez pierwszych kilka dni mama i tato poświęcali jej całą swoją uwagę, co było męczące. Przywykła bawić się sama. Mówiła głośno do siebie lub do przyjaciół: przytulanek, z których każda miała własne imię i które czasem odzywały się do niej bezgłośnie, gdy miały dobry humor; do drzewka szczęścia, które stało na parapecie okna i chyba lubiło małą Ewę; do drzewa wiśni za oknem. Ale na wiśniowym drzewie od paru dni przesiadywał obcy, wielki, Czarny Ptak, którego dziewczynka nie lubiła – i którego chyba nie lubiło drzewo, gdyż w miejscu, na którym ptaszysko zwykło czuwać, nie wypuściło pąków. Ten jeden, jedyny konar pozostał tej wiosny bezlistny i pozbawiony kwiatów.

Zanim żebra Ewy zrosły się i przestały boleć, zaczęło się prawdziwe lato. Ale na razie wciąż była wiosna. W czasie krótkiej nieobecności dziewczynki na jej osiedle, które tworzyło kilkadziesiąt niedużych, jednorodzinnych domów z ogrodami, położonych kilkanaście kilometrów od miasta, przybył nowy lokator. Odkryto go przypadkiem.

Siedmioletnia córka dentysty zapędziła się z psem do opuszczonych ruin. Ruiny – resztki jakiegoś domostwa, tkwiły na skraju osiedla: ślad, że przed budową tych czystych i ładnych domów nie było tu samych łąk, jak sądzili niektórzy, lecz nędzne przedmieście. Dziewczynka z wilczurem, któremu rzucała patyki do zabawy, podeszła pod starą ruderę i pies wytropił Bezdomnego. Na widok śpiącego obdartusa córka dentysty podniosła taki krzyk, że z najbliższych domków wybiegli mieszkańcy. Był to zły znak dla włóczęgi: krzycząca dziewczynka kojarzyła się wszystkim z nieokreśloną krzywdą. Jeśli płakała, musiało stać się coś złego. I gdyby obok rudery nie przechodziła akurat babcia, wszystko mogłoby skończyć się tragicznie. Dentysta, lekarz, biznesmen i polityk, mieszkańcy czterech najbliższych domów, choć na co dzień sprawiali wrażenie ludzi sympatycznych i dobrze wychowanych, teraz szarpali Bezdomnego tak dotkliwie, że na jego podartym ubraniu pokazały się plamy krwi. A Bezdomny wcale się nie bronił, i to było najgorsze. Obok, jak zwykle w pewnym oddaleniu, stała Pani Sama i choć cała jej sylwetka wyrażała sprzeciw, milczała. Babcia natomiast nie wahała się.

– Chcecie zabić człowieka? Za co?! – krzyknęła i czterech panów najpierw z oszołomieniem spojrzało po sobie, a potem puściło włóczęgę, który upadł u ich stóp jak szmaciana lalka.

– Czy coś ci zrobił? – spytała babcia krzyczącą dziewczynkę. Córka dentysty pokręciła głową.

– To czemu tak wrzeszczysz? – spytała znów babcia.

– Bo go nie znam – powiedziała dziewczynka.

– Każdy obcy to wróg? I tylko dlatego chcecie go zatłuc jak psa?

Babcia zażądała, by lekarz obejrzał rany Bezdomnego. Jednak włóczęga, który prócz nieartykułowanych jęków nie wydał z siebie ani jednego zrozumiałego słowa, nie pozwolił się dotknąć. Nikomu. Nawet babci. A widząc, że już nikt nie zamierza go bić, wczołgał się z powrotem do rudery.

– Czy on ma tam… zostać? – spytał niepewnie polityk.

– Mnie tam wszystko jedno, byle nie właził pod oczy porządnym ludziom – odrzekł dentysta.

– Niech siedzi. Pewnie i tak za kilka dni gdzieś polezie, jak to włóczęga – zakończył lekarz.

Babcia podeszła bliżej, ale na widok jej cienia Bezdomny, skryty w kącie, zakwilił jak ranny ptak, więc szybko się wycofała.

Odeszły obie z Panią Samą. Sama szła, jak zwykle drobiąc małymi kroczkami i nic nie mówiąc, ale rzucając ku babci spojrzenie, mówiące: “Też bym tak zrobiła, ale nie umiem”.

Pani Sama miała zapewne imię i nazwisko, lecz nikt się tym nigdy nie interesował. Była osobą mało ciekawą dla sąsiadów, a poza tym trzymała się od wszystkich z daleka. To Ewa wymyśliła dla niej określenie “Pani Sama” – i tak już zostało, choć nie do końca odpowiadało to prawdzie. Pani Sama miała w końcu psa, a raz na miesiąc, lub rzadziej, odwiedzał ją wysoki, chudy pan, którego mała Ewa szybko przezwała Panem Samym.

Babcia wróciła do domu, zostawiając w pół drogi przypadkową milczącą towarzyszkę.

Niemiłe zdarzenie szybko uleciało z pamięci mieszkańców, ale niechcący obróciło się na korzyść Bezdomnego: czując mimowolny niesmak do samych siebie, żaden z poważanych obywateli nie zażądał, aby policja przepędziła obcego z osiedla. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Bezdomny wyjątkowo tu nie pasował, a jednak jego akurat pozostawiono w spokoju. Zapewne dlatego, że ów obszarpany, nielegalny lokator nie czynił niczego, co wzbudzałoby sprzeciw mieszkańców osiedla. Był także inny powód – wstyd, który czaił się gdzieś na dnie ich podświadomości. Bezdomny był jak wyrzut sumienia, które można było uciszyć drobnymi aktami miłosierdzia. Prawie niczego bowiem od nich nie oczekiwał i niewiele przyjmował.

W dniu, w którym został odkryty, Bezdomny zgodził się wziąć tylko wodę i trochę chleba. Później pozostawiał nietknięte przynoszone mu kanapki z wędliną i naczynia z zupą; przyjął jedynie stare dżinsy dentysty i sweter lekarza oraz koc od Pani Samej. Gdy nie zabrał kołdry i poduszki, daru od biznesmena, wszyscy pojęli, że potrzeby tego dziwaka są niezwykle małe i że należy to uszanować. Bezdomny nie pozwolił też dotknąć swoich ran; widocznie sam obmył je wodą, którą tego pierwszego dnia przyniosła mu babcia, i nazajutrz nie krwawił.

Nieproszony gość został, a wszyscy tak się przyzwyczaili do jego niewidocznej, milczącej obecności, że uwierzyli, iż był tu zawsze.

Niewielu mieszkańców osiedla zauważyło, że niemal w tym samym czasie w dachu rudery, w zapadlinie utworzonej przez przegniłe gonty, uwił sobie gniazdo wielki Czarny Ptak. A już z pewnością nikt nie dostrzegł, że Czarny Ptak umiał być niewidoczny, zmieniać postać lub przebywać w wielu miejscach naraz.

Ave jako Anioł żywił się Światłem i był w pewnym sensie samowystarczalny. W pewnym sensie, gdyż to nie on stwarzał Światło. Z niepokojem stwierdził, że jako półczłowiek musi się też żywić czymś innym. Odkrył tym samym, że jest zależny od ludzi.

Nie będąc już Aniołem obdarzonym Mocą, Ave bał się ludzkich Istot. Początkowo bał się ich nawet bardziej niż Czarnego. O Czarnych, jak sądził, wiedział wszystko, o ludziach bardzo niewiele. Lecz przeczuwał to, jak bardzo są różni, jak zdumiewająco rozpięci pomiędzy Dobrem a Złem. W dodatku tam, gdzie Ave przebywał jako Anioł, Dobro i Zło były formami czystymi i rozłącznymi. Nie mogły się ze sobą mieszać, tworząc jakąś niepojętą trzecią siłę. Anioł był Aniołem, a Czarny Czarnym. Tu, na Ziemi, było wręcz przeciwnie. W jednej i tej samej ludzkiej Istocie tkwiły zarówno Dobro, jak i Zło; strona Światłości i strona Mroku. Każda z ludzkich Istot posiadała co najmniej trzy oblicza; trzecie powstało z przemieszania. Ave, choć był młodym i ufnym Aniołem, domyślał się, jak wiele złego mogą zrobić ludzie. Także jemu.

A jednak ludzie, przynajmniej na razie, zostawili go w spokoju. Ba, nawet usiłowali mu pomóc. Na szczęście potrzebował niewiele.

Był tylko półczłowiekiem, lecz nawet w tym nie miał wprawy. Początkowo w ogóle nie umiał chodzić. Gdy się już jako tako nauczył, każdy krok przecinał ciało ostrym bólem, promieniującym od nienawykłych do stąpania stóp ku plecom. Głęboka, poszarpana rana, ślad po rozłożystych, potężnych skrzydłach, już nie krwawiła, ale bolała przy każdym ruchu. Ave wiedział, że nigdy nie miała się zagoić, gdyż nie była zwykłą raną.