39747.fb2
Babcia od tej pory nie robiła już wyrzutów ani córce, ani zięciowi, że poświęcają za mało uwagi jedynemu dziecku. Zaczęła wierzyć, że i tak nic nie uchroni wnuczki przed podobnymi nieszczęściami; ba, że ta nieduża dziewczynka wręcz je przyciąga.
– Powinniście mieć drugie dziecko, może TO by się wtedy jakoś rozłożyło i nie prześladowało Ewy – powiedziała babcia, chcąc w ten sposób sprawić, by pech rozkładał się równo wśród ludzi, co przecież nie jest możliwe. To mała Ewa przyciągała nieszczęścia, jak magnes przyciąga żelazo.
Wypadek z drutem miał swoją szczęśliwa stronę: drut nie przebił i nie uszkodził żadnego ze ścięgien i ręka Ewy była sprawna. “Przeszedł dosłownie o włos”, powiedział chirurg, oglądając zdjęcie rentgenowskie, “milimetr dalej i do końca życia nie poruszałaby palcami”.
To był trzeci pobyt Ewy w szpitalu w ostatnim czasie.
Ave tkwił POMIĘDZY. Pomiędzy Aniołem a człowiekiem; pozbawiony był anielskiej Mocy – i człowieczej siły. Pomiędzy Niebem a Ziemią. Niebo było złotoniebieskie (choć całkowicie inne, niż wyobrażali je sobie ludzie), a Ziemia kolorowa jak tęcza. Lecz tylko wtedy, gdy oglądało się ją z góry, z nieboskłonu, lub gdy się było ludzką Istotą. Tu, gdzie tkwił Ave, panowała wszechobecna szarość. Jedyne światełko, które docierało do niego i napełniało go miłością – a bez miłości Ave nie umiał żyć – emanowało z Istoty powierzonej mu pod opiekę. Ave wiedział, co to za płomyczek: to była odbita jak w lustrze pozostałość po ciepłym i bezpiecznym Świetle. Ave promieniował nim, gdy był Aniołem. Cząstka tego Światła spłynęła wówczas na chronioną przez niego Istotę; dziś pełgała już tylko jak nikły płomyk świecy. Wkrótce zgaśnie, a wtedy Ave także umrze.
– Anioły nie umierają – podszepnął Vea suchym głosem szeleszczącego w kącie liścia. – Anioły rozpraszają się w Mroku.
– Anioły rozpraszają się w Mroku? – zdziwił się Ave. Więc taka będzie jego śmierć? Czy to boli?
Ave zacisnął dłoń na ciepłych drewnianych paciorkach i przytulił je do serca. Biło nierówno i słabo. Serca Aniołów nie biją w rytm skurczów mięśni, lecz pulsują harmonijnie wraz z pulsowaniem Światła. A Światła nie było. Był za to Czarny, który mówił mu takie rzeczy, jakich Ave nie chciał słuchać. Lecz je słyszał.
– Moje i twoje imię pochodzą z jednej Istoty. Moja i twoja Moc poczęły się w jednym i tym samym źródle. Ty i ja jesteśmy jak dwie połówki tego samego jabłka, Ave-Vea. Skórka jabłka jest złotomalinowa, lecz w środku, w miąższu, tkwi robak. Wbrew pozorom to robak, a nie skórka jabłka stanowi dowód, że owoc dojrzał. Złota skórka kryje niekiedy kwaśny owoc, robak zaś ciągnie tylko do słodyczy. Nie myśl, że robaczywe jabłko jest niezdatne do jedzenia. Robak je tylko napoczął, właśnie dlatego że jest soczyste i słodkie. Robak żyje dzięki temu. Nikt go nie lubi, dla niektórych jest obrzydliwy. Ale on też chce żyć. Przecież nie zniszczył owocu, a do życia wystarcza mu mała cząstka. Jednak go zabiją. Nie żal ci go, Ave? Sądzisz, że Zło jest pewne siebie i wszechmocne, a ono najczęściej jest samotne i nieszczęśliwe. Dopiero nagromadzenie Zła jest groźne. Nawet Mrok tego nie lubi, podobnie jak Światłość boi się nadmiaru Miłości…
Głos Vei był soczysty jak jabłko, to znowu ptasio skrzekliwy, lecz bywał też melodyjny jak zaśpiew wiosennej trawy poruszanej wiatrem. Vea był Mrokiem, więc miał moc przybierać wszystkie postacie i udawać każdy głos.
– …albowiem Dobro rozpoznajemy natychmiast, żeby zaś rozpoznać Zło, musimy uruchomić rozum. I w tym sensie Zło jest niezbędne – kończył wywód Vea.
– A czy może być inaczej? – spytał Ave.
– Tak, ale gdy to się dzieje, nawet nas, Czarnych, ogarnia lęk. Zło bowiem też może być dwiema połówkami i samo utworzyć całość. Dobro bez Zła jest mdłe i słabe, lecz Zło bez Dobra jest zwyrodniałe i nieobliczalne – powiedział Vea.
Ave nie pojmował, o czym Czarny mówi.
Nadeszło lato. Ewa spacerowała po osiedlu z powagą i ostrożnością, wciąż opasana elastycznym bandażem; drugi opatrunek nosiła na lewej ręce. Sukienkę miała luźną, by nie urażać wrażliwych po oparzeniu blizn. Spacerując tak, spotykała niekiedy Panią Samą, która również lubiła spacerować. Zdaniem Ewy, Pani Sama była już bardzo stara.
– Ależ skąd! – obruszyła się babcia, która liczyła pięćdziesiąt siedem lat. – Ona ma zaledwie trzydzieści trzy lata!
– A dlaczego jest Panią Samą? – wypytywała Ewa. – I czemu nazywają ją “starą panną”?
– Bo ludzie bywają okrutni, choć najczęściej bezwiednie – odparła babcia. – A może ona po prostu nie chciała wyjść za mąż?
– A Pan Sam? – spytała Ewa, lecz babcia nie umiała odpowiedzieć na to pytanie.
Gdy mała Ewa wychodziła z domu, nogi zawsze niosły ją w stronę rudery, gdzie nadal mieszkał Bezdomny. Siedział teraz w słońcu, grzejąc się w jego promieniach, w tych samych starych dżinsach dentysty, ale tym razem był bez swetra, lecz w białej koszuli. Ewie wydało się, że ta koszula podobna jest do koszuli dziadka z ich starej szafy, i dałaby głowę, że to dar od babci. Wyciągnęła do włóczęgi rękę z jabłkiem. Wziął je i w milczeniu oglądał. Potem nadgryzł kawałek i z uwagą wpatrzył się w białe, soczyste wnętrze owocu.
– Nie bój się, nie ma robaka – zachęciła go dziewczynka.
Jednak był i uciekał teraz cieniutkim, żółtym jak słomka tunelem.
– Wyrzuć go, reszta jabłka jest dobra – powiedziała Ewa.
Bezdomny jeszcze raz przyjrzał się robaczywej cząstce, ostrożnie położył ją obok, a potem zjadł resztę owocu. Robak wypełzł z porzuconej cząstki i ruszył przed siebie. Bezdomny przyglądał mu się, znieruchomiały. Dziewczynka wzruszyła ramionami.
– Dlaczego tak robisz? Zabij go – powiedziała.
Nie odezwał się. Choć tyle czasu spędzał na progu rudery, w pełnym słońcu, jego skóra wciąż była nienaturalnie jasna. Długie włosy opadały mu na twarz i Ewa nie mogła dojrzeć jego oczu, choć czuła na sobie jego spojrzenie.
– Powiedz coś – nalegała zaniepokojona. Od czasu, gdy wyznał jej, iż zgubił imię, nigdy nie słyszała jego głosu. – Przecież mówiłeś! Na pewno mówiłeś! A może mi się tylko zdawało? – spytała bardziej siebie niż jego.
– Nie – odparł Bezdomny i znowu zamilkł, odwracając głowę w ślad za wędrującym po ziemi robakiem.
– Ewa, nie tkwij tu – usłyszała babcię za plecami. – Na łące jest ciekawiej. Z tym niemową nie pogadasz.
– Babciu… – powiedziała z wyrzutem Ewa.
– Dziecinko, on nie tylko nie mówi, ale i nie słyszy. W dodatku nie rozumie.
– Mówi i słyszy. I rozumie. Wszystko rozumie i jeszcze więcej – odparła wnuczka, lecz babcia wzruszyła ramionami. Co dziecko mogło o tym wiedzieć? “Oczywiście, że Bezdomny był głuchy i niemy, jak pień. Może to nawet lepiej? Zarówno dla niego, jak i dla mieszkańców osiedla. Może gdyby otwarł usta, zacząłby przeklinać lub złorzeczyć, jak często robią to bezdomni w dużych miastach? Dzięki temu, że milczał, sprawiał wrażenie osoby delikatnej i wrażliwej”, myślała babcia.
– On woli być sam. Chodź, pójdziemy do lasu – powtórzyła babcia niecierpliwie.
Babcia często przynosiła Bezdomnemu jedzenie, ale nie lubiła, gdy wnuczka przychodziła do niego sama. Wprawdzie nie żywiła podejrzeń wobec obcego, lecz przecież nie musiała mu ufać. Wolała, gdy Ewa trzymała się od niego z daleka. Mógł być chory, zawszony, niezrównoważony psychicznie. Należało mu dyskretnie pomagać, ale nie trzeba było się z nim przyjaźnić. A zresztą, czy możliwa jest przyjaźń z kimś, kto wydaje tylko nieartykułowane dźwięki i sprawia wrażenie niedorozwiniętego? To byłoby trochę tak, jakby człowiek chciał się zaprzyjaźnić z Panią Samą, która zawsze milczy, bo dla odmiany nie chce mówić.
Vea, przybrawszy postać smukłej czarnej żmii, wylegiwał się w słońcu na leśnej polanie. Myślał o Avem. Myślał o tym, że zanim ten łagodny, bezbronny pół anioł, pół człowiek rozproszy się w Mroku, on, Vea, musi torturować go wiedzą, którą posiadł, żyjąc na Ziemi, planecie ludzi, gdyż właśnie tu strącono niegdyś Czarnych. A stało się to, jeszcze zanim zrodziło się życie. Były tu wówczas tylko kamienie, woda, lodowce i Mrok… oraz Czarni, oczekujący chwili, gdy rozlegnie się grzmiący Głos:
– Niech się stanie Światłość.
I rozległ się Głos, a od tamtej pory Czarni służyli Złu, Anioły zaś Dobru. Lecz Anioły jedynie unosiły się ponad Ziemią, Czarni natomiast żyli na niej wraz z ludźmi. I dlatego Vea więcej wiedział o Ziemi i o życiu niż Ave.
Żmija zsunęła się z głazu i popełzła w głąb lasu.
W lesie było pięknie, tajemniczo, nawet jeśli był to niewielki las. Wokół czerwieniły się jagody i maliny, i naprawdę nie było winą babci, że zbierając maliny, Ewa nadepnęła na żmiję. Żmii w ogóle nie powinno tu być; to nie był las ze żmijami; nikt w okolicy nigdy nie widział żmii. A jednak była – drobna, czarna, ze złocistym zygzakiem na grzbiecie, w gruncie rzeczy piękna – i ukąsiła Ewę. Tylko szczęśliwy przypadek sprawił, że na okrzyk bólu, który dziewczynka wydała, babcia uważnie obejrzała jej nogę i dostrzegła dwie malutkie ranki. Równie dobrze starsza pani mogła pomyśleć, że wnuczka ukłuła się kolcem leśnego krzaka. I dopóki jad żmii nie zatrułby śmiertelnie Ewy, nie byłoby wiadomo, co się właściwie stało. Ale babcia wiedziała już, że to dziecko prześladuje wyjątkowy pech lub bardzo zły los i że w przypadku wnuczki niemożliwe staje się możliwym.
Oczywiście, jak można się było spodziewać, doktor na osiedlu nie miał surowicy. “Po co! Tu przecież nie ma żmij!”, tłumaczył speszony, i znów trzeba było jechać do szpitala. – Na litość boską, dziecinko, może byś tu z nami zamieszkała? – zażartował lekarz na widok Ewy, lecz babcia spiorunowała go wzrokiem. Nie chciała, żeby wnuczka nabawiła się kompleksu; żeby Ewa sądziła, że jest inna niż dzieci w jej wieku. A jednak czwarty pobyt w szpitalu w ciągu niespełna półrocza był doprawdy zastanawiający w przypadku pięcioipółletniej dziewczynki. W dodatku dziewczynki wyjątkowo spokojnej i grzecznej. Na przykład Ula, córka dentysty, wciąż spadała z drzew, niczego sobie jednak nie łamiąc, pływała pośrodku rwącego nurtu rzeki bez żadnych konsekwencji lub szalała na rowerze, nie rozbijając sobie nawet kolana.
Po pewnym czasie wszyscy jakby przywykli do tego, że Ewie wciąż coś się przydarza, i bardziej byli zdziwieni, gdy przez kilka dni panował spokój, na przykład dziewczynka nie spadła ze schodów i nie wywichnęła sobie barku lub nie rozbiła głowy w trakcie zabawy. Ewa znosiła swoje większe i mniejsze bóle z podziwu godną cierpliwością i spokojem. Nie narzekała, nie płakała dłużej, niż było trzeba, kuśtykała bez skargi z gipsem na nodze lub opatrunkiem na ręce, ze szwami na głowie lub z przepaską na oku. Gdy tato rąbał drzewo do kominka, oczywiście szczapa poleciała na tyle daleko, że uderzyła w oko stojącą obok jego córkę. Gdyby Ewa płakała i skarżyła się, zapewne jej rodzice traktowaliby ją jak ofiarę losu, której stale trzeba poświęcać wyjątkowo wiele uwagi. Ale Ewa nie lubiła okazywanego współczucia czy głośnego pocieszania, chciała być traktowana bez nadmiernej troskliwości.
Anna i Jan bezwiednie zaakceptowali jej zachowanie, gdyż w pewnym sensie było ono wygodne. Nie burzyło ich ulubionego trybu życia, nie odciągało od pracy. Po krótkim okresie wzmożonej troskliwości o jedynaczkę oboje wrócili do swych pasjonujących zainteresowań: Anna przesiadywała w pracowni na strychu, w której gliniana Pięta wciąż była nieczuła na los swego dziecka, Jan zaś znikał w gabinecie na parterze, gdzie tkwił przed komputerem, obecny ciałem, ale duchem i umysłem przeniesiony w światy wirtualne. Zwłaszcza że teraz pochłaniały go nowe problemy zawodowe, które roztrząsał z autorytetami z Oksfordu, Harvardu, Canberry czy Sorbony. Nową obsesją Jana stały się śmieci w cyberprzestrzeni. On, człowiek o umyśle przenikliwym, uporządkowanym i pełnym wewnętrznej dyscypliny – irytował się “cyberśmieciami”. Nazywał tak teksty, które do bezkresnego, sztucznego świata wprowadzali różni szaleńcy, idioci lub groźni psychopaci. Ten wspaniały, wręcz nieskończony w swym ogromie świat, stworzony w całości przez człowieka (co dla Jana stanowiło kolejny dowód, że można doskonale obywać się bez Boga), stale nawiedzany był przez nieproszonych awanturników. Właśnie trwała poważna dyskusja, czy Internet nie powinien być cenzurowany i “czyszczony” z cywilizacyjnych odpadów umysłu niezrównoważonych osobników. Sam prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki uważał, że Internet należy cenzurować, aby nieodpowiedzialni szaleńcy nie zanieczyszczali go plugastwem, pochwałą przemocy czy pornografią. Jan włączył się w tę dyskusję i pracowicie słał w cyberprzestrzeń swoje opinie.
“W realnym świecie obok Dobra występuje Zło, a obok ludzi wartościowych egzystują szaleńcy. Jeśli ich wyeliminujemy, świat stanie się światem sztucznie izolowanym i przestanie się rozwijać. O postępie i rozwoju decydują nie tylko ludzie normalni, moralni i dobrzy. Także niemoralni, nienormalni, inni niż wszyscy, niestety, również osobnicy budzący sprzeciw i obrzydzenie. Jednak zło odkryte i zdefiniowane jest mniej niebezpieczne” – pisał Jan w swym przesłaniu, które pilnie studiowano w USA, Wielkiej Brytanii, Australii czy Francji.
Oczywiście, że nie miał czasu, by zwracać baczniejszą uwagę na ukochaną córeczkę. Była ona zresztą tak wspaniale “zaprogramowana” – według określenia ojca, że znakomicie dawała sobie radę. Jak superkomputer.
– …jak inteligentne dziecko inteligentnych rodziców! – prostowała Anna ze śmiechem.
Czarne ptaszysko, przesiadujące coraz dłużej na konarze wiśniowego drzewa, przestało niepokoić Annę; w dziwny sposób przywykła do niego, a nawet uhonorowała go, umieszczając w szkicowniku.
– Pokaż no… – powiedział raz zaprzyjaźniony ornitolog. – Nie wiedziałem, że rysujesz ptaki.
– To tylko kruk, który przesiaduje na naszej wiśni – odparła Anna.
– Jaki kruk! Jaka wiśnia! – obruszył się mąż przyjaciółki. – Myślałem, że rysujesz z natury, a nie z głowy! Drzewo jest łyse, więc trudno rozpoznać gatunek. To wcale nie jest kruk, zapewniam cię! W każdym razie nie taki jak w naszej strefie klimatycznej. Jak na kruka ma za dużą głowę, zbyt wielkie skrzydła, no i te szpony… Nie są krucze, ale orle.