39747.fb2
– Czy rozmawiasz też z Panią Samą? – zapytała go raz z ciekawością, ale on potrząsnął głową. – Więc czego ona od ciebie chce? Czego tu szuka?
– Miłość – odparł krótko, a mała Ewa bezwiednie parsknęła śmiechem. Przecież Pani Sama nie mogła zakochać się w Bezdomnym! Z Bezdomnym można rozmawiać, ale nie można go kochać. Jest niechlujny, chorobliwie chudy, bez wieku i w ogóle dziwaczny…
– Nie, nie – odparł jej myślom. – Ona ma w sobie nadmiar miłości i myśli, że można zamienić ją w litość.
Ewa instynktownie wyczuła, że litość pomoże Pani Samej na krótko lub wcale.
– Pan Sam byłby lepszy – szepnęła odruchowo, zdradzając doświadczenie zdobyte podczas oglądania telewizyjnych seriali.
Nic dziwnego, że czując bliskie porozumienie z tym obcym, właśnie jemu Ewa zwierzyła się z tego, że dzieje się z nią coś niepokojącego; opowiedziała mu o złotych plamkach przed oczami, zawrotach głowy, bólu nóg, fioletowych sińcach, które pojawiały się na jej ciele bez żadnego powodu. Bała się mówić o tym rodzicom; bała się ich lęku i kolejnych wizyt w szpitalu.
Bezdomny słuchał, nerwowymi ruchami splatając i rozplatając długie włosy, zakrywające mu twarz. Czasem cicho kwilił, jak ptak wyrzucony z gniazda, to znowu, milcząc, przekazywał jej swe myśli. Ewa nie dociekała, jak to robi, i nie próbowała dociekać. Wydawało się jej normalne, że wyczuwa myśli osoby, którą lubi. Przecież Bezdomny stał się jej przyjacielem właśnie dlatego, że słuchał i milczał, więc nie był w stanie jej rozczarować. Za to mowa ich myśli przypominała Ewie muzykę. Lewa ręka organisty-wirtuoza wygrywała jakąś muzyczną frazę, druga grała w tym czasie inną, równoległą melodię. Dopiero razem tworzyły całość.
“Co za dziwne skojarzenie” – pomyślała, wcale nie zdziwiona. Ewie, która obcowała głównie z dorosłymi, zawsze chodziły po głowie poważne myśli.
Vea przybrał kształt grzyba na wilgotnej ścianie rudery.
– Dobra muzyka nie jest kanonem dwóch głosów – powiedział mlaszcząco grzyb. – Muzyka to cała orkiestra i jest w niej miejsce także na ciemne, mroczne tony. Niekiedy to one decydują o jej wielkości, o tym, że muzykę przeżywa się i pamięta, że się ją czuje.
“Nie będę cię słuchał”, powtarzał sobie Ave w myślach, lecz głos Vei dręczył go nawet wtedy, gdy ptak był nieobecny i przesiadywał daleko stąd, na wiśniowym drzewie.
– Infantylizm Aniołów częściej irytuje, niż wzrusza. Wiesz, jak was przedstawiają ludzie? Jako słodkie istotki o blond włosach, w kobiecych sukniach i z gęsimi skrzydłami. Czy pojmujesz, dlaczego ludzie nas chętniej słuchają, a głusi są na wasz słodki i piskliwy głosik? Traktują was niepoważnie, mój złoty. Gdybym pozostał na Drabinie, byłbym podobny do ciebie. A tak znalazłem się bliżej Ziemi i wiem o człowieku więcej niż ty, i więcej dla niego czynię – oznajmił Vea głosem skrzypiącej, przegniłej deski, która z hukiem oderwała się od sufitu i spadła na podłogę. – Albowiem Dobro osiąga siłę tylko wtedy, gdy świadomie walczy ze Złem. Dobro nie wystawiane na pokusy traci na wartości, jest jak fałszywe złoto. Światłość strąciła nas z Drabiny po to, abyśmy na wieczność wystawiali Dobro na próbę.
– To kłamstwo! – zaprzeczył Ave. – Zwalczacie Dobro, pomagając zwyciężyć Złu.
– Ale zwyciężamy tylko wówczas, gdy Dobro jest niewiele warte; gdy nie ma w nim Miłości, za to jest pycha. W istocie rzeczy wzmacniamy Dobro, jeśli wyjdzie zwycięsko ze starcia z nami. Światłość to wie i docenia – zaszemrał Vea głosem karalucha, w którego nagle się przeobraził, by móc skryć się w jednej ze szpar.
Ave wzdrygnął się z bezradnością i lękiem. Jako pół-człowiek brzydził się karaluchów, jako półanioł bał się myśli, które sączył mu w ucho Vea. Nim się tu znalazł, osaczony przez gęstniejący Mrok, głęboko wierzył, że Światłość, strącając Czarnych z Drabiny, odwróciła się plecami do Zła. Teraz dowiadywał się, że to nieprawda. Zła nie wolno spuszczać z oczu nawet na chwilę, wtedy być może pozostanie niegroźne. Gdy je zlekceważysz, nabierze odcieni szarości i będzie trudno rozpoznawalne. Lub zgęstnieje w czerń tak intensywną, że pochłonie wszystko wokół siebie.
– Właśnie tak – zaszeleścił Vea ze swego ukrycia. – Czy mógłbyś mnie trochę polubić?
Ave potrząsnął głową. Jakże on, Biały Anioł, mógłby polubić Czarnego? Jest mu przecież całkiem obcy, a nawet wrogi.
Vea tymczasem, wciąż w postaci karalucha, wypełzł ze szpary i wtulił się, niewidoczny, w fałdy płaszcza Avego (był to płaszcz dziadka Ewy). Grzejąc się w jego bliskości, rozmyślał o swoim nieszczęsnym bliźniaczym bracie, który nie wiedział i nie chciał nic wiedzieć o ich pokrewieństwie.
Według Vei, jedynie kilka najstarszych Aniołów, z najwyższych szczebli Drabiny, znało Prawdę, lecz ujawniało ją niechętnie, przemilczając zwłaszcza przed najmłodszymi. A przecież to było tak oczywiste: i Białe, i Czarne zrodziły się ze Światłości. Jeśli Światłość strąciła ich z Drabiny, to nie tylko za karę, lecz także z potrzeby. Po to, by stworzyli Krainę Mroku, gdyż w Mroku każde Światło jaśnieje. Ta Prawda była na Drabinie niepopularna. Na Drabinie w ogóle sądzono, że jest tylko jedna Prawda, a tymczasem jest ich wiele. “I każda z nich jest naj-naj-najprawdziwsza” – westchnął Vea.
– Ave, mój bracie, gdyby Ziemia nadal była Rajem i żyły na niej wyłącznie Anioły pospołu z ludźmi, gdyby nie było nas, Czarnych, wkrótce wszyscy przestaliby mieć świadomość Dobra, gdyż rozpłynęłoby się ono w wiecznym Blasku. Dobro musi być świadomym wyborem, a nie jedyną możliwością – skrzypiał stary dach rudery, w której krył się Bezdomny-Anioł.
Vea, gdy chciał, umiał mówić wieloma głosami naraz.
Ewa zauważyła od pewnego czasu, że coraz rzadziej odwiedza Bezdomnego, za to on przychodzi w pobliże jej domu. Zdarzyło się to po raz pierwszy mniej więcej wtedy, gdy zaczęła odczuwać mocne zawroty głowy; raz prawie upadła w swoim pokoju, ale w ostatniej chwili chwyciła się framugi okna. Postała tak chwilę i ujrzała, jak Bezdomny wyłonił się zza zakrętu drogi i szedł wolno, jakby skradając się, ścieżką wzdłuż ulicy. Jego chód był niezgrabny, mało wprawny, wyglądało, jakby kulał.
“Jakby nie umiał chodzić. Tak pewnie chodzi strach na wróble”, pomyślała przelotnie.
Śledziła go zza firanki, patrząc, jak zbliża się do ich ogrodzenia i kuląc się, przystaje za nim. Wyczuła, że jej wypatruje, więc odchyliła zasłonę i pomachała mu ręką.
“Nie byłam u niego parę dni i widocznie przyszedł sprawdzić, czy mi się coś nie stało. A tymczasem gdyby nie framuga, leżałabym teraz na podłodze. Mam uczucie, że w środku mojej głowy fruwają motyle. Czarne motyle”, pomyślała. Gdyby to nie trwało już od pewnego czasu, Ewa wierzyłaby, że ma grypę. Lecz grypa nie objawia się takim szumem w głowie. Grypa to łamanie kości, bóle głowy, niemiły katar. “To jest coś innego”, niepokoiła się dziewczynka.
Bezdomny jakby wyczuł, że dzieje się z nią coś złego, gdyż odtąd codziennie przychodził w pobliże jej domu. Omijał główne uliczki osiedla i szedł przez łąki ścieżką, wiodącą wzdłuż zadbanych ogrodów przylegających do domków. Wlókł się jak kaleka lub człowiek, który od nowa uczył się chodzić.
“Jest bardzo chory”, pomyślała Ewa, czując, że mimo to nie ma prawa wzywać lekarza czy zmuszać obcego, by zgodził się iść do szpitala. “On by tego nie chciał, tak jak ja”, pomyślała.
Bezdomny przychodził, przywierał twarzą do ich drewnianego płotu i patrzył w okna pokoju małej Ewy. Próbował robić to jak najdyskretniej. Ale Ewa codziennie dostrzegała jego skudloną głowę i najpierw dziwiło ją to, potem przejściowo irytowało. Lecz później uświadomiła sobie, że przecież to jej w ogóle nie przeszkadza. Za to może on potrzebuje bliskości ludzi?
Tato z początku też się denerwował:
– Czemu jakiś obcy ma mi zaglądać w okna?
– On nie zagląda. I niczego nie widzi. Mamy przecież firanki. A ty wciąż siedzisz przy komputerze i też niczego nie widzisz. Nie przeszkadzacie sobie – uspokoiła go córka.
Babcia usiłowała stanąć po stronie ojca, a nawet chciała zabronić Bezdomnemu wystawania pod ich domem; uważała, że w ten sposób obcy przekracza ustalone reguły współistnienia: miał prawo pozostawać na osiedlu, ale nie wolno mu było się narzucać. Lecz on nie rozumiał, czego od niego chcą, i uparcie trwał przy swoim. A ponieważ nie robił niczego złego i o nic nie prosił, wszyscy przywykli do jego dziwactw i pogodzili się z nieproszonymi odwiedzinami.
Gdy tak patrzył zza płotu w okna pokoju Ewy, wiedziała, że cierpliwie czeka, aż ona uspokajająco kiwnie dłonią, da mu znak, że wszystko w porządku albo że mogło być gorzej. Na przykład, że wprawdzie ma sześć szwów na głowie, gdyż spadła ze schodów, lecz przecież mogła mieć wstrząs mózgu; albo że wpadła pod auto, lecz uszkodzony ma tylko bark. Lub że w ogóle nic się nie dzieje; jest tylko słaba, czarne motyle szamocą się w jej głowie, jakby pragnęły odzyskać wolność.
Gdy Ewa dawała mu z okna znaki, widziała, jak westchnienie ulgi wznosiło jego chudą klatkę piersiową i poruszało garbem na plecach.
– Bez domu, bez rodziny, bez pracy, kulawy, niemowa, niedorozwinięty i na dodatek garbaty. Dlaczego tyle zła naraz spadło na jednego człowieka? Za co? – babcia zadawała sobie retoryczne pytania, kręcąc głową.
Ten garb dostrzegli dopiero niedawno, gdy Bezdomny zaczął przychodzić pod ich dom. I gdy zamienił obszerny sweter dentysty na letnią koszulę po dziadku Ewy.
Jednak nikt nie był na tyle spostrzegawczy, by zauważyć, że gdy na suchej gałęzi wiśni przysiadał Czarny Ptak, Bezdomny nigdy nie przychodził. Widząc z daleka mroczny kształt, tkwiący nieruchomo na konarze, obcy zatrzymywał się na ścieżce, którą zmierzał w stronę domu Ewy, a potem zawracał.
Czarny Ptak pojawiał się teraz rzadko, ale zawsze, jak z uporem twierdziła Anna, zapowiadał nieszczęście. Anna nadal go nie znosiła, ale od czasu gdy wyrysowała go w szkicowniku, jakby “odczarowała” jego wpływ na własne samopoczucie. Już go się nie bała, choć nadal wierzyła, że przysiadał na gałęzi wiśni na dzień lub dwa przed kolejnym wypadkiem Ewy. Jan w to oczywiście nie wierzył i w pojawieniu się ptaka nie widział żadnej złej wróżby.
Na prośbę żony Jan ściął suchy konar, Anna zaś, z nieznanym sobie uczuciem gniewnego triumfu, spaliła go w kominku. Ptak jednak pojawił się nazajutrz i wybrał sobie inną gałąź. Zaczęła usychać tego samego dnia. Już pod wieczór różowe kwiaty zwiędły, a zielone liście zszarzały. Drzewo najwyraźniej też nie lubiło jego obecności.
Wiosna gwałtownie i bez ostrzeżenia przeszła w kolejne lato. Różowe kwiaty opadły, ustępując miejsca małym, twardym owocom, które wysychały, nim zdołały dojrzeć.
Natrętna bliskość ptaka już od dłuższego czasu niepokoiła Annę bardziej niż zwykle. Pewnego ranka rozchyliła firanki, by zobaczyć, jaki dzień wschodzi za oknem – i zamiast błękitu, przesianego zielonością liści, na pierwszym planie ujrzała złowieszczą, nieruchomą sylwetkę. Miała nadzieję, że ptaszysko wkrótce odfrunie. Lecz tkwiło na gałęzi aż do nocy. Gdy nazajutrz się obudziła, wciąż tam było. Minęły kolejne trzy dni – było nadal.
– Przecież on musi coś jeść, pić… Dlaczego nie odlatuje? – irytowała się, ale Jan uśmiechał się pobłażliwie. I dziwił się, że jego rozsądna żona tak podatna stała się na zabobony.
Babcia też nie lubiła ptaka. Ewa udawała, że go nie widzi, lecz nie cierpiała go z całego serca. Dziwiła się tylko, że babcia dostrzega ptaszysko tylko na ich wiśni, że nie zauważa go nigdy w ruderze obok Bezdomnego. Ewa zaczęła podejrzewać, że ptak zna jakieś sztuczki, że umie być niewidzialny, a może nawet przebywać w paru miejscach naraz. To, że teraz był tu, na ich drzewie, nie oznaczało, że zniknął z dachu rudery.
Jan, widząc, jak bardzo ów czarny stwór irytuje żonę, zaofiarował się odrąbać kolejny konar wiśni, ale tym razem zaprotestowała sama Anna: przecież wiśniowe drzewo nie jest winne tej ponurej i złej obecności! A zresztą, co by to pomogło.
– Nawet gdybyś je całe ściął, to ptak usiadłby na kominie – stwierdziła z bezsilną złością.
Ptak tkwił na drzewie od parunastu dni. Anna próbowała go płoszyć, uderzając drągiem o pień; po raz pierwszy ucieszyła się silną burzą, jaka przeszła nad osiedlem, lecz ulewny deszcz, który jej towarzyszył, tylko nieznacznie zmoczył lśniące czarne pióra nienawistnego stworzenia.
– A najgorsze jest to, że nic złego się nie dzieje – zwierzyła się Janowi.
– Czemu najgorsze? – dziwił się Jan logice żony.
– Bo ten ptak zapowiada nieszczęście, a to oznacza, że tym razem będzie ono wyjątkowo duże – wyszeptała Anna.